Nina Sikorska - Do snu odwożą mnie anielskie chóry krindżu
- zakladmagazyn
- 4 lip
- 6 minut(y) czytania

Dzieje się to zwykle, kiedy zegar wybija kwadrans po północy. Po brukowanych uliczkach niesie się pijacki, urodzinowy śpiew. Letnie powietrze wkrada się przez szczeliny okien, dostaje się do mojego nosa, potem płuc – nieznośne pęcherzyki pełne pamiątek i pokracznych wspomnień. Trzepoczą powieki, a przerażone źrenice rozlewają się w czarną nicość. Pośrodku nocnego niebytu zarysowują się trzy figury. Dopiero po czasie dostrzegam w mroku szczegóły i oblewa mnie zimny pot. Jedna ze zjaw wystrojona jest w rurki, dowcipną koszulkę z garfieldem i okulary zerówki, trampki na koturnie (!!). Wszystko, co w podstawówce było mi świętością. Nie.. czy to możliwe? Spośród mas dusznego powietrza migocze naszyjnik-wąs. A kiedy duch się odwraca, próbując wyglądać na niewzruszonego w swoim bolerku, zauważam, że ma rozpięty plecak.
– To my – intonuje najwyższy z upiorów – Twoje duchy nocnego krindżu – Ma na sobie nieudany cosplay, krzywy, woskowy mejkap. Sztywny ząb niebieskiej peruki przysłania częściowo jego poważną minę, a cyjanowe soczewki maskują prawdziwą tęczówkę. Trzecia zjawa jest milcząca, niemal przezroczysta. Po jej rozbieganych oczach i wstrzymywanym oddechu widzę, że wcale nie chce tu być. Nic nie mówi, ale po rumieńcu rozlewającym się co rusz po transparentnych polikach wiem, że boi się poprosić o dodatkowe krzesło w restauracji, przecisnąć obok pasażera w pkp w drodze do łazienki, wiem też, że kasuje drafty wiadomości z grupowego chatu. Jej ramiona są stale napięte i nienaturalnie uniesione, jakby miała nadzieję schować między nimi swoją piekącą ze wstydu twarz. – Przybyłyśmy – odzywa się znów uroczyście duch cosplayu – Żeby zabrać cię na przejażdżkę, więc strap in girlfriend.
Uh. Znajome ukłucie i jakby opadanie, gdzieś głęboko we wnętrznościach. Tymczasem duchy wyciągają mnie z mojej bezpiecznej przystani, kołdry w misie i kwiatki, przez okienną szparę wciągają w czerwcową noc, wysoko nad dachami kamienic i ratuszy. Moje upiory rozmazują się pod wpływem prędkości – czerwona z zażenowania twarz przezroczystego ducha, tani, śliski żabot ducha cosplayu i rozpięty plecak galaxy ducha podstawówki (chyba jest na nim wyszyty napis play hard). Kalejdoskop modowych kryzysów i ja w jego bezlitosnym oku. Co rusz wchodzimy w ostry zakręt, a kiedy już wydaje mi się, że puszczę pawia, lądujemy z impetem na betonowym podwyższeniu. Słyszę wokół siebie piskliwe głosy przebijające się przez aparaty na zęby. Zapach ciemnej tablicy i kanapek w srebrnej folii. Zegar odlicza sekundy, a razem z nim setki par oczu. – Teraz ty – mówi do mnie ktoś, nie widzę, kto dokładnie, bo przed oczami wciąż tańczą mi mroczki. Czuję, że moje usta formują słowa, całe zdania, że wstaję, co ja właściwie wygaduję? To chyba jest debata oksfordzka o Piłsudskim, na którą zgłosiłam się w szóstej klasie. Żadna piątka ani plus nie były tego warte, ale wtedy o tym nie wiedziałam. Oczy całej szkoły skupione są na mnie, gapią się na mnie zielone, olejne ściany, gdy mówię o Piłsudskim – nie jestem pewna, czy jestem za czy bardziej przeciw? Nie mam czasu się zorientować, bo po skończonym argumencie, osuwam się z sosnowego krzesełka i spadam w dół, w dół, w bezmiar krindżowej otchłani.
– Mocne, prawda? – pyta duch podstawówki, zataczając wokół mnie ósemki. Mruga zza swoich zerówek w dwukolorowej oprawce – Podaje mi banana – Zjedz na zdrowie, bo to, co cię dalej czeka wypłucze ci z ciała potas i całą resztę minerałów.
To rzeczywiście koszmarny krajobraz, myślę, przeżuwając. Płyniemy tunelami zasiedlonymi czterdziestoletnimi hipsterami rozpartymi na prowizorycznych leżakach, ich czapkami o prostych daszkach, ich dłońmi splecionymi wokół butelek kraftowego piwa. Mijamy Wawę, nieudane triki na deskorolce, licealne klasy na wycieczce – izokefalię identycznych adidasów i szarych bluz, disney adults, którym ślubu udziela pastor w kostiumie Goofiego, amatorskie bitwy raperów, matki-influencerki z ombre i w beżowych dresach, sesje na aerial hoopie, tiktokowy lipsync.
Kiedy moje stopy wreszcie dotykają trawy, mam nadzieję, że to w końcu moment ukojenia, że się uziemię, że kontakt z naturą uspokoi mój rozszalały układ współczulny. Błądzę dłonią pośród źdźbeł, próbuję odetchnąć, znaleźć w sobie przestrzeń na tę zgrozę rozgrywającą się na moich oczach, ale na plecach czuję już zimne, lepkie od cukierków ręce ducha cosplayu. Niczym mrówki obłażą nas ze wszystkich stron ludzie w kiepskich przebraniach. Pozują do grupowych zdjęć, pokazując znak pokoju, zastygają w wyćwiczonych minach i pozach postaci z gier. Twarze Shreka błyszczą plastikową zielenią, mienią się cienkie jak papier sukienki i spodnie z aliexpress, niedorobieni Scooby Doo, sexy Atomówki i anime oczy fotografowane z ukosa.
Zaczynam panikować, bo zauważam, że zmechacony Gandalf szykuje się do przemówienia przed całą drużyną pierścienia i popycha mnie w jego stronę sztab krasnoludów z toporami pociągniętymi srebrną farbką. Biorę desperacki krok w tył i natychmiast ktoś szturcha mnie repliką miecza, stopę miażdży mi średniowieczny trzewik. Próbując uniknąć stratowania, wskakuję na pokład akurat przejeżdżającego autobusu. Nad moją głową rozlega się grzmot (czy to wali się sklepienie, czy to w końcu ta mistyczna apokalipsa?). Ale to tylko powitalna graba licealnych chłopców. Przepycham się bliżej okna, za którym rozmazuje się listopadowa ulica. Na słuchawkach Vance Joy – Riptide, a na nogach creepersy z czarnej koronki. Czuję, że nie odnajduję się tutaj, jestem tak bardzo inna od nich wszystkich (w końcu mam różowe włosy, a ipod zaczyna odtwarzać The Neighbourhood – Sweater Weather). Czuję się tak odmienna i niezrozumiana, że chyba po powrocie do domu napiszę o tym piosenkę na ukulele, przykleję do ściany jeszcze kilka polaroidów. Autobus skręca, a mi przypadkowo otwiera się parasol. Moi współpasażerowie odskakują na boki, zaskoczeni tym nagłym rozkwitem kwiatu z nylonu i drutu.
Przezroczysty duch kręci głową, coraz bardziej rozpływa się w moim nastoletnim indie stanie, aż w końcu widać już tylko jego rozżarzone policzki.
Na widok przystanku autobus hamuje tak gwałtownie, że tracę równowagę. Bus zaczyna się ulatniać, jakby szczątki karoserii rozwiewał wiatr, a razem z nimi moje słuchawki, alternatywne włosy i rajtki. Znów jestem sobą, teraźniejszą i z walącym od myśli sercem. Powidok rozwianego wspomnienia znika w jesiennym słońcu.
Mrużę oczy i zasłaniam je rękami, moja skóra tętni zażenowaniem. Przeszłość zatacza wokół mnie kręgi, dawne wersje mnie tańczą mi pod powiekami. Najniższe chwile na zawsze zapisane w języku neuronów – oficjalna selekcja z już prawie dziewięciu tysięcy dni na Ziemi. Czuję delikatne pukanie w ramię. Odsuwam z oka mały palec i widzę, że przezroczysty duszek wskazuje na coś przed nami.
– Spójrz, to ona – szepcze mi do ucha – Cierpiąca Matka Krindżu.
Na horyzoncie, na stercie suchych listków i kasztanowych ludków dostrzegam ogromną kobietę o bladożółtej twarzy i włosach. Jej głowę okala aureola z bananowej skóry. Wielka madonna aż się skręca, gdy w jej wszechwidzących oczach odbijają się płaczące ze śmiechu emotikony, desperackie wiadomości na portalach randkowych, stand-upy, pickup artists, gra w butelkę na zielonej szkole, która kręci się i kręci, aż wskazuje na ciebie – prawda czy w y z w a n i e ? , b a r b e r z y , d z i w n i e n i e d o p a s o w a n e d ż e g g i n s y , słowa ,,żyćko”, ,,picka”, ,,wakajki”, drinki ,,sourki” i ,,pieniążki”. Cały świat podłączony do głowy Krindżowej Matki plastikowymi rurkami. Ona nigdy nie śpi, bo przymknięte ledwo powieki co rusz otwiera jej spazm zażenowania. Jej tragizm polega na tym, że krindż jest jak zaklęcie, które działa pokoleniowo, ale też indywidualnie. To, co jednych żenuje, innym sprawia dziką radość i tak toczy się maszyna z kłopotliwych trybików. Pomiędzy witrażami z miliona youtube’owych okienek niesie się internetowe echo – śmiech milionów niewidzialnych, ale za to hiperkrytycznych ust. Z oczu Matki Krindżowej lecą łzy, bo cringe jest apogeum cybersmutku – to marzenia i próby ponakłuwane szpilkami tak głęboko, że nie mogą się ruszyć i zastygają niczym sflaczałe balony. Cringe to wykwintny cynizm w stroju memowego klowna, pod którego butem z pomponikiem utknęła nasza swoboda. I choć on się śmieje, i my się śmiejemy, to farba pokrywająca nasze twarze zaczyna topnieć, odsłaniając górę lodową – epidemię lęku przed wykonaniem samodzielnego kroku, bo a nuż ktoś skrzywi się w znajomym grymasie i odwróci głowę, żeby przeżyć za nas wstyd, którego sami zapomnieliśmy poczuć.
Gładzę więc czule po nosie Krindżową Matkę jak porcelanową figurkę psa, którą pociera się na szczęście. Następnie muskam każdego z nawiedzających mnie duchów, których plazma świeci się w mroku.
Ruszam do domu sama, przez polany hipsterów, barberów, królowych życia i księżniczek przetrwania. Skibidi dzieci grzebią w porzuconych stanley cups. Wzruszam w ich stronę ramionami z jedynie lekko kwaśną miną, a oni wszyscy wzruszają ramionami (i tylko troszkę się krzywią) na mój slay, cottagecore, Lanę del rey, fire, ogólnie wszystko, co jest takie me coded. Rozchodzimy się – każdy do swoich spraw i obowiązków. Przechodzimy nad sobą nawzajem do porządku dziennego – w końcu cringe, choć obecnie sztucznie zwielokrotniony, jest tak samo ludzki jak skóra i pot, i w oczach błyski.