top of page

Patryk Ciesielczyk - Odnudzić nudę


grafika, Joanna Wróbel



Umiejętność poświęcenia uwagi. Okazuje się, że słodycz – szczęście w każdej sekundzie + wdzięczność wobec daru istnienia, posiadania świadomości – że to wszystko mieszka po drugiej stronie miażdżącej, ale to miażdżącej nudy. Poświęćcie baczną uwagę najbardziej nużącej rzeczy, jaką możecie sobie wyobrazić (zeznaniom podatkowym, transmisji turnieju golfa w telewizji), i fala za falą zaleje was nuda, jakiej nigdy nie znaliście, i omal was nie zabije. Wytrzymajcie to, a wtedy będzie, jakbyście przeszli z czarno-białego do kolorowego świata. Jak woda po dniach na pustyni. Nieustanna słodycz w każdym atomie.

David Foster Wallace, Blady król, tłum. M. Denderski, s. 589.



W twórczości Béli Tarra katatoniczny bezruch pieczołowicie skomponowanych i doprowadzonych do ekstremum scen przewyższa bezruch zastygłego widza. Uporczywe wpatrywanie się w pustotę obrazu jest szukaniem ukojenia w zarysie świeckiej teodycei – w czymś, co nadałoby sensowność przedsięwzięciu, jakim jest slow cinema. Kiedy nic się nie dzieje, moje ciało często daje upust zniecierpliwieniu. Drażnią mnie dźwięki skrzypiących foteli w kinie. Intensyfikacja percepcji wynika zapewne z pragnienia zatrzymania czasu, uczynienia go równie statecznym. Moja początkowa frustracja i oczekiwanie domknięcia niemal zawsze doprowadzają mnie do momentu, kiedy bezkształt „nicniedziania się” zmusza mnie do doszukiwania się tego, co – spragniony łatwo przyswajalnych bodźców – mogłem uznać za mało znaczące.

Świadomie poddając się znużeniu podczas lektury nieukończonej powieść Davida Fostera Wallace’a Blady Król, zadawałem sobie to samo pytanie, jakie „autor” [1] przemyca w metafikcjonalnych monologach ze spóźnionej przedmowy – dlaczego wzdrygamy się przed nudą? Z perspektywy narratora, urzędnika państwowego, złożoność struktury aparatu skarbowego jest spektakularnie nudna, w ten sposób spragmatyzowana i zinstrumentalizowana apatia może służyć za narzędzie polityczne, odciągające od schizofrenicznej natury systemu i jego terminologicznej zawiłości. W lokalnej debacie publicznej nie ma miejsca na administracyjne aspekty polityki podatkowej – nie ze względu na ignorancję społeczeństwa, lecz przez negatywne konotacje nudy z tym, co nieinteresujące od strony poznawczej. Zasypany biurokratycznym żargonem czy wielopiętrowymi przypisami jak nigdy wcześniej zbliżyłem się do dowartościowania stanu znudzenia, który w jakiś przewrotny sposób posłużył za drogowskaz zachęcający do eksplorowania tych wszystkich rozwidleń i ślepych uliczek, zamiast usilnego szukania wyłącznie bezpiecznej, bezzakłóceniowej trasy. Otępiający wpływ całkowitej inercji dostarczył cennego refleksyjnego wglądu w siebie. Ale czy zawsze ma przychodzić epifania? Utrzymywana przez długi czas koncentracja na zapętlającym się zdaniu, którego nie rozumiem, nieraz potęguje porażającą bezcelowość całego działania. Czy oznacza to, że uwewnętrznioną potrzebą pracy lekturowej jest zawsze telos – potraktowany jako imperatyw?

Nuda pozostaje osobliwym stanem zawieszenia, który być może jestem gotów celebrować. Nie powinna być po prostu porzucana jako czas zmarnowany. Przestańmy traktować ją przymiotnikowo! Twierdzenie, że dany tekst kultury jest „nudny”, najczęściej dyskursywnie funkcjonuje jako odrzucenie, bądź grzeczne ucięcie rozmowy, a nie jej otwarcie. Celową, ale i nieznośną monotonię filmów Andy’ego Warhola przykrywa metanuda, chcąca znieść odczuwany stan, konotujący raczej brak zaangażowania. Kiedy się nudzę, zwykle rozumiem to jako swego rodzaju porażkę: albo własną (nie mam w sobie wystarczająco wyrafinowania do obcowania z metonimią aktu seksualnego, więc Blow Job wyłączam po minucie), albo obiektu poddawanego oglądowi (statyczna, ośmiogodzinna obserwacja wieżowca Empire State Building dla nikogo nie musi być porywająca). Skłamałbym, twierdząc, że każda chwila znudzenia sprawia, że automatycznie, zadowolony z siebie przybieram pozę zadumy.

Nie wystarczy uznanie nudy za nienużącą (unboring boring [2]), gdyż ma ona przecież swoje „zwulgaryzowane” oblicze. To w szczególności taka forma dezorganizacji i wywłaszczenia naszej uwagi, która nie jest ani przytłaczająca, ani zorganizowana według kryterium celowości. Dla Paula B. Preciado gra Candy Crush, jak pisze w jednym z esejów, ma charakter masturbacyjny, jest kapitalistycznym narzędziem zarządzania niewłaściwie ulokowaną energią libidinalną, wszak „gracz nigdy niczego nie wygrywa: kiedy ukończy poziom, to ekran doznaje orgazmu” [3]. Prosta mechanika zamieniania miejscami cukierków nie nagradza strategicznego lub abstrakcyjnego myślenia. Jako gra casualowa wymaga jedynie dostrojenia w tych małych chwilach znudzenia, w zamian czyniąc ten czas bardziej znośnym. Jednak moje kompulsywne szukanie zajęcia dla rąk nie oznacza domagania się kompensacji. Gdy jest się zmęczonym i jedzie się tramwajem, łatwiej miotać się wte i wewte po ekranie smartfona, niż wczytywać się w Fenomenologię ducha Hegla, co wysoko koreluje z zapracowaniem oraz potęgowanym niepewnością tempem późnokapitalistycznego życia. Wulgarna nuda nie jest więc z konieczności awersyjna – choć nie angażuje procesu interpretacyjnego, pozwala nam przez chwilę pobyć ze sobą poza zaostrzonym przymusem produktywności [4]. Zaznajomienie z „tym samym”, podobne jak taśmowa powtarzalność, do pewnego stopnia są gwarantem bezpieczeństwa. Nikogo nie zamierzam stawiać w obliczu fałszywej alternatywy: albo pomijanie trudnych wyrazów, albo wytężone pochłanianie opasłych tomiszczy. Bezzwłocznie muszę zasygnalizować sprzeciw i absolutną niezgodę na wrzucanie do szufladki „odmóżdżacze” tak zwanych książek zabieranych do komunikacji miejskiej lub pociągu (postrzeganych jako lekkie czytadła) Aparat krytyczny uruchamiany podczas indywidualnej lektury nie jest skrzynką z narzędziami, którą możemy sobie ot tak odłożyć, kiedy nam się to podoba, albo naprzemiennie pstrykać przycisk on/off. Ilekroć na pierwszym miejscu staje potrzeba chwilowego wyłączenia się z codziennego biegu rzeczywistości, ta przemożna chęć wykatapultowania się powoduje, że pierwsza strategia wybrana w konfrontacji z „egzystencjalnymi mdłościami” niejednokrotnie zasadza się na ucieczce.

Nadal jedną nogą jestem po drugiej stronie nudy, gdyż nie mogę wyzbyć się przekonania, że „coś tam” jest. Nuda bez wątpienia ma charakter dystynktywny, gdyż wiąże się z luksusem posiadania czasu wolnego. Procesy modernizacyjne usystematyzowały rytm życia, czego skutkiem ubocznym było wyraźne wyodrębnienie i jednoznaczna kategoryzacja czasu przeznaczanego na odpoczynek i regenerację. Na drugim biegunie „używania czasu” znajdowała się zaś przesiąknięta hedonizmem i nihilizmem próżniacza nuda zarezerwowana dla warstw uprzywilejowanych. Zdaję sobie sprawę, że porywam się z motyką na słońce, ale chcę odczarować i odzyskać dla siebie nudę, tak by móc ją przeżywać na takich samych warunkach, jak chociażby ekscytację. W moim mniemaniu rebeliancki, nieheroiczny stan znudzenia należy zacząć ujmować jako odstępstwo od dyscyplinujących wymogów. Nie chcę, żeby uleciały niuanse – gwoli jasności zaznaczam, że kategorię nudy można mierzyć w dwojaki sposób: jako cechę specyficznie sformułowanej estetyki lub jako psychofizyczny stan bycia. Oba te wymiary nudy stały się uchwytne, kiedy zabrałem do rąk książkę Łukasza Zawady Wydatki. Mam oto przed sobą poprzedzony sfingowanym anegdotami i dygresjami zapis popadnięcia w finansową ruinę. Można przypuszczać, że autor chciał ze mnie zadrwić – 1/3 objętości zajmuje rozdział zatytułowany 365 dni, 42 923 złote i 45 groszy, który rzeczywiście mieści w sobie górę posegregowanych comiesięcznych wydatków! Dowiedziałem się z nich, że alter ego autora stołuje się w barze z falafelem lub przez chwile łapie zajawkę na trenowanie tajskiego boksu. W zastępstwie dekodowania uległem odruchowi wertowania wzrokiem, poddałem się konsumpcji idei w takim samym stopniu, jak sprekaryzowany podmiot tej opowieści rzetelnie zdał relację z aktów konsumpcji dóbr, na które zwyczajnie go nie stać. Zamiast wypełniać puste miejsca brakującymi wyrazami, Zawada przekornie dostrzega, iż brak lub „konstytutywna pustka” rządzą się własną wewnętrzną logiką. Skrajna pasywność posiada dość zasobną treść, a do tego przekształca potoczne rozumienie znudzenia w rodzaj tworzywa.

To jak rozumiem poddaną żmudnej teoretyzacji nudę co już samo w sobie nosi znamiona arcynudnego zagadnienia często otwiera furtkę do wyszukanych spekulacji na temat wartości, jakimi mierzymy skierowane na zewnątrz działanie, ale też lenistwo w wariancie niekreatywnym podyktowane dyssatysfakcją i wycofaniem z działania. Pozwala w dalszej kolejności doceniać wszystkie wyłaniające się stamtąd strategie słabego oporu [5].


 

[1] Rozdział dziewiąty powieści zaczyna się od słów „To autor”. Dalej ten „autor” w pogrywający sposób dokłada wszelkich starań, aby przekonać czytelnika, że jest w rzeczywistości „prawdziwym” Davidem Fosterem Wallace'em, a nie jego abstrakcyjną, unarracyjnioną personą. Czy zachęca tym samym do porzucenia dychotomii prawdy i fikcji, a w uściśleniu – rezygnacji z oddzielania beletrystyki od literatury faktu? Prędzej myślę, że Przedmowa zaprasza do czytania i zachowywania się tak, jakby to wszystko było prawdą, nawet jeśli niekoniecznie tak jest.

[2] Według Kennetha Goldsmitha „nie-nudna nuda” to taki rodzaj transcendentnej nudy, której poddajemy się dobrowolnie, podczas gdy „nudna nudna” to wymuszona konieczność (bycie gdzieś, gdzie nie chcemy być). Por. K. Goldsmith, Being Boring [online:] https://writing.upenn.edu/library/Goldsmith-Kenny_Being-Boring.html.

[3] P. B. Preciado, Mieszkanie na Uranie. Kroniki przeprawy, tłum. A. Araszkiewicz, Kraków 2022, s. 50.

[4] S. C. Richmond, Vulgar boredom, or what Andy Warhol can teach us about candy crush, „Journal of Visual Culture 2015”, nr 14, s. 29–33.

[5] Por. E. Majewska, Słaby opór. Obraz, wspólnota i utopia poza paradygmatem heroicznym, „Praktyka Teoretyczna” 2019, nr 2 (32), s. 7–21.


bottom of page