Polityczność krindżu - rozmowa z Martą Nowak
- zakladmagazyn
- 31 lip
- 5 minut(y) czytania

// Trigger warning: samo używanie słowa ”krindż” jest strasznie krindżowe, zatem lektura tego tekstu może sprawić częste zgrzytanie zębami i pękanie szkliwa.
Andrzej Graul: Maciakowy papieros podczas debaty, żonglowanie flagami, worek ziemniaków Gajewskiej, kabaret Stanowskiego, walenie w dziąsło przez Prezydenta-elekta, „uśmiechnijcie się brygada!” Trzaskowskiego, Grzegorz Braun jako taki… Czy mieliśmy do czynienia z najbardziej krindżową kampanią wyborczą w historii III RP? Może to właśnie krindż, wzmocniony przez memosferę, tak zainteresował Polaków tymi wyborami?
Marta Nowak: Na pewno pomogła mnogość kandydatów, którzy zdołali zarejestrować się w wyborach. Mnogość debat też pomogła. We mnie największe subiektywne uczucie krindżu wzbudziły dwie sytuacje. Po pierwsze: Radosław Sikorski krzyczący z platformy na marszu Rafała Trzaskowskiego, że piwo z Mentzenem dało mu kopa większego niż snus i że warto rozmawiać (z Konfederacją). A na drugim miejscu była debata w TV Republika – ta, na którą Marek Jakubiak przyniósł kartonowego Trzaskowskiego i postawił go za pustym pulpitem, a prowadząca tłumaczyła niezbornie, że to nie jest pomysł stacji, więc wszystko w porządku i niech ta figura stoi. Przed debatą jeden reporter Republiki stał pod Ratuszem i dywagował, czy Trzaskowski z niego wyjdzie czy nie wyjdzie, a drugi w studiu przekazał widzom nowinę, że jak ściskał ręce kandydatom, to niemal wszyscy mieli spocone dłonie. Jest to peak jakościowego dziennikarstwa i dla takich mediów warto żyć.
AG: No właśnie, nie wstyd Ci jest czasem za dziennikarskich współziomków? Kiedy ostatnio odczułaś krindż przez kogoś po swojej stronie barykady?
MN: Nie powiem ci, bo nie wiem, kogo mam traktować jako dziennikarza „po mojej stronie barykady”. Jest mi też dość obca idea jakiejś odpowiedzialności zbiorowej za grupę zawodową. A kiedy mam ostatnio krytyczne opinie o europejskich czy zachodnich mediach – jako takich, już bez tropienia barykad – to dominującą emocją nie jest tam zażenowanie, tylko mocniejsze uczucia. Myślę o tym, jak czołowe tytuły piszą o ludobójstwie w Gazie, o tym, jakie wydarzenia według wydawców zasługują na tekst, a jakie nie, o przemilczaniu konkretnych wypowiedzi czy działań, o używaniu strony biernej w specjalny sposób, tym, jak z prawie każdego nagłówka „New York Timesa” o Izraelu i Palestynie da się wykreślić jakieś dziwne eufemizmy. No dobrze. Ale to już nie jest o krindżu.
AG: Powróćmy do kampanii. Zachowanie kandydatów podczas debat czy wieców to jedno… a co z samymi postulatami? Bzdurne projekty Stanowskiego skręcały z żenady, ale to tylko błazenada gościa, który cierpi na brak atencji. Które z faktycznych, poważnych propozycji wyborczych uważasz za najbardziej krindżowe?
MN: Wetowanie wszystkich nowych podatków i wpisanie do Konstytucji zakazu katastru (u Karola Nawrockiego) jest jednocześnie żenujące, głupie i przerażające.
Z michałków u mniejszych kandydatów – zróżnicowanie genderowe w prodzietnościowych programach „Piękna matka” i „Silny ojciec” Artura Bartoszewicza. Według kandydata kobiety, które mają dzieci, miałyby dostawać bony na usługi beauty, a mężczyźni – na siłownię i strzelnicę. Jeśli jakaś pani wolałaby postrzelać, to nie da rady.
AG: No halo, a Grześ Braun? Czy problem w nim tkwi właśnie taki, że to wcale nie krindż, tylko racjonalność (ubrana w tradycyjny polski antysemityzm) z drugiej strony lustra – i to nas przeraża?
MN: Grzegorz Braun dla mnie nie jest ani racjonalny, ani żenujący. Jest agresywny, zawłaszczający przestrzeń, bezkarny; robi i mówi rzeczy, na które w żadnej debacie publicznej nie powinno być miejsca; jest taką siłą polityczną, której w mojej ocenie przyzwoici ludzie po prostu stawiają opór. Kategoria krindżu – znów – wydaje mi się tu nie przystawać do powagi sytuacji. Może można było w ten sposób o Braunie myśleć, kiedy był marginalną postacią podpisującą jakieś konfederacje gietrzwałdzkie. Teraz już chyba nie.
AG: A po wyborach: znów ten sam ordynarny klasizm. Wyzwiska o ciemnogrodzie, niewyedukowanej hołocie, na nowo grane teksty o „Polsce B” i ścianie wschodniej. Czy mamy w Polsce do czynienia z czymś, co można by roboczo nazwać „bananowym krindżem”? Czy nie byłyby to zgrzytające zębami przez przegraną wielkomiejskie liberalno-lewicowe elity, żyjące w swoich bańkach, oderwane od rzeczywistości, nie mogące pogodzić się z porażką?
MN: Mnie też żenuje ta magiczna mieszanka: ciągle to samo zdziwienie, ciągle to samo niezrozumienie i ciągle to samo poczucie wyższości.
A co do wielkomiejskich liberalnych elit: taki na przykład Tomasz Lis w tej kampanii zaserwował konkretny wywar z krindżu. Widziałam taki fragment streamu z jego kanału na YouTube, na którym emocjonował się, że Rafał Trzaskowski wydaje się trochę osowiały i może powinien przed debatą zażyć nieco „amfy”. Rozmawiał z nim wtedy Bartosz Wieliński z „Gazety Wyborczej” i jeśli ktoś chce zobaczyć, jak wygląda twarz człowieka, który doświadcza głębokiego poczucia krindżu, to ja serdecznie polecam.
AG: Przenieśmy się na chwilę z naszego poletka żenady do matecznika krindżu. Stany Zjednoczone Ameryki. Czy Donald Trump wraz ze swoją świtą jest najprawdziwszym The King of Cringe? Czy ten arcyspektakularny, showbiznesowy model uprawiania polityki przypadkiem nie wpływa na strategie wyborcze w innych krajach?
MN: Tak, Trump w kampanii wyborczej mówił i robił rzeczy bardzo krindżowe. Na wiecach snuł ciągle jakieś mętne anegdoty o penisach sportowców, mówił o mężach swoich wyborczyń „tłuste świnie”, kolebał się do Guns N’ Roses zamiast odpowiadać na pytania od ludzi. I w niczym mu to nie przeszkodziło. Bo krindż ludziom nie przeszkadza. Po pierwsze: ludzie mają problem z elitami, a nie z tym, co te elity uznają za żenujące. Trump udowodnił to już w 2016 i jak ktoś umie wyciągać wnioski z rzeczywistości, to wyciągnął (Jarosław Kaczyński umie – to tak a propos wpływu na strategie polityczne w innych krajach). Gniew czy strach – to są emocje, które skuteczniej kierunkują decyzje wyborcze niż jakieś poczucie krindżu. A po drugie: to, co kogo żenuje, jest bardzo subiektywne, bardzo klasowe, zależne od kapitału kulturowego, ale także po prostu od tego, gdzie leżą nasze osobiste sympatie. Jak ktoś ceni wzorcową polszczyznę, a za to nie ceni PiS, to poczuje krindż słuchając, jak Karol Nawrocki wyjaśnia, że „są dwie pucie”. Jak ktoś lubi Nawrockiego, a nie lubi nadętych purystów, uzna to za zabawne i ludzkie. Nie ma gotowych scenariuszy wzbudzania krindżu. Wszyscy poruszamy się we mgle. Klasa polityczna też.
AG: Czy przypadkiem nie wynika z tego, że krindż w polityce jest związany z elitaryzmem? Wyborcy „z ludu” nie uda się zażenować?
MN: Myślę, że zdecydowaną większość ludzi coś żenuje – jednego jedno, drugiego drugie.
AG: Stawiasz pierwsze kroki w sferze influencerskiej, wychodząc nieco z „klasycznego” dziennikarstwa. Co do tej pory uważasz za najbardziej żenujące w tym nowym doświadczeniu?
MN: U mnie kolejność przebiegała raczej odwrotnie, współprowadziłam w miarę popularny podcast na YouTubie na długo zanim zostałam „klasyczną” dziennikarką. Teraz mam inne podcasty – „Co to będzie” i „Czułe punkty” – plus wrzucam sobie na Instagram rolki o rzeczach, o których w sumie równie dobrze mogłabym napisać tekst. O migracji, o generatywnej AI, o jakimś konkretnym wydarzeniu ze świata. I ani przy programach, ani przy social mediach nie mam jakiegoś poczucia żenady, nikt mi tam też nic żenującego nie robi, nie funkcjonuję w żadnym „influencerskim” środowisku. Wiem, że dla wielu osób taka forma przekazu – gadanie do kamery, montowanie własnego głosu, świecenie twarzą, jakiś silnie obecny w tym rodzaj autopromocji – budziłaby self-cringe, gdyby same miały to robić. Taki samowstyd to też jest potężna kategoria. Ja w tym kontekście tak po prostu nie mam.
AG: Co jest bardziej krindżowe: stereotyp „warszafskiej lewiczki” zaczadzonej polityką tożsamości i przepełnionej poczuciem winy za wszystko, czy poza betonowej marksistki, dla której nie liczy się nic poza walką klas a queery, transy i gendery to zasłona dymna Kapitału?
MN: Tak ostro zarysowałeś skrajności, że moim zdaniem albo tacy ludzie po prostu nie istnieją, albo to są postawy kompletnie marginalne.
AG: Rodacy Kamraci – nieszkodliwy krindż czy autentyczne zagrożenie, niebezpieczeństwo przyszłości?
MN: Tu lepiej orientuje się chyba Roman Giertych, niedawno opowiadał, że tacy ludzie jak Wojciech Olszański nielegalnie przejęli „większość obwodowych komisji wyborczych”. Ja aż w takie rejony YouTube'a jeszcze się nie zapuszczam i mam nadzieję, że będę mogła tego uniknąć jak najdłużej.
AG: No, to tyle. Teraz trzeba zmyć trochę z siebie żenady i, np. pooglądać polskie kabarety albo przejść się na jakieś impro. Dzięki za odpowiedzi!
Marta Nowak – dziennikarka Gazeta.pl, współautorka podcastu „Co to będzie”. Wcześniej m.in. felietonistka Wysokich Obcasów i redaktorka ASZdziennika. Poza „Co to będzie” – programem Gazeta.pl o światowej polityce – współtworzy też podcast „Czułe punkty” o kulturze, emocjach i społeczeństwie. Absolwentka lingwistyki stosowanej na Uniwersytecie Warszawskim. Urodzona w Gdyni, mieszka w Warszawie. Na Instagramie: @marta__no i @czulepunkty.