Piotr Brencz - Czyś znalazł Żółty Znak?
- zakladmagazyn
- 9 kwi
- 5 minut(y) czytania
(o „Królu w Żółci” Roberta W. Chambersa)

Robert W. Chambers (1865-1933) to autor, którego bibliografia przyprawia o zawrót głowy, podobnie jak liczba kinowych (wówczas jeszcze niemych) adaptacji jego twórczości. Za życia zdobył ogromną popularność, lecz ta po śmierci szybko wyparowała. Co ciekawe, wydaje się, że jedną z niewielu nadal poczytnych pozycji jego autorstwa pozostaje właśnie Król w Żółci[1]. Z tylnej okładki wydanego właśnie przez ArtRage tomu opowiadań możemy przeczytać, że Chambers to „jeden z ojców horroru i weird fiction”, oraz że „wywarł ogromny wpływ na literaturę grozy, w tym jej mistrza H.P. Lovecrafta”.
Tu dodajmy od razu, że ArtRage, jak przy wszystkich tomach z serii Cymelia (wcześniej m.in. Walter Kempowski, Kay Dick, Henry Roth), zwyczajnie dowiozło: ładne wydanie, książkę, przedmiot.
Wszystko zaczyna się tak, jak powinno, czyli niesamowicie. Oto czyjś monolog opowiada nam losy Stanów Zjednoczonych roku 1920, a czytelnik trafia na fascynujące fakty z historii alternatywnej. Nie licząc dopiero co skończonej wojny z Niemcami, różnych zdobyczy terytorialnych czy ogólnego rozkwitu kraju, słyszymy także o nowych prawach. Najważniejszym z nich okazuje się zniesienie przepisów zakazujących samobójstwa i uruchomienie pierwszej rządowej Komory Letalnej na placu Waszyngtona w Nowym Jorku. W naszej rzeczywistości komory do eutanazji pojawiły się niemal sto lat później, i to daleko od USA. A sama książka – w naszej rzeczywistości – ukazała się przecież w 1895 roku! Tu ciut zaniemówiłem. I nie mogę odmówić Chambersowi pewnej, przydającej gęsiej skórki, profetyczności (ta prawdziwa wojna, „nasza”, skończyła się ledwie dwa lata wcześniej!).
Narrator wraca z wizyty u swojego lekarza-znajomego, który kiedyś leczył go po poważnym upadku z konia. Podczas rekonwalescencji nabył egzemplarz Króla w Żółci (więcej o tej książce w książce za chwilę), o którym powiedzieć, że zrobił na nim wrażenie, to powiedzieć za mało. Sam opowiadający uznawany jest za nieszkodliwego ekscentryka, który odwiedza często jeszcze innego znajomego, mającego z kolei opinię samotnika i dziwaka. Nikt jednak nie ma pojęcia o tym, że obaj spiskują z nadnaturalnym bytem, by zawładnąć całym krajem, ba, może i światem. Po drodze natomiast muszą jeszcze usunąć kilka przeszkód…
Czytelnikom Lovecrafta na pewno brzmi to bardzo znajomo. I mniej więcej po takich rejestrach poruszają się cztery pierwsze opowiadania z tomu. Tytułowy Król w Żółci to dramat, którego treść w większości pozostaje przed nami ukryta. Wiemy tylko, że pierwszy akt sztuki jest dość konwencjonalny, nawet nudny („Właśnie dzięki banalności i niewinności pierwszego aktu spadający potem cios wywierał tak miażdżący skutek”[2]). Dopiero lektura drugiego aktu sprawia, że czytelnik „łka, śmieje się, dygocze w zgrozie”. Jest to podobno dzieło „straszliwe w swojej prostocie”, a jego egzemplarze konfiskuje rząd Francji, wywołuje ono powszechną dyskusje i zgrozę zarówno na ambonach, jak i w akademiach czy mediach. Nie wiemy, na czym ta siła i oddziaływanie polegają, wiemy jedynie, że dramat nie jest wywrotowy. Zamiast tego składa się ze słów „kryształowo klarownych, czystych i śpiewnych jak górskie źródła”. Na każdym, kto po niego sięgnie, odciska jednak swoje piętno.
I tu, znów, z łatwością odnajdziemy pierwowzór dla Necronomiconu, czyli kultowej księgi z twórczości Lovecrafta, która robiła nieopisane rzeczy z umysłem swojego czytelnika. Oczywiście rzecz spisana przez Szalonego Araba nie była kolportowana tak szeroko, jak książkowy Król w Żółci i nie trafiła pod strzechy.
Po obcowaniu z tajemniczą sztuką Chambers obniża ton. Będzie to robił zresztą konsekwentnie do końca tomu. W Demoiselle d’Ys zagubiony w lesie podróżnik spotyka grupę sokolników, rozpoznając w ich mowie średniowieczną francuszczyznę. Proroków raj to nieco rozpoetyzowany przerywnik, który może, choć wcale nie musi, nawiązywać do naszej tytułowej sztuki. Po tym tekście wkraczamy w cykl pięciu opowiadań paryskich.
Na tym etapie już jesteśmy w stanie rozpoznać główne motywy autora. Poza początkową grozą, czy też nieopisaniem, są to kolejno: malarstwo, średniowiecze oraz Francja ze swoją kulturą.
Jednym z tych opowiadań jest Ulica pierwszego pocisku, która opisuje Oblężenie Paryża (1870–1871), kluczowe wydarzenie wojny francusko-pruskiej. W skrócie: śledzimy losy kilku bohaterów podczas zawieruchy w atakowanym mieście. Opowiadanie nie prowadzi nas do konkretnego zakończenia, nie wyraża nawet jakiejś szczególnie pacyfistycznej myśli. Przypomina bardziej spisanie scenek, które autorowi tańczyły w wyobraźni, próbę oddania pewnego klimatu, nastroju ludzi, ich desperacji (jak szczurołap, który swoje zdobycze sprzedaje do dalszej konsumpcji). Początkowo nie mogłem zrozumieć, dlaczego amerykański autor w ogóle o tym pisze, ba, właściwie skąd o tym wszystkim wie. Przecież to ciut młodsza wojna secesyjna powinna zajmować wówczas wyobraźnię jankesa.
Otóż koniec wojny francusko-pruskiej znamionuje początek belle époque! Jak dowiedziałem się z posłowia (o którym ciut później), Chambers spędził w Paryżu aż siedem lat, siedział tam i malował między 1886 a 1893 rokiem. To znaczy, że piętnaście lat po wojnie mógł nawet rozmawiać ze świadkami tych zdarzeń, mógł też widzieć ślady walk rozsiane po mieście. Dużą część jego twórczości stanowiła właśnie proza historyczna, i ta poświęcona wojnie francusko-pruskiej, i ta dotycząca historii walk o niepodległość USA (i to właśnie ta część zapomniała się najszybciej, chyba słusznie).
Kolejne opowiadania prowadzą nas więc ku bohemie, w światek malarzy i ich romansów czy uniesień. To, moim zdaniem, najnudniejsza część książki. Sprawia zawód zwłaszcza tym, którzy przyszyli tu kąpać się w świetle nadprzyrodzonego, a nie do bólu… zwyczajnego. Bohaterowie Chambersa żyją w belle époque i jest to dla pisarza czas współczesny (przypominam znów datę wydania –1895), czas, w którym wyszła omawiana książka. Zwalmy to zatem po prostu na szczyt prywatnej nostalgii. Nie ma w tym nic złego, a przynajmniej nie było wtedy.
Jest to zatem zbiór opowiadań szalenie nierówny, chociaż nie ma w tym winy polskiego wydawcy. ArtRage zadbał po prostu o dostarczenie nam nowego przekładu w całej historycznej specyfice oryginalnego tomu, z wpisaną w niego patyną. Trochę to historie dla tropicieli początków weird fiction, trochę dla amatorów ówczesnej francuskiej obyczajowości i atmosfery. Jako puzzel, pozwalający ukazać ewolucję gatunku, z pewnością ważne, ale też potwornie usypiające, gdy chylą się ku końcowi… Paradoksalnie lepsze na półkę znawcy, niż kogoś zaczynającego przygodę z gatunkiem.
Tom zamyka posłowie tłumacza, Tomasza S. Gałązki. Kreśli on krótki portret autora oraz podrzuca tropy tłumaczeniowe/autorskie do fragmentów poezji, które otwierają opowiadania. Chciałoby się o tym Chambersie dowiedzieć jeszcze więcej, bo – paradoksalnie – sam Król w Żółci w natłoku jego twórczości był ledwie fragmentem, a nie dziełem obmyślonym na to, by autora po nim pamiętać. A jednak to właśnie tropy z tej książki wylądowały w pierwszym sezonie True Detective czy u wspomnianego Lovecrafta.
Ten sam Lovecraft napisał (o czym także wiem z posłowia) w jednym z listów: „Chambers, niczym Rupert Hughes i paru innych upadłych Tytanów, posiada porządny mózg i wykształcenie, ale zupełnie nie wypracował w sobie nawyku korzystania z nich”. Skalę tego upadku oceńcie sami. Jest to książka raczej dla tych, którzy po przesłuchaniu Beatlesów są ciekawi, jak brzmiał Carl Perkins. Albo tego, skąd się w ogóle wzięły podwaliny danego gatunku. Ale szperać wstecz zawsze warto.
[1] Wraz z dwoma innymi opowiadaniami, Króla w Żółci otrzymaliśmy w 2013 od wydawnictwa C&T Crime & Thriller w przekładzie Violetty Dobosz. Edycja ArtRage jest obszerniejsza i chyba skierowana też do nieco innych czytelników.
[2] Wszystkie cytaty pochodzą z omawianej książki w przekładzie Tomasza S. Gałązki.
Robert W. Chambers, Król w Żółci, przeł. i opatrzył posłowiem Tomasz S. Gałązka, ArtRage: Warszawa 2025, s. 293. Kup na stronie wydawcy.