Błażej Tomaszewski - Praca żałoby
- zakladmagazyn
- 4 lip
- 10 minut(y) czytania

Odpowiedź jest oczywista.
Słoń jest najbardziej słoniem między trąbą a resztą ciała, to jest cokolwiek skromny skrawek słonia, ale w całej swojej rozciągłości najbardziej słoniowaty i to nie ulega wątpliwości od początku mojej relacji z widokiem słonia. Tylko że to wszystko nie tak.
Jest więc tak, że idziemy z matką na zakupy i dla mnie to jest pretekst, żeby wymóc coś słodkiego, słonego lub kwaśnego, a że lato w pełni, słońce spluwa na wszystkich gorącem, asfalt topi się pod butem, a w autobusach krąży nieprzyjemny swąd potu i tanich perfum – wybieram loda. Jakiego chcesz, pyta matka. Takiego i takiego, pokazuję palcem na trzykolorowego big trio na patyku i pomarańczowego solo w papierowej tubce. Wybór nigdy nie ogranicza się do jednej przekąski. Big trio mam zamiar pochłonąć piętro po piętrze już w drodze do domu. Wodnego solo zjem po powrocie. Najpierw musi się trochę ogrzać, roztopić, następnie wypiję ten słodki ulepek – jak syrop.
Wychodzimy tylnym wyjściem, niby takim tylko dla personelu, ale my to się znamy, robimy tu zakupy kilka razy w tygodniu. Z tym się zagada, tej się raz i drugi kupi paczkę kawy, takiej lepszej. Droższej. Wychodzimy na tzw. pole, gdzie kiedyś, mówił tata, była giełda samochodowa, teraz są koleiny, spalone słońcem krzewy i mnóstwo piasku. Tyle piasku, że pole mogłoby być pustynią, Saharą, jakąś inną Gobi, a na horyzoncie gdzieś jeszcze małe pawilony z mięsem, sklep monopolowy i skromny pub z automatami. Ale to pole było zawsze przede wszystkim opustoszałym skrótem, więc szliśmy po nim, wracaliśmy do domu, żeby było szybciej.
I potem gdy wrócę myślami do tego momentu, kiedy zdążę już sam określić ten miarowy punkt, w którym moja natura uobecnia się najwyraźniej, poczuje ciężar intensywności tej świadomości, zrozumiem w pełni, co wydarzyło się na tym polu, w ile warstw zostało owinięte, w ile pięter kwadratowego loda. Bo co to znaczy dla kilkulatka zobaczyć słonia? Zwierzę o potężnej, proporcjonalnej budowie. Jego cielsko pokryte jest szarą skórą, naznaczoną licznymi pęknięciami, głębokimi bruzdami. Tak wygląda błotnisty teren po suszy, albo skalna formacja gwałtownie uderzona ciężkim młotem. Na grzbiecie, wygiętym w łagodny łuk, skóra słonia układa się w szersze fałdy, niby pośpiesznie narzucony płaszcz. Uszy – mniejsze niż u afrykańskiego kuzyna – mają kształt zbliżony do trójkąta, ich postrzępione, nieregularne brzegi wydają się porwane, jakby w jakimś podręczniku DIY było napisane: podrzyj dokładnie materiał. Muskularna, wijąca się trąba, z pojedynczym palczastym wyrostkiem, którym słoń może zarówno usunąć powaloną gałąź, jak i delikatnie unieść źdźbło trawy z ziemi. Oczy, niewielkie i głęboko osadzone, otoczone są gęstymi rzęsami. Nogi, podobne do kamiennych kolumn, kończą się szerokimi stopami o twardych, popękanych pazurach. Na końcu cienkiego ogona widać kępkę szorstkich włosów przywodzących na myśl miotłę do czyszczenia kominów. W ruchu jest powolny, dostojny, każdy mięsień pracuje jak gdyby w izolacji, ale jednak wewnątrz misternie zaprojektowanego systemu. Jeden ruch pociąga za sobą szereg kolejnych, jeden skurcz wywołuje rozkurcz w innym miejscu. Nawet gdy przyspiesza, ziemia zdaje się uginać pod nim cierpliwie, bez protestu.
Słoń. Potężne, majestatyczne, a jednak osobliwie delikatne stworzenie przykuwa mój dziecięcy wzrok. Zastygam w bezruchu, nie przeszkadza mi nawet lepki strumyk rozpuszczających się lodów płynący po moich palcach. Tak naprawdę nie patrzę na słonia, tylko na całe wydarzenie, w którym się znalazł. Na horyzoncie widzenia peryferyjnego powietrze faluje wzburzone upalną pogodą. Matka przystaje, odwraca głowę i zerka na mnie z niezrozumieniem, no chodź, mówi, ale ja stoję. Ciąży mi obraz łapczywie pochłaniany przez źrenice. Trzech mężczyzn w brudnych kombinezonach, z twarzami zaczerwienionymi od wysiłku i wściekłości, oblega zwierzę. Jeden, opierając się całym ciałem o bok zwierzęcia, usiłuje przepchnąć go w kierunku konstrukcji przypominającej barak albo kontener. Jego buty ślizgają się po ziemi, zostawiając ciemne ślady w piasku. Drugi, kucając, chwyta przednią nogę słonia oburącz i ciągnie z rykiem, jakby wyrywał drzewo z korzeniami. Słoń, jak ja, rozlany w bezruchu, całkowicie niewzruszony na usilne próby ruszenia go z miejsca, wydaje się wyjęty z innego świata, innego wymiaru. Nie wygląda na szczególnie zapartego, po prostu podjął decyzję o pozostaniu w spoczynku, a rosłe chłopy próbują go popchnąć. Trzeci drze się, klnie, ile pary w płucach, no ruszże się opasłe bydle, kurważ jego mać, ja pierdolę, Maciek, z nóg ciągnij, z nóg! Żarty dobiegają końca, kiedy ten rozkrzyczany idzie do zaparkowanego nieopodal samochodu dostawczego i wyciąga coś, co przypomina elektryczny poganiacz. Syk napięcia, świst metalowego pręta i głuche uderzenie w słoniowy bok. Przeciągłe trąbnięcie rozlewa się w moich uszach – jak trzask pękającej liny asekuracyjnej podczas wspinaczki górskiej. Słoń dalej stoi, więc dwóch pozostałych poganiaczy idzie w ślad swojego ewidentnie bardziej doświadczonego kolegi. Nie mija chwila, kiedy to słoń zaczyna być okładany prętami z każdej strony. Poganiacze uderzają raz za razem. Pręty tną powietrze, zostawiają na skórze blade pręgi. Zwierzę w końcu rusza – nie gwałtownie, nie z przerażeniem. Unosi nogę z taką samą powolnością, z jaką gałąź ugina się pod letnim wietrzykiem. Stopa, szeroka i popękana, opada miękko, niemal czule. Każdy krok wzbija obłoczek kurzu, który osiada na ubraniach mężczyzn, na ich spoconych karkach. Jazda bydle zajebane, krzyczy jeden z mężczyzn. Patrzę, jak słoń znika w odmętach rdzewiejącego baraku. No idziesz czy nie – matka się niecierpliwi, ale ja nie czuję jej zniecierpliwienia. Co oni mu robią, pytam. Wzrok matki szybko dogania mój, akurat ląduje na zatrzaskujących się drzwiach baraku. Chyba niewiele myśląc, odpowiada, że robią mu krzywdę. Całe truskawkowe piętro big trio spływa mi po dłoni, w kierunku łokcia. Trafiam z przełyku do żołądka. Zaczyna się trawienie.
Na czele parady idzie tamburmajor, lewą ręką rusza okrężnie w rytm głośnego jazgotu instrumentów dętych. Pochód zamyka kilka osób z bębnami. Idą po okręgu, a widownia wtóruje klaśnięciami i stąpnięciami. Tamburmajor trzyma w prawej ręce buławę, którą zamaszyście i wesoło wymachuje. Unosi kolana wysoko, niemalże pod samą brodę, lewa, lewa, prawa, prawa, lewa, prawa, lewa, prawa, raz, raz, raz, dwa, raz, dwa. Obchodzą całą arenę, kiwają do roześmianych dzieci wyciągających ręce ku nim z pierwszych rzędów. Gdy orkiestra powoli defiluje w stronę wyjścia, zaraz na środku areny pojawia się jej dyrektor. Dumnie, powolnie kroczy w stronę centrum z uniesionymi rękoma, co wywołuje dzikie okrzyki i gorące oklaski. Jaskrawy fioletowy frak z nieproporcjonalnie długimi połami wywołuje groteskową mieszankę profesjonalizmu oraz braku powagi. Możliwe, że taką pozorną sprzeczność wywołują liczne zdobienia oraz dekoracje – srebrne galony, fikuśne, filuternie rozczochrane frędzelki, cekiny, koraliki… Czegóż tam nie ma! Ozdobne epolety i obszyte mankiety nie pozwalają jednak zapomnieć, że oto przed widownią stoi mistrz ceremonii.
Moi kochani! Szanowna publiczności! Witajcie w naszym królestwie magii, gdzie nawet kurz pod nogami zamienia się w błyszczący brokat! Pauza na oklaski, które momentalnie wypełniają całą przestrzeń pod namiotem. Ależ dziś gorąco! Dyrektor przeciera czoło szarą chusteczką. Czuć tę energię? Bo dzisiaj, drodzy przyjaciele, nasza arena zamieni się w arenę cudów! Podchodzi bliżej pierwszych rzędów. Widzę dzieci z lizakami, rodziców z kawą w kubkach… Wskazuje starszą kobietę. A pani szanowna, proszę się tak nie krzywić – tutaj nie ma miejsca na ponure miny! Co nas dzisiaj czeka? Dziwy, szanowni państwo, dziwy i cuda! Najpierw ci, co chodzą na rękach, bo na nogach się nie opłaca! Potem wasze serca podbiją prawdziwe anioły bez skrzydeł! Latają bez spadochronów, ale spokojnie drodzy państwo, wszyscy są ubezpieczeni! Żart trafia do widowni, która reaguje szczerym śmiechem. Rozchodzą się werble. A na koniec, na sam finał – nasza perła, nasza duma! Zwierzę rzekomo bardzo mądre, a jednak ani razu nie upomniało się o wypłatę! Ponownie śmiech. Dżahari, słoń indyjski! Wychowany w naszym cyrku od malutkiego! Zobaczycie, jak ta kilkutonowa masa tłuszczu tańczy jak baletnica! Kłania się po każdym numerze! Przeskakuje nad gumowymi piłkami! Nie ma rzeczy, której Dżahari nie potrafi! Sami państwo zobaczycie!
Moi rodzice uwielbiają opowiadać w towarzystwie, jak to kiedyś bezwiednie powiedziałem, że przywiązany do przysklepowego płotu pies ma smutny wyraz twarzy. Tata odpowiedział wtedy, że pies nie ma twarzy, ma pysk, a emocje, jakie wydaje mi się, że widzę, są wynikiem tzw. przeniesienia. To tak, mówił, jak czasami widzi się twarze w domkach, okna przypominają oczy, a drzwi – usta, ale to przecież nieprawda, że domek ma smutny wyraz twarzy, czyż nie? I ja, ten kilkulatek patrzący na ewidentnie przygnębionego psa, głuchnę na wzbierający we mnie sprzeciw przeciwko temu, co właśnie słyszę. Bo rodzice mają rację. Mają bardziej rację, niż pies ma twarz. Tylko kiedy tak stoimy z matką, ona mnie pogania, szarpie werbalnie, ja widzę w tych zatroskanych oczach szerokie spektrum tragedii. Ten słoń cierpi i to cierpi w najgłębszym znaczeniu cierpienia. Nie jest to wymiar czysto fizyczny. Widzę go, patrzę w te oczy, w tę rozmigotaną, niejednorodną czerń, w tę twarz, zwróconą niby ku mnie, niby ku światu, w jakimś takim jakby zawołaniu, wzrokowej odezwie, że hej, ja tu jestem i ta obecność jest wbrew pozorom wyrazem niemalże heretyckim, bluźnierczym. Powiedzieć jestem, to powiedzieć cierpię, myślę i może nie umiem tego nazwać, między tym lodem big trio a solo, ale podskórnie wyczuwam, że tak jest. Potem tylko nazwę to, co zawsze było.
Idę więc następnego dnia po ostatnim występie, a są dwa dziennie, jeden o czternastej, drugi o dziewiętnastej, idę więc o dwudziestej pierwszej pod namiot, przechodzę obok kasy biletowej, drewnianej budki, w której siedzi sumiaście wąsaty człowiek o imponujących gabarytach, jakby tę budkę zbudowano dookoła niego, obudowano go nią, bo trudno uwierzyć, że on przechodzi przez ciasne drzwi. Już dzisiaj cyrk nieczynny, woła za mną, ja jednak udaję, że nie słyszę, że mnie nie widzi. Przechodzę okrężnie obok namiotu i jestem już na tyłach, gdzie piętrzą się śmieci, stoją zaparkowane samochody, jakieś pomieszczenia, jakieś zabudowania. Jest też widziany przeze mnie wcześniej kontener, barak taki z dziurami chyba wywierconymi, z którego nie dobiega żaden dźwięk. Patrzę na kłódkę przy zamknięciu i wydaje się zrobiona z papieru. Mocniejsze szarpnięcie by ją sforsowało. Siadam na piasku, na kurzawie, przy baraku i zastanawiam się, po co tutaj przyszedłem. Opieram się czołem o ścianę. Zaczynam coś mówić, opowiadam jakąś historię, ale nie słyszę własnych słów. Mam wrażenie, że one są tylko dla niego, że ja sam nie mam prawa słyszeć tego, co mówię, bo chyba jestem wyłącznie przekaźnikiem, jakimś medium stanowiącym łącznik pomiędzy słoniem a czymś większym, co chce się z nim skomunikować. Przez wywiercone dziurki przelewa się ledwie słyszalny oddech. Coś tam w środku jest, coś tam żyje. Ma twarz, a twarz to etyczne wyzwanie.
Brawa, szanowni państwo, proszę o oklaski, nie szczędźcie dłoni dla naszego spektakularnego duo aniołów bez skrzydeł! A teraz to, na co wszyscy czekamy! Zaraz do łez rozbawi was słoń Dżahari! Czy państwo znają takie trudne słowo jak stereotypia? Noooo, już widzę, że najmłodsi się krzywią, co to za dyrdymały tutaj są opowiadane! Ale już śpieszę z wyjaśnieniami, szanowni państwo, droga publiczności! To są bezcelowe, powtarzalne ruchy, takie jak kołysanie głową, przypominające taniec mało skoordynowane ruchy, na przykład unoszenie nóg! Ale po co ja to mówię? Otóż, droga publiczności te zachowania są wyrazem nudy i braku możliwości realizacji naturalnych instynktów, takich jak eksploracja terenu czy interakcje z innymi osobnikami!A to ci dopiero! Dodatkowo ciągły hałas, transport w ciasnych klatkach oraz obecność tłumów wywołują chroniczny stres, który pogłębia apatię słonia! Dżahari jest podręcznikowym przykładem, ponieważ jego apatia ma wymiar wręcz depresyjny! Na widowni rozchodzi się przeciągnięte Ooooo wyrażające zaszokowanie. Cyrk bawi i uczy, szanowni państwo! Przed państwem creme de la creme! Słoń wprost z Indii! Majestatyczny Dżahari! Na arenę ospale, niechętnie wchodzi zwierzę wraz z treserem. Mężczyzna nosi błyszczącą, pstrokatą marynarkę na nagim torsie, a także bufiaste spodnie przywodzące na myśl przewiewne alladynki. Tłum wiwatuje, krzyczy ekstatycznie, ponieważ treser stoi na słoniowej głowie i bez trudu utrzymuje równowagę. Zwierzę zatrzymuje się w samym centrum areny, a mężczyzna zeskakuje z gracją, lądując łagodnie na ugiętych nogach z rozłożonymi rękoma w geście ta-dam. Wesoła cyrkowa muzyka rozbrzmiewa pod namiotem, a słoń poganiany przez tresera zaczyna wolniutko biegać w kółko i wesoło machać trąbą. Muzyka nieco cichnie, przebija się przez nią głos nieobecnego na arenie dyrektora. Szanowni państwo, czy widzicie, jak Dżahari ze swoim ludzkim przyjacielem wywija? W naturze słonie przemierzają dziennie nawet 50 km, a w cyrku ich aktywność nie ogranicza się nawet do dziesięciu procent tego dystansu. Brak ruchu powoduje deformacje stawów i ścięgien – te przeciążenia są dodatkowo pogłębiane przez wykonywane sztuczki, do których nie przygotowała ich matka natura! Problemy ze stopami, popękane pazury, infekcje i stany zapalne często zmuszają nas do eutanazji takich zwierząt, a muszą państwo wiedzieć, że to nie jest tania impreza, ho ho ho! Słonie w takich warunkach również przybierają na wadze, ponieważ nie mają jak spalać kalorii, a niewłaściwa dieta potrafi całkowicie zaburzyć pracę ich układu trawiennego! A to ci dopiero! Treser ustawia drewniane przeszkody, a słoń posłusznie czeka na sygnał do startu. Na dźwięk gwizdka, Dżahari wbiega na wąską wkładkę i powoli schodzi po niej, ostrożnie stawiając kroki. Potem jakiś slalom, podskakiwanie, stawanie na tylnych nogach. Słonie będące w polskich cyrkach już wielokrotnie umierały z powodu zatruć pestycydami z kalafiorów lub ostrych stanów zapalnych jelit! Pomyśleliby państwo?! Brak dostępu do naturalnych elementów diety prowadzi nie tylko do zaburzeń trawiennych, ale i uszkodzeń zębów! Opieka weterynaryjna jest praktycznie niemożliwa ze względu na ciągłe przemieszczanie się, a lekarze często nie mają specjalistycznej wiedzy o gatunkach egzotycznych, tak że znowu wszystko na naszej głowie! Czy widzą państwo te pęknięcia, bruzdy i blizny na skórze Dżahariego? Można byłoby pomyśleć, że taki urok słonia, ale nie jest to prawda! Trzymamy Dżahariego w ciasnym kontenerze – bez dostępu do błota, które w naturze chroni skórę przed słońcem i pasożytami. To, co państwo widzą, to problemy dermatologiczne, a brak odpowiedniej higieny, którą wykonują słonie w naturalnym środowisku, sprzyjają infekcjom, co w kontekście braku opieki weterynaryjnej pogłębia i tak poważne problemy. Niech się więc państwo nacieszą niezwykłymi umiejętnościami Dżahariego, bo gdy przyjedziemy tu za rok, może już nie żyć! Po publiczności rozchodzi się rechot.
Dzieci reagują śmiechem i fascynacją, wesoły, egzotyczny gigant wykonuje na arenie zabawne triki i sztuczki. Cyrkowa tresura wykorzystuje naturalną niezdarność słoni, takie jak potknięcia czy machanie trąbą, a dzieciaki widzą w tym wyborny żart. Dorośli z kolei są pod wrażeniem umiejętności tresera, że tak dobrze zdyscyplinował zwierzę tak zwane dzikie. Niektórzy tylko zastanawiają się, czy nie jest tak, że zwierzę nie stawia oporu, bo się boi cielesnej kary. Zgaduj zgadula! – krzyczy dyrektor cyrku.
Dryfuję na powierzchni soków żołądkowych, w całkowitej ciemności. Mylne przekonanie o dostępie do światła wewnątrz systemu trawiennego oparłem na licznych kreskówkach, które przedstawiały wnętrze ssaków właśnie jako całkiem dobrze oświetlone. A tu proszę, nie dość, że czuję, jak kwas żołądkowy powoli dobiera się do moich tkanek (zdradza to niepokojący, niegasnący syk), to jeszcze nie widzę niczego i nie słyszę niczego (poza tym sykiem). Wpadam w stan deprywacji sensorycznej, a moja świadomość zaczyna proponować mi bogaty garnitur halucynacji. Będę już zawsze żył w tym żołądku, kąsany przez kwas i dławiący się halucynacjami.
Cyrk zniknął równie gwałtownie, co przyjechał. Parę dni, niska sprzedaż biletów, mierne zainteresowanie. Nie ma co siedzieć bez sensu, trzeba jechać dalej. Zostały śmieci, ślady, koleiny i zapach. Zostały odciski słoniowych łap na ziemi. Szerokie, owalne, znacznie większe od śladów moich stóp, od moich dłoni. Za małe jednak, żeby się w nich położyć i zmieścić. Próbuję znaleźć wszystkie odciski, każdą pozostałość po obecności słonia, bo to również jest mój etyczny obowiązek, moje moralne wezwanie do działania, czego jako kilkulatek nie umiem nazwać, ale co podświadomie rozumiem i co nazwę później już, kiedy w pełni zadomowię się w żołądku. Wciskam otwartą dłoń w każdy odcisk, w każdy ślad – odbicie nie jest wyraźne, musiałbym albo ważyć więcej, zjeść więcej lodów big trio i wypić więcej roztopionych solo. Przenoszę ciężar całego ciała na rękę odciskającą znak dłoni wewnątrz śladu słoniowej stopy. Chodzę, krążę, szukam. Usiłuję znaleźć wszystkie odciski, wszystkie znaki, wszystko, wszystko, ale jest ich coraz więcej i więcej. Odciskam dłoń w następnych wyżłobieniach, wymaga to ode mnie sporo siły, sporo determinacji, ale jest ich coraz więcej. Więcej. W końcu widzę całe pole usiane odciskami słoniowych stóp. Wiem już, że nie jestem w stanie zostawić odbicia dłoni w każdym z nich, jestem wykończony. Nie potrafię zrobić wiele więcej, niż to nic, które już zrobiłem. Wiatr zawiewa wprost na mnie, rozlewając zewsząd odór słonia. Czuję, jak wzbiera we mnie obrzydzenie i nie potrafię dłużej ustać w tym miejscu. Oblepia mnie brud i kurz, chcę do domu. W zamrażarce czeka na mnie oblany czekoladą z orzechami śmietankowy lód. Kończę więc i zaczynam oswajać się z pulsującymi ściankami żołądka.




