top of page

Paweł Konar - Koleje


grafika, Łukasz Szmaja



Młodzi niosą go na przedzie, starsi z tyłu powłóczą białymi szatami. Wokół też młodzi i starzy, ale bez porządku. Ja stosunkowo młody metrykalnie, sprawnościowo jak najstarszy – ubogi na mechanice ciała, a więc i umysłu, bo umysł jest też w mięsie, a plastik zapewne już w umyśle. Siedzę obok matki, ale poza szeregiem. Światło wpada załamane, wszystkich spisuje, robi rysopisy w wielkim notesie rozłożonym na posadzce i ścianach. Patrzę, nie spoglądam, nie zapatruję się, bo nie mam na co, bo mój stan jest nieodwracalny dokładnie jak moja głowa, bo w rdzeniu panuje maksymalna stopa bezrobocia neuronów.

Kolej Franciszka Józefa I. Żelazna wola, by połączyć punkty w przestrzeni. Jak żelazo zimna już wola, by drgnąć. Chłód żelaznej jedynej ręki bandyty rozlał się na samej górze, z ubezpieczenia starczyło na długi.

Patrzenie w mojej wykładni jest wolne od merkantylnych uwikłań. Kiedy patrzysz, nie knujesz za ciałem szklistym. Przenikasz, wszystko rozkładając, przeklinasz cząstki na wieczność.

W tym patrzysku na wprost dwa witraże. Na nich dwie święte postacie z głębokich rezerw chrześcijańskiego panteonu. Unoszą się nad wizerunkami wagonów. Opatrzność to rzecz, której nigdy za wiele, jak bilonu.

Ślinowe bungee z kącików mych ust, może frajda jakiegoś roztocza. Obok matki, która umrze prędzej niż później, ale jeszcze co niedzielę napędzana jakimś niewytłumaczalnym heroizmem dopycha mnie tu. Parkuje mną w pobliżu ławki od czasu, gdy głowa pękła jak balonik na garden party, perspektywy prysły niczym w ciemnej alejce włamywacz, co to wykorzystał towarzyszącą szczęściu utratę czujności i zabrał nawet magnesy z drzwi lodówki.

Matka obciera mi usta apokryficznie. Hosanna na wysokości! Wszyscy klęczą, ja tężę jak studzielina (takie mięso w galarecie) w lodówce. Zapachniałem oporem wymuszonym, ale zawsze jakimś. Bierność reakcją materii na fałsz obietnic magicznych spojrzeń: rodziców, ciotek i wujków, babć i dziadków, znajomych rodziców, nauczycieli; słowem całej plejady seryjnych zaklinaczy ludzkich pędów, niewiedzących, że wszystko tak naprawdę zależy od mutacji i ciśnienia.

Matka niebawem odda mnie do przykościelnego ośrodka, pod opiekę ojczulków, którzy, jak ich habitowi przodkowie, zajmują się zniedołężniałymi kolejarzami, połączonymi koleją czasu, a może bardziej precyzyjnie, koleją losu w czasie starości. Zamieszkam z nimi jako podrzutek z nieco innej bajki. Wysokość mojej renty zaciera różnice fabularne, które i tak nie są jakieś rażące – w końcu ojciec też pracował w transporcie zbiorowym, był kierowcą autobusu i nawet metafizyczny pociąg do matki poczuł w tym właśnie kościele.

Na zwieńczenie parahomilii taka rada: uważaj, gdy znieczulasz się na tzw. ból, bo wtedy skraca się ogniskowa, ta sama, która jest niezbędna do złapania tzw. piękna, i zaczynasz patrzeć, nie zatrzymujesz się na niczym, co dotyka. Trudna prawda patrzenia warta jest świeczki, kiedy już nic przed tobą się nie tli. Mówi ci to gość, który robi pod siebie i nawet tego nie czuje, bez względu na to, czy deszczowe, czy bezdeszczowe zbliżają się dni.

Koniec. Tak powiedziałby albo napisałby, gdyby w jego głowie działało coś więcej niż pień. Mam nadzieję, proszę państwa, że tyle wystarczy.





bottom of page