top of page

Piotr Brencz - Leniwy spokojny dzień


Koncepcja i kierunek artystyczny: M. Tuzinek, obraz wygenerowany przez AI, za pomocą OpenAI DALL·E i Leonardo.ai



W moje życie wkradły się sekwencje. Przeżywam ciągle to samo, na wachlarzu wielu scen, w mnogości. Widziałem różnych ludzi płaczących na tej samej kanapie. Widziałem tę samą kanapę w różnych pomieszczeniach. Te same obrazy w wielu poczekalniach, identyczne słowa z różnych ust, sklonowane charaktery obleczone w inne ciała. Moje własne nawyki w tak wielu dłoniach, wiele dłoni pokazujących to samo. Mijały mnie znane wyrazy twarzy, jedzące te same kanapki, rzucające śmieci na trawnik jednym gestem.

Aż w końcu tę identyczną niemalże mnogość gotów byłbym zignorować. Lecz wtedy, na randce typu speed dating, usłyszałem pewien żart, o raz za dużo:


- Wiesz, jak wygląda żona Steviego Wondera?

- Nie.

- Hahaha, on też nie!


Zęby o siebie pocierają. Nie tylko dlatego, że po raz setny się nie śmieję. To dlatego, że każdy myślący dobrze wie. Stevie Wonder widzi, jest widzącym, to po prostu szeroka manipulacja. Poszukajcie sobie! Są ludzie, którzy mówią:


Steve mówił, że nie podobają mu się te chmury. Steve spytał mnie, czemu mam taką smutną minę. Steve wcale nie objął mojego nadgarstka, by powiedzieć mi, że jestem piękna.


Potem kupiłem sześć wafelków Koukou Roukou. W żadnym z nich nie było naklejki. A kupowałem je tylko dla naklejek!

Wtedy już wiedziałem, że oto nad moim żywotem panuje jakiś Wielki Architekt, postać w swoich działaniach tak skrupulatna i pedantyczna, że jej ruchy i machinacje pozostawały niewidoczne. To on ciskał mną w kolejne segmenty, to on pośrednio śmiał mi się w twarz wrzucając mnie co krok w inne déjà vu. A czym jest w istocie déjà vu? Zauważeniem, że tak naprawdę wszystkie maski i dekoracje powoli odpadają, tanio przeklejone do ścian, i jesteśmy tuż o krok od wejścia w prawdę. Prawdziwą prawdę.

Co robić z kimś, kto swoim odkrywaniem prawdy i rzeczywistości de facto depcze nam po piętach? Zrobić z niego wariata. Proste. Najlepiej zakwestionować czyjąś percepcję. W latach 50. CIA na poważnie zaczęło zajmować się kwasem, czyli LSD (i nie tylko) (poczytaj!: MKUltra, Bluebird, Artichoke etc. etc.). Osobiście nie znam łatwiejszego sposobu, by sprawić, żeby to ofiara uznała, że traci zmysły lub spłynął na nią sam bóg. Jeśli brałeś, to wiesz. Jeśli nie, to powiem ci: tak łatwo jest zakwestionować twoje zdrowe jestestwo! Dostajesz parę kropel na nieświadomce i zaczyna się. Kolory wiksują, dźwięk jest intensywny, słyszysz podszepty, a – przede wszystkim – nie masz pojęcia, jakim cudem czujesz to, co czujesz. Pot spływa obficiej, twarze wykrzywiają się w groteskowo, jak w Goście, goście. Potem trudno cokolwiek udowodnić, krew jest oczyszczana z kwasu lizerginowego w ciągu 2-3 godzin po zażyciu.

Mam teorię, że amerykańskiemu wywiadowi na rękę był fakt, że całe Lato Miłości czy też kontrkultura ładowały kwasa. W ten sposób spośród politycznie świadomych umysłów wykruszały się te hedonistyczne, mniej konfliktowe, nastawione na przyjemność. Dzięki temu nie trzeba było kontrolować aż tak wielkiej masy, do ogarnięcia pozostali tylko ci najbardziej świadomi. Reszta, siedząc na pufach czy po melinach, słuchała The Doors i próbowała wcielić w życie zasadę „podłącz się, dostrój się, odpadnij” (turn on, tune in, drop out). O odpadnięcie, tę ostatnią część, im właśnie chodziło. Niech w spokoju tripują ci, których opuściła misja, mamy wojnę na głowie!

Jaki jest więc najlepszy sposób, by odkryć nieodkryte, przyłapać Wielkiego Zegarmistrza z ręką w gaciach? Właśnie to. LSD. Kwas. Plaster. Znaczek. Papierek. Listek. Ejsid. Pewnej soboty zarzucam więc półtorej kartonu. Robię to w mieszkaniu, z którego w różowych okularach (dosłownie, ukradłem je kiedyś naćpany pewnej osobie na imprezie, ta rano prosiła o zwrot, lecz zbyt dobrze na mnie wyglądały) idę na tramwaj. Tam, podczas godzinnej jazdy, kartoniki powoli się rozpuszczają. Wysiadam blisko torów, śmieci, ogródków działkowych i lasu. Idealnie. Jeśli trip i zrywanie kurtyny, to tylko na łonie natury. Nie mogą przyłapać mnie w jakimś technologicznym zagłębiu, biurowcu czy bogatym osiedlu. Nie. Wolę kolejowe nieużytki, a obok nich niewypowiedziana tajemnica, rzeczywistość odsłaniająca fuszerkę, coraz mniej wprawną dłoń Murarza.

Ale jeszcze nie. Bomba zawsze wchodzi z opóźnieniem, jakby na ostatnią chwilę wskakiwała do odjeżdżającego mózgu. Póki co obserwuję tory i rdzę, śmieci rozwalone jak po wybuchu, czytam ściany: jebać psy, ta jest kurwą, ten zaganiarą, jakaś data, liść zioła, swastyka.

Schodzę na ścieżkę przy ogrodach działkowych, niektóre cudem trzymają się kupy, okryte zbutwiałymi deskami lub tanią prowizorką typu folia malarska. Znak, że Kucharz słabnie, odsłania nadpsute. Przechodzę przez wąskie przejście między działkami a lasem, metalowa siatka prawie liże mi twarz, wyczuwam złowrogą aurę, mój krok staje się twin peaksowy. Czy już weszło? Skoro ta aura, to chyba zaczyna. Pokrzywa klepnęła przyjacielsko o moją łydkę, parzy, idę szybciej, jakby tylko kolejne tory i kolejny kwadrat lasu mogły zmyć ten niepokój. Tam wybór: prawo lub lewo. Obie ścieżki rozdziela ceglany wiadukt kolejowy. Wybieram lewą, albo to Planista wybiera, gdyż czuję, że kroki stawiam mimowolnie.

Kroczę zatem. Po prawicy starość, XIX-wieczność, cegły, metal, drewno – razem zaklęte w ówczesną rewolucję drogi, czasu i przemieszczania. Po lewej dziwny obiekt, współczesny, otoczony betonowym płotem i drutem kolczastym, wielkie centrum, cholera wie czego. Wszystko zdaje się wyludnione, nawet jeśli gdzieś w oddali miga samochód, to jakby bezosobowy, jakby wszystko tu działo się samo, poruszało własnymi prawami.

Rowerzyści. Nie dam się nabrać. Wysłał zwiadowców. Oczy jednego zionęły nagle przeraźliwym niebieskim ogniem, drugi przejechał przez kałużę nie zaburzając jej tafli. Na szczęście nie zaczepiają mnie, grają przyznaną im rolę statysty. Nadepnąłem na powiekę, odpadła na wertepie.

W końcu ścieżka kończy się, wskazując wieżowce i miasto. Swoją lewość kończy ten industrialny kompleks, prawość zaś przyroda. To pułapka. Nie, nie dam się, zawracam więc tam, gdzie napotkałem rozwidlenie.

Zatem w prawo. Dobrze. Spotykam dwie osoby, nie potrafię rozróżnić płci. Ich twarze, ubiór, dłonie, ba, nawet pies sapiący przy ich nogach, zdają się rozpuszczać, spływać. Wskazują podążanie odnogą, osobny tor. Tam jest przejście. Głosy, aparycja, gesty zgrzytają jak rozmagnesowany kineskop. Wysłannicy. Kropla twarzy jednego z nich spadła na mnie. Odsuwam dłoń, przykładam ją do ust i czuję obornik. Wieś. Zapuszczenie. Śmierć.

Udaję się we wskazanym kierunku. Nagle nie mam wyjścia, muszę wspiąć się na wiadukt. Wiem już, że tak być musiało, że to plan Pasterza i byłem tym torom przeznaczony. Idę dalej, niż myślałem, że pójdę. Czy tu jeszcze kursują pociągi? Nie byłoby gdzie skoczyć. Tu kolczaste rośliny, tam gęste boki nasypu. Wydaje mi się, że pod drewnianymi deskami czuję tętent. Czuję go! Zaczynam biec. Moja kondycja ucieka w drugą stronę.

Przecież tak giną ci wszyscy kwasiarze, myślę, dokładnie w takie durne sposoby. Jeden do jeden.

Wybiegam i jestem na powrót w mieście, jestem na pętli tramwajowej. Nic mi nie groziło. Czy wjechało? Nie, lekko trzepło. Postanawiam wrócić do domu i wziąć kolejny kartonik. Na ten moment Wychowawca ledwie się objawił, zasiewając we mnie drobinki strachu. Udanie, muszę przyznać, gdyż postanawiam za żadne skarby nie wsiąść do tramwaju. Maszeruję.

I wtedy bomba potęguje się, jestem jednak idealnie po środku, za daleko od natury i za daleko od domu, jednak to dystans do domu zmniejsza się sukcesywnie, nie mogę już zawrócić. Muszę dorzucić. Jeszcze jeden, mały kwadracik, który zbliży mnie do machinacji, sekwencji, Programisty. Sprawdzana na telefonie mapa mieni się węgorzem, ledwo rozczytuję ulice. Tu mnie chciałeś? Poza naturą, w centrum zepsucia… Wszystko betonowe, wszystko bzyczy, rusza się mechanicznie, jakby puszczano prąd przez mięśnie. Mijam miejsca, w których pracowałem, piłem, randkowałem, cierpiałem. Mijam siebie i wtedy przechodzę na drugą stronę ulicy. Kleję się, pocę, zastanawiam nad własnym zapachem. Wjechało! Już na pewno, tego nie da się pomylić. Ta rzeka!, jest moją żyłą, lub moje żyły rzekami. Rzeka jest też milionem cekinów, słońce zaś złotym zębem, na który czają się cmentarne hieny.

Wracam do mieszkania i całe wygląda jak zapadająca się czarna dziura. Wizualki. Cała psychodeliczna grafika wiedziała, widziała. Jest dokładnie tak, jak na okładkach płyt, ścianach, muralach Haight Ashbury. Włączam 13th Floor Elevators. Na wokalu Roky Erickson. Ten, który pierwszy zajrzał za kurtynę Reżysera. Chciał go przewidzieć, ładował tyle kwasu, że miał to jak na dłoni. Nie przewidział jedynie ostatniej machinacji. Stracił kontakt z „naszą” rzeczywistością, dostał schizofrenii i z obiecującego muzyka stał się bezzębnym żulem. Świetne posunięcie, o Szachisto!

Muzyka była skrojona pod tripa. Słyszycie ten dziwny instrument? Wiecie co to jest? Ano, gąsior od bimbru. Ta gitara? Z jednej strony płynąca, z drugiej teksańska, klasyczna, niczym z home coming albo ZZ Top. Swoją drogą, wiecie, że Janis Joplin ukrywała swoje teksańskie pochodzenie? Z uwagi na Mistrza Mistrzów oczywiście.

Płyta przelewa się leniwie i dobiega w końcu końca. Cisza po jest nienaturalna, kolory nie wibrują już w rytmie, zostają tylko kolorowe plamy pod powiekami. Wtedy dochodzi do mnie, że wpadłem w pułapkę, sidła.

Ostateczny Demiurg siedzi naprzeciwko mnie. Czuję jego obecność. Chyba słyszę, jak zakłada nogę na nogę. Pierdnął. Uśmiechnął się (słyszę wtedy małą zmianę w całej rzeczywistości, przesunięcie się wszystkiego o ćwierć sekundy).

- Nie, nie! – Krzyczę. – Jeszcze mnie nie masz!

(przesunięcie o pół sekundy)

- Udajesz tylko – mówię dalej. – Że mi się to wydaje. A ty tu jesteś! Jesteś niby wprost, ale nie wprost. Migasz się. Stara szkoła, co? Chcesz żebym pomyślał, że peron dawno mi odjechał, że oszalałem. Że nigdy cię tu nie było.

Mam jednak na ciebie sposób, nim przejmiesz mnie całkowicie, o, Naczelny Bardzie. Sen. I tak ten trip trwa za długo, czy tak już zostanie?

Pod kołdrą drżę jak kot, którego ktoś drapie w idealnym punkcie. Zaczynam myśleć o chorobach psychicznych. Oczywisty Sołtys nie zagląda do sypialni, po prostu czeka w pokoju obok. Zamykam oczy, lecz sen nie przychodzi. O jakich chorobach myślę? Żadnej konkretnej, bardziej że raz odklejony kwasem już nie wrócę, że rano i tak każdy zauważy pewien stygmat, będę o „most za daleko”, którego klucz myślowy zdradzi, tak jak alkoholika jego nos. Próbuję wyobrazić sobie coś miłego, przyjemnego.

Kobietka. Ładna, piegowata. Spotykam się z taką. Zamiast tego pod powiekami widzę, jak uwiązano ją do kozła z WF-u, na modłę BDSM, w gębę ktoś wciska jej ogórka, bije po dupie, opluł ją. Jabłuszko. Jest czarne, wychodzą z niego białe robale. Jabłko jest z mięsa, to czerwie, które ucztują na padlinie. Ptaszek, uduszony ściekiem, leży otulony w plastikową etykietkę po Kokou Rokou, a strumień płynie spokojnie, jakby nic się nie stało. Naklejki nie zauważono. Piesek. Przejechany. Wyrwało mu oko. Przez jego otwarte żebra skulało się czarne jabłko. Kwiatek. A w zasadzie łodyga bez kwiatu. W ziemi. Zepsuta ziemia, nieurodzaj. Wszystko gnije, śmierdzi. Pole, które zadłużyło rodzinę, kazało wrócić do biedy przodków, nieustannie myśleć o jutrze.

Przenoszę się na polską wieś. Tę nie tyle co zapomnianą, bardziej nieistniejącą lub taką, której nigdy nie doświadczyłem. Wieś to ja znam tylko z mijania samochodem. Widzę stary przystanek PKS, popękany, rura z rozkładem jazdy powyginana, z ławki całymi płatami odchodzi farba. Pełno niedopałków, puszek po piwie, małpeczek. Widzę przepełniony chlew i świnie brodzące w gównie. Beczki po kapuście, a w środku, w brudnej zawiesistej żyburze, pływają czarne jabłka. Popękane drewniane okna, okiennica na jednym zawiasie, zardzewiałe widły i sierp, płot z wyrwaną sztachetą. Łańcuch z kawałkami czyjejś skóry na wieńczącej go pętli. Żyłkę między drzewami na drodze, gdzie słychać ryk motocykla. Samobójstwo w stodole, samotność, brak perspektyw i bieda zmieszane w jednym, podłym i podlewanym obficie wieczorze. Krwawa łaźnia w małym kurniku. Rozkradziony i rdzewiejący PGR, cmentarzysko maszyn. Brudne kanki na mleko w małym, pustym kiosku. Smród ubojni i strach świniobicia. Seks, tak wyświęcony z ambony, że zredukowany do gwałtów na ludziach i zwierzętach.

W mojej głowie nie potrafiła zatańczyć ani jedna ładna rzecz, żadna pozytywna myśl nie mignęła nawet na moment, tylko nieznośny szum, rozedrgana ciemność pokoju i poczucie, że czyjś wzrok mnie przewierca. W końcu zasypiam. Nie chcę mówić o snach.

Rano wszystko jest ciut wyprasowane. Została tylko ta wroga obecność, jakby zza ramienia. W telewizji widzę swoją kanapę, moja wygląda już zupełnie inaczej. Tak jak wtedy, na tamtego Sylwestra. Tak jak wtedy, gdy umarł jej ojciec, a ona miała urodzić za trzy miesiące. Tak jak wtedy, gdy łapałem się brzytw, tylko po to, by skrobać nimi po rzeczywistości. W telewizji ktoś płacze na mojej kanapie. W chwilę po zrobieniu jajecznicy bez żółtek przez jakiegoś tancerza. Wtedy ktoś dzwoni do drzwi.

To świadkowie Jehowy. Pytają mnie: Czy wszechświat powstał w jakimś celu? Czy rzeczywiście miał początek? Dowody początku wszechświata? Znaczenie tych dowodów? Powstał przypadkiem czy został stworzony? Uporządkowany początek? Dlaczego wolą nie wierzyć? Dzięki czemu możliwe są loty kosmiczne? Jakie prawa umożliwiają lądowanie na Księżycu? Kto to stworzył? Bóg objawia swe zamierzenie? Jak się urzeczywistni zamierzenie Boże?

Proszę, by usiedli na kanapie. Po chwili oboje płaczą. Mogliby przysiąc, że właśnie w tym mieszkaniu przed laty nawrócili grzesznika. Facet jednak mówi, że to niemożliwe, bo przez środek pokoju przechodziła ściana.

Opieram się o wspomnianą ścianę ze łzami w oczach.

- Był tu wczoraj – mówię tylko. – Ten, którego szukacie.




bottom of page