top of page

Mateusz Wąsowski - Niepokój


obraz wygenerowany w leonardo.ai


W doskonałym nastroju, rozpostarty na niedawno postawionej ławeczce, zamknąłem oczy i zacząłem zastanawiać się, w jaki sposób stałem się szczęśliwym człowiekiem. To zajęło mnie tak, że wstałem dopiero po kilkudziesięciu minutach, aż wreszcie usłyszałem, że powinienem pojawić się w pracy.

I chociaż siedząc tam nie odezwałem się ani słowem, czułem na sobie spojrzenie każdej osoby, która mnie mijała... Ach, gdyby ktokolwiek z nich wiedział, co właśnie przeżywam! Starałem się to ukryć, ale jednocześnie zdawałem sobie sprawę, z jaką radością złapałbym pierwszego lepszego przechodnia za ramiona, potrząsnął nim dwa, trzy razy i wykrzyknął prosto w twarz: „Zostałem szczęśliwym człowiekiem!”.

Ruszyłem ku drzwiom wrocławskiej Legity tak pewny swego, jakbym miał do spełnienia szczególną misję. Rozbrzmiewał zwyczajny szum porannej pracy. „Oczywiście – pomyślałem od razu, gdy wszedłem do budynku – nic z tego nie zrozumieją!”.

– Ukłony dla wszystkich! – powiedziałem, wchodząc do środka. A że w końcu obejrzałem Mr. Robota, Sukcesję, no i Kłamstwa na sprzedaż, to wiedziałem, z czym wiąże się praca w potężnej korporacji. Byli zajęci aktualizowaniem bazy zainteresowanych kontaktów, dystrybucją tekstów reklamowych w mediach, przy czym wydawali z siebie ciche pomruki samozadowolenia.

Już w tamtym momencie zdawałem sobie sprawę, że te działania przyczyniają się do rozwoju firmy, która miała w perspektywie kilku najbliższych lat rozszerzenie działalności na niemal całą Europę Zachodnią. Czy człowiek może mieć większe marzenia?

Rozczulony tą myślą rozpocząłem przegląd służbowej skrzynki mailowej, co zwykle zajmowało mi pół godziny. Przeważnie korespondowałem z chat-botami o strategicznym znaczeniu dla funkcjonowania Legity: oszczędność czasu wynikająca... przejrzystość oraz jednoznaczność wypowiedzi... umożliwienie wykwalifikowanym pracownikom... dzięki czemu kadry zarządzające miały warunki do sprawnego... Nie pogardzałem niczym.

Dochodziła szesnasta. I chociaż czasami nachodziły mnie wątpliwości, czy nie powinienem przypadkiem odpocząć, wyrwać się z ustandaryzowanej rzeczywistości, rzucić i zostawić życie za sobą, to naraz przypominałem sobie, jak dzięki temu stałem się szczęśliwy. Co prawda, miałem na myśli coś zupełnie innego niż to piękne wyobrażenie, które okazuje się sumą znośnej pracy zarobkowej, sensowną wypłatą czy energią na jakiekolwiek życie towarzyskie... Nie chodzi o zwykły sen, jakim zasypiają miliony ludzi... Bo gdybym tylko mógł go doświadczyć! Przecież i tak na koniec okazywało się, że wcale nie odpoczywałem, a męczyłem się jeszcze bardziej. No, przez cały ten czas udawałem, udawałem, udawałem, że odpoczywam, że śnię, gdy tak naprawdę pracowałem ciężej i ciężej, dla pocieszenia zaczynając myśleć, że kiedyś to się zmieni, że odnajdę to, czego tak długo szukam... Wyczerpany, głęboko odetchnąłem!

Opuściłem głowę na fotel i po chwili – spałem. Od dawna, albo i nigdy, nie miałem wyraźniejszego i piękniejszego snu. Śniło mi się, że siedzę i czekam w jakimś przeszklonym pomieszczeniu. Wiedziałem tylko tyle, że czekam na kogoś ważnego. A na kogo? Bóg raczy wiedzieć.

Tak mijały godziny, a ja dalej siedziałem. Byłem spokojny, cierpliwy, a w dodatku pewny swego. Nie myśląc zbyt długo, zakaszlałem trzy razy, żeby zwrócić na siebie uwagę. W głębi serca liczyłem, że ktokolwiek z nich wejdzie do środka i powie mi, na kogo tak czekam, ale nic takiego się nie wydarzyło, więc założyłem ręce za głowę i wygodnie ułożyłem się na fotelu.

Wreszcie do pokoju wszedł z lekka łysiejący, krępy mężczyzna. Był blisko pięćdziesiątki, nie wyróżniał się niczym szczególnym. Ktokolwiek by go spotkał, natychmiast zapomniałby jego twarz, albo i jego całego! Wchodząc do środka spojrzał na mnie groźnie, ale nie opuszczał mnie dobry nastrój.

– I na kogo pan tak czeka? – rzucił, gdy usiadł naprzeciwko mnie. – Zaraz zamykamy, a panu się chyba nie spieszy do wyjścia. No, raz-dwa.

Jednym ruchem podniósł się z krzesła, doskoczył do wieszaka i rzucił mój płaszcz na podłogę. Wyobrażałem sobie, że zaraz go podniesie i przeprosi mnie, ale nic takiego nie miało miejsca.

– Jest szesnasta.

– Nie, jest w pół do ósmej – odparł zdziwiony.

– Szesnasta – odpowiedziałem równie pewnie jak za pierwszym razem, lecz tym razem spojrzałem na zegarek... I rzeczywiście miał rację. Było wpół do ósmej.

Gdy stanąłem przed drzwiami, naraz przypomniałem sobie, że przecież obiecałem, wypada poczekać! Dlatego nie zastanawiając zbyt długo, wróciłem na miejsce, gdzie usiadłem na dobre i ani myślałem się stamtąd ruszać.

– No, no!

– Ale proszę zrozumieć – zacząłem się nerwowo tłumaczyć. – Obiecałem, że tutaj poczekam…

– Jest pan pewien?

– Przecież mówiłem.

– Nic się u nas nie dzieje, nikt nie przychodzi, nikt nie odchodzi. A pan czeka na darmo – odpowiedział zrezygnowany. – Proszę sobie tylko wyobrazić, jak z boku to śmiesznie wygląda. Ot, taki dorosły, taki rozsądny, a czeka, aż się coś zmieni. Nic z tych rzeczy.

Siedziałem ogłupiały, strasznie nie chcąc uwierzyć w to, co właśnie usłyszałem. Powtórzyłem kilka razy: – Obiecałem to obiecałem. Z niczego się nie wycofuję! – A potem zamilkłem. Patrzyliśmy na siebie w ciszy. Co robić? Widocznie chciał mnie zniechęcić, sprawić, że wycofam się z raz danego słowa.

– Cicho! Słyszę coś!

Podbiegłem do szklanych drzwi, przez które wyjrzałem na korytarz. Skąd mi przyszedł pomysł, żeby kogoś tam szukać? Tego nie wiem do dzisiaj. Nabiegałem się niemało, nawet zacząłem skarżyć się na bolące nogi, ale nie ustępował i raz za razem powtarzał, że muszę stąd, że już nie w pół do ósmej, a dochodzi ósma, co nie pozwala na przebywanie w tym pomieszczeniu.

– To coś więcej – powiedziałem dumnie. – Nie ruszę się stąd, dopóki nie przyjdzie. I to ostateczna decyzja – rzuciłem niezdrowo podniecony i zacząłem tłumaczyć, że lada moment ktoś powinien się pojawić.

On tylko obojętnie na mnie spojrzał, nagle wybuchnął śmiechem i wyszedł z pokoju... Jesteś osłem i nie nauczysz się, co naprawdę jest ważne, pomyślałem w duchu, a w rzeczywistości odpowiedziałem mu jedynie życzliwym uśmiechem. Znowu siedziałem sam w przeszklonym pomieszczeniu.

– Bo mi się tak podoba! – zacząłem mówić do siebie. – Co za głupie podejście! Nie ma rady, trzeba czekać. Którą już mamy? Dziewiąta, i bardzo dobrze. Nawet dziecko wie, że im dłużej czekam, tym mniej zostało czasu.

Czym jest cierpienie wobec przyszłego szczęścia? Przyszło mi na myśl, że byłbym w stanie przeczekać kilka dni, a może i lat. Wygodny fotel, klimatyzowane pomieszczenie, ludzie chodzili tam i z powrotem, ale nikt nie wchodził do mojego pokoju. Rozsądny człowiek na pewno zrobi bilans zysków i strat, domyśli się, że wszystko jest w porządku.

Wystarczy zapewnienie kilku fundamentalnych potrzeb, nie grozi mi ani głód, ani pragnienie, więc dlaczego miałbym się czymkolwiek przejmować? Że też kiedyś mogłem robić wyrzuty ludziom, którzy trwali przy swoich przekonaniach. „Co za głupota i krótkowzroczność, być tylko sobą i nikim więcej. Budzić się, zasypiać w ten sam sposób, żyć tylko ze sobą i dla siebie. Świat ma tyle pokus, że nie sposób wybrać jedną, rzucić się w otchłań, zatracić wszystko, co się miało, i kim się było!”

Znowu zacząłem nasłuchiwać, czy nikt mnie nie woła, nachylałem się nad biurkiem, ilekroć ktoś przechodził przez korytarz. Nadal spokojny, cierpliwy, a w dodatku pewny swego, że czekam na kogoś naprawdę ważnego, kogo przybycie prawdopodobnie będzie miało ogromne znaczenie dla... – Proszę pana! – usłyszałem zza szklanych drzwi i zobaczyłem tego samego mężczyznę, który stukał w szybę.

– Czemu jeszcze pan tu siedzi? Chyba mówiłem, że zaraz zamykamy. A wtedy zostanie pan na całą noc.

– Słyszałem – odpowiedziałem spokojny. – Z mojej strony nic się nie zmieniło. Będę czekać, dopóki nie przyjdzie, przykro mi.

Rozczarowany moją odpowiedzią wszedł do pokoju. Wzruszyłem ramionami, bo co innego mogłem zrobić? Decyzja nie należała do mnie, zwyczajnie zobowiązałem się, że będę czekać, dopóki... Dodałem, że sprawa jest naprawdę poważna. W innym wypadku czekanie byłoby więcej niż bezsensowne, poświęcanie samego siebie w imię czegoś, co w rzeczywistości nie istnieje…

– Zdaje się, że nikt nie przyjdzie.

Naraz przed oczami stanął mi obraz pustego pokoju, więc zawołałem:

– Za nic!

– Niech pan pozwoli się przekonać – próbował mnie uspokoić. – Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że nikt... Postaram się to jak najlepiej ubrać w słowa: prawdopodobieństwo, że coś się zmieni, powiedzmy, w przeciągu najbliższych kilku godzin, nawet dni, jest naprawdę niewielkie... Oczywiście, nie jest zerowe. Ani mi w głowie przekonywać pana, że pańskie czekanie jest skazane na porażkę... Nie postąpiłbym tak. Ale należy podkreślić, że nie ma pan zbyt wielkich szans…

– Bzdury, bzdury – mówiłem pod nosem. – Sytuacja jest jasna. Zobowiązałem się do czegoś, więc trzeba się z tego wywiązać. Minęło tyle czasu, że na pewno przyjdzie.

– Jest pan pewien, że to tu?

– Mam to chyba gdzieś zanotowane.

Grzebałem po kieszeniach pełnych różnych szpargałów, jednak nic nie znalazłem.

– No, nic to! Pewien jestem, że to tutaj. Sam pan się zaraz przekona.

– Wielki nieobecny.

– Jaki tam nieobecny – zacząłem protestować. – Lada moment to się wydarzy. Niech mi pan uwierzy.

– A w co tu wierzyć?

– Co to za pytanie? Kiedyś pan też usiądzie, jak i ja, wierząc, że gdzieś daleko, daleko jest... Mniejsza o to, co tam jest.

Oświadczyłem mu, że może sobie myśleć, co tylko chce... Nie ma na to rady. Bo skoro postanowiłem raz, to wypada się tego trzymać. Tylko po co te problemy? Gdyby trwanie przy swoim byłoby prostsze! I nagle znowu wpadłem w świetny humor, bo poczułem, że wszystko się uda. Czułem szaleństwo we krwi! Przyszedłem o czasie, w wyznaczone miejsce, więc tak, to się uda!

Jednak ten nadal próbował mnie zniechęcić, sprawić, że odpuszczę. Jak ktoś taki jak on mógłby zrozumieć kogoś takiego jak ja? Gdyby zrozumiał, że głęboko w sobie noszę... Tylko dlaczego? Czy tak postępują dobrzy ludzie? Słowem, wystarczyło czekać, być obojętnym na to, co dzieje się wokół mnie.

– I myśli pan, że to się dobrze skończy? – zapytał, gdy chodziłem w tę i we wtę, kompulsywnie machając rękami.

– Słucham? – zbił mnie z tropu, więc usiadłem naprzeciwko niego. Miałem różne sprawy na głowie, ale żeby zastanawiać się, jak się to skończy... Domyślałem się, co chce przez to osiągnąć, dlatego wziąłem głęboki wdech i odpowiedziałem krótkim: „Nie”.

– Gdyby pan to przemyślał: To nie ma żadnego sensu, kompletnie. Od samego początku wpada pan w pułapkę. Czekać i nie wiedzieć, czy naprawdę warto? Teraz, gdy jest pan tak blisko, boi się pan wycofać, ale proszę tylko pomyśleć, co by było gdyby... Wiem, co musi pan przeżywać.

– Tak? – zapytałem zdziwiony jego wyznaniem. W końcu jak ktoś taki jak on, mógłby zrozumieć kogoś takiego jak ja? Ale zaczął tłumaczyć, że kiedyś przyszedł o czasie, w wyznaczone miejsce, więc tak, to musiało się udać. Myśli miał w zupełnym porządku, w przeciwieństwie do mnie, ale gadał jak nakręcony. I faktycznie, czekał w tym samym miejscu. Przeszklony pokój, zatłoczony korytarz... Pełen goryczy słuchałem go dalej, marząc, że skończy magicznym: „A na końcu przyszedł! Nadszedł czas!”, jednak nic takiego nie nastąpiło.

– Któregoś ranka, kiedy nasłuchiwałem, czy nikt się nie zbliża, siedząc dokładnie w tym samym miejscu co pan, zacząłem się zastanawiać, dlaczego właściwie zacząłem czekać. Trudno mi było cokolwiek zrozumieć. Ten pozór. Napięcie. Całkowicie wymykało się to logice.

I co mógł mi powiedzieć człowiek, który bardziej wierzył rozumowi niż danemu słowu? Gdy tylko przyjdzie, wraz z nim nadejdzie szczęście, i dopiero wtedy przekonamy się, kto miał rację! Trudno było wymarzyć sobie coś lepszego. Mówił, że przez jakiś czas się wahał, że się zastanawiał, czy powinien… Powiedz to, teraz! Powiedz, że dane słowo nic nie znaczy!

– Wzrusza mnie pana nastawienie – odpowiedział spokojnie. – I nawet zastanawiam się czasem, co by było, gdyby inni myśleli w ten sposób. I im dłużej nad tym myślę, tym bardziej się tego boję. Nikt tutaj nie przyjdzie. Niech się pan tylko rozejrzy. Ale droga wolna, obaj dobrze wiemy, że zrobi pan po swojemu. Proszę przeżyć na swój sposób. Tylko jak już wspominałem, prawdopodobieństwo, że coś się zmieni, że to całe oczekiwanie, że ta cała nadzieja... naprawdę niewielkie. No, ale pana decyzja, nie inaczej!

Siedziałem tak bez ruchu. To nie mogło być ostatnie słowo, o nie! Czyli wszystko na marne? Przeszłość – czarna, przyszłość – czarna... Wybiegłem na pusty korytarz, rozglądając się na wszystkie strony. Nikogo już tam nie było, nikogo, wyłączono nawet światła. I nic nie powiesz?! Podczas tej szamotaniny on dalej milczał, aż wreszcie sam nie wytrzymałem, podbiegłem do niego i wykrzyczałem:

– Czyli co, nie przyjdzie?!

– Obawiam się, że…

– Ale czy na pewno? – ukląkłem przed nim. – Powinienem poczekać jeszcze chwilę, dać szansę, bo zaraz, minutka, nawet mniej, a w tych drzwiach pojawi się... – chudymi palcami wskazałem na przeszklone drzwi. – I wtedy wszystko się zmieni. Gdybym tylko mógł komuś udowodnić, jak wiele się zmieni…

– Bardzo mi przykro.

– Jest pan pewien? Absolutnie? No, tak specyficzne, osobliwe, wrażliwe sytuacje wymagają równie specyficznych, osobliwych i wrażliwych rozwiązań, rozumie pan, działanie w ten sposób…

– Chyba nie daje pan sobie z tym rady.

– A to dlaczego? – zapytałem zdziwiony, podnosząc się na równe nogi. Dlaczego miałoby się nie udać? Chciałem powiedzieć, że nic a nic o mnie nie wie, ale naraz przypomniało mi się, że…

– Nikt by sobie nie dał.

Spytałem, czy na pewno nie słyszał o tym, że zaraz ktoś przyjdzie, błagalnym głosem prosząc go, żeby dał mi nadzieję, malutki skrawek, okruszek nadziei, nie więcej! Niczego w tamtej chwili tak bardzo nie pragnąłem jak odrobiny nadziei. Bo czy odrobina nadziei nie wystarczy, aby zbawić cały świat? Jednak znowu zaprzeczył.

– I co ja teraz zrobię?! – schowałem twarz w dłoniach i zacząłem płakać. – Może zdołałbym jeszcze pociągnąć moją historię, skończyć ją i zacząć następną... Niewiele zostało mi do opowiedzenia. Czekałem, tak długo czekałem na marne. I nawet złamałem regulamin! No, czyli to ma być koniec... Tylko dlaczego tak późno? Tak, zaraz zacznę się zastanawiać, dlaczego tak późno, skoro miało być inaczej. A przecież pamiętam każdy szczegół, każde słowo, odkąd tutaj przyszedłem. Bo czy ktokolwiek potrafi spamiętać takie rzeczy? Nikt, nikt, a pan z pewnością nigdy nie doceni moich słów! Należało cały czas próbować, zamiast iść dalej.

– Proszę po prostu przestać. Coś musi się zmienić.

– Nie! To nie może się tak skończyć!

Zerwałem się z podłogi. „Więc tak ma się skończyć moja historia? – krzyczałem na cały głos. – Nigdy!” Nogi ugięły się pode mną, tak że musiałem chwycić się brzegu biurka, żeby zaraz nie upaść. Czułem, jak ciało odmawia mi posłuszeństwa. Dlaczego tak uparcie czekałem, zamiast... I na co miałem czekać?


***


Wycieńczony spojrzałem na zegarek. Minęło ledwie dziesięć minut, które wydawały się wiecznością. Zbudziłem się oblany potem, próbowałem się skupić, zebrać myśli, zastanawiając się, co właśnie przeżyłem. Głupota, pewnie, kto by pomyślał, żeby robić coś takiego, bezsensownie czekać... A skoro nie było jeszcze za późno, zupełnie zdezorientowany zabrałem się do pracy i wysłałem kilka fundamentalnych dla funkcjonowania firmy wiadomości.

– Hm!... – usłyszałem zza siebie. – Czasem tak dużo to i tak za mało. Nic nie da się zrobić – ktoś powiedział gorzko, gdy mnie ogarnęło dziwne poczucie przygnębienia. – Tak, tak... Powinniśmy bardziej przykładać się do wykonywania powierzonych obowiązków. Współczesne społeczeństwa stawiają wyzwania w postaci... Radykalna zmiana struktur noszących znamiona…

Wybiła piąta. Rzuciwszy współpracownikom radosne „No, to do jutra!”, wyszedłem z biura. Udawałem, że nic się nie wydarzyło. Ach, gdyby ktokolwiek z nich wiedział, co właśnie przeżywam! Starałem się to ukryć, ale z pewnością ktoś zauważył, że zmieniło się... „Oczywiście – pomyślałem od razu, gdy usiadłem na ławce – nic z tego nie zrozumieją”. Potem rozejrzałem się na wszystkie strony i podniósłszy oczy w niebo, zacząłem zastanawiać się, czy ktokolwiek mnie słyszy.

A więc moja decyzja... Wygadywałem bzdury, ale czy mogłem postąpić inaczej? Słowo się rzekło, a innego wyjścia nie ma, pomyślałem. Dotrzeć do granicy, dotrzeć do kresu i spojrzeć w otchłań, oto jedyne, co mi zostało! Bez żadnych wyjątków, bez żadnych ustępstw… Bo czy byłbym sobą, gdybym postąpił inaczej?

Chcąc się uspokoić zamknąłem oczy. Zakręciło mi się w głowie, co nie zdarzało się zbyt często. Było mi w tamtej chwili obojętne, że zaraz mogę stracić przytomność. Gdyby ktoś mnie znalazł, przemęczonego, zmarzniętego na ławce, z pewnością pomyślałby, że jestem pijany, albo i gorzej, niespełna rozumu, głowa stracona, że w taki dzień, w takiej chwili podjąłem decyzję, że zostaję i czekam.


bottom of page