grafika, Łukasz Szmaja
Białko spływa po przedniej szybie SUVa Czarownicy jak deszcz po oknie, tyle że musi to robić dużo wolniej, bo białko jest gęstsze. Z białkiem miesza się żółtko i też spływa. Patrzymy w skupieniu, nie odzywamy się. Ja staram się nie myśleć, że właśnie rozbiłem niedorobione dziecko zabrane mamie kurze i tacie kogutowi. Wtedy kolejne jajko ląduje na szybie, tym razem bardziej od strony kierowcy, bo poprzednie rozbiło się praktycznie na środku. Rzut Grubego ośmiela nas wszystkich i teraz już nawet nie celujemy, po prostu rzucamy i słyszymy delikatne trzaski skorupek i mlaskające plaśnięcia na szybie i na srebrnej masce i czasem też na srebrnym dachu SUVa. Brzmi to podobnie do gradu.
Nagle słyszymy głuche tupanie, jak gdyby ktoś biegł korytarzem, a zaraz potem głos Adiego:
– Czarownica idzie, spadamy!
Wysłaliśmy go na czaty, bo wiedzieliśmy, że Czarownica kończy dziś lekcje za dziesięć trzecia, a przed chwilą właśnie zadzwonił dzwonek. Z parkingu za szkołą był on przygłuszony i brzmiał raczej jak ręczny dzwonek wzywający na obiad.
Czuję od razu pot na rękach, jak przy rozmowach z pedagogiem o rodzicach. Powinniśmy uciekać, chłopacy też to wiedzą, ale Gruby jeszcze stoi, bo on najbardziej z naszej czwórki nienawidził Czarownicy. Kazała jego rodzicom przyjść wczoraj do szkoły i na niego naskarżyła i przez to dostał szlaban, bo rodzice dają szlabany. Wyrywa mi z rąk kartonowy pojemnik z naszą amunicją, są tam jeszcze trzy pociski. Podchodzi do SUVa i jedno jajko rozsmarowuje po lusterku od strony kierowcy tak powoli i dokładnie, jakby zmazywał tablicę na lekcji i się nie śpieszył, żeby jak najdłużej nie wracać do ławki.
Tyle że my nie mamy czasu. Borys mówi, że Czarownica już pewnie wyszła ze szkoły i musi tylko przejść na tyły, na pewno nas pozna nawet z daleka, uciekajmy. Gruby i tak ma przechlapane, nie musi nas też ciągnąć na dno.
A Gruby w tym czasie podchodzi do wlewu paliwa i rozbija w nim jajko, bo ten SUV akurat ma taki wlew, że nie jest zamykany na kluczyk. A potem jeszcze wkłada ostatnie jajko do grubej, usmolonej rury wydechowej. Niezdecydowany czy uciekać, czy zostać, widzę całą tę scenę jak gdyby w oknie, wszystko jest daleko, nie dotyczy mnie, tak jak drzewa i wysoki płot na końcu podwórka. Wtedy Gruby, czerwony na twarzy, mija nas i ucieka na osiedle przez furtkę, która trzeszczy jak gałęzie drapiące ściany budynku, a my zaraz za nim.
– Co to było, mogłeś nas wkopać – Adi sapie do zadyszanego, jeszcze czerwieńszego niż wcześniej Grubego, kiedy po chwili dobiliśmy do bazy i oparliśmy się o zielony trzepak z odchodzącą miejscami farbą, dokładnie taki jak na placu zabaw u nas.
– Przypomniało mi… – Gruby ledwo łapie oddech i świszczy przy każdym słowie. – Tata mówił… oni wsadzali jajka… i kartofle… w rury aut.
– Mówiłeś, że dał ci szlaban, a nie rady na walkę z Czarownicą – przerywa mu Borys.
– Tak, tak ale… to kiedyś mówił… a wczoraj słyszałem… jak mówił mamie że… Czarownica to raszpla… i że też kiedyś miał taką… od matmy.
Na to już nikt się nie odzywa tylko wszyscy potakują głowami. Każde skinienie jak gdyby mówi: tatowie tacy już są, dają szlaban, ale tak naprawdę są po naszej stronie, bo też kiedyś wkładali jajka i kartofle w rury wydechowe.
Wierzę, że mój też to robił, ale nie wiem.
Jak tak siedzimy już chwilę w bazie, opieramy się o trzepak, wbija nam się w plecy jak rura od oparcia łóżka. Przekrzykujemy się, co było najlepsze w naszej akcji i wtedy przychodzi Weronika. Jak zawsze naburmuszona, opiera ręce na bokach. Wygląda trochę jak jeden z żelków, które mam w biurku, ma różową sukienkę, a pod spodem białą koszulę zapiętą na ostatni guzik. Mama ładnie ją ubiera.
– Po co wam te jajka? – pyta i pokazuje palcem papierowe opakowanie w rękach Borysa.
– Nie twój interes – mówi jej Borys, a wszyscy pozostali chłopacy przytakują i wyganiają ją. Nawet Gruby, bo zdążył złapać oddech i twarz też ma już zwyczajnego koloru z policzkami jak maślane bułeczki z rana.
– Akurat, pewnie ciasto chcecie robić tylko nie umiecie. Ja z mamą już nie raz robiłam i wiem, jak się robi.
– Wcale nie robimy ciasta, jeżeli już chcesz wiedzieć, nie jesteśmy babami – rzuca Adi.
– To są jajka ode mnie z lodówki – mówię z lekką dumą.
Ona naburmusza się jeszcze bardziej, aż marszczy jej się skóra na czole.
– Czemu je wziąłeś, to durne.
– Ani trochę durne – broni mnie Borys. – Dzięki nim mogliśmy się zemścić na Czarownicy.
– Jajkami? – niby odpowiada Borysowi, ale patrzy cały czas na mnie, z powagą i trochę ostro, dokładnie tak jak Matka Boża z obrazka nad łóżkiem. – Twoja mama pewnie chciała zrobić ciasto, a teraz nie ma z czego.
– Twoja mama musi naprawdę robić dużo ciast, skoro tyle jajek trzyma w domu – potakuje z zastanowieniem Gruby.
Myślę o tym i skubię zieloną farbę trzepaka, odchodzi jak przy śniadaniu odchodziła skorupka od jajek na twardo. Pod spodem jest tylko przerdzewiała rura, w dotyku jak strony książki o przygodach zwyczajnych dzieci, trzask odłamywanych kawałków farby jak skrzypienie drzwi.
– Na pewno nie robi więcej ciast niż inne mamy – myślę sobie i czuję, jak zaczynają mnie piec oczy od zbierających się w nich łez. – I to dobrze, że będzie na mnie zła, to chyba fajne. Tak jak fajnie musi być, kiedy tata się złości i daje szlaban, skoro to nie na serio, bo on też nie lubił raszpli od matmy.
Nikt mi już nie odpowiada. Słyszę tylko zza pleców:
– A ty jak zawsze siedzisz w pokoju… Obiad w stołówce, leć szybko. Chyba pamiętasz, że o szesnastej przyjdą państwo, którzy chcieliby cię poznać?