top of page

Mira Król - .uchyl.lufcik.dziecko.




***

Uchyl lufcik dziecko. Babcie mówią różne rzeczy. Ponoć przemawia za nie doświadczenie, liczone w głębokich korytach zmarszczek, które rozsiewają się jak wirus, przenoszony przez czas i pocałunki składane na gładkich czołach.


Słoje przyrastają rok w rok w wyniku działalności miazgi twórczej – kambium. Wiosną i latem. Inne pory roku usypiają czujność.


Babcie, które znałam, miały to do siebie, że mówiły. Nazywamy to życiową mądrością. A potem rżniemy bez polotu piłą mechaniczną. Przy samej ziemi. W powietrzu techno rave z żywicy i pyłu. Starych drzew się nie przesadza, rżnąć można.


Moja Babcia, przez wielkie B, mówiła najczęściej Twoja matka to latawica, co w ustach wykształconej przedstawicielki kadry pedagogicznej lekuchno zgrzytało, ale mieściło się w mojej głowie. Osłuchałam się i zaprawiłam w bojach. Babka znała się na swojej robocie. Oswajała mnie, farbowana lisica. Człowiek musi znać swoje miejsce i akceptować to, co dane raz na zawsze. W całej reszcie może się babrać do woli. Krzyż na drogę.


Na drugie uszko dorzucała jak drwa pod fajery, aż trzeszczało w piecu: gdyby tylko jej ojciec to widział, przewróciłby się w grobie. Tak naprawdę to było życzeniowe gdybanie. Nie wiedziałyśmy czy dziadek, przez małe d, ojciec mojej matki przy okazji zupełnie, leży gdzieś w grobie, czy po prostu w rowie na drugim końcu Polski. Albo w takiej Australii na przykład boksuje się z kangurami, czy mizia koale po ich pękatych brzuszkach. Puszyste słodziaki. 


Rozmarzyłam się. 


.Przywołuję się do porządku, a się niech się nie stawia.


Australia mocno przemawiała do mojej wyobraźni, dyktowała mi sny, w które przyjemnie było wierzyć. Żonglowałam Australią jak kartą przetargową, która miała być przepustką do lepszego życia, a nawet jeśli nie, to poprawiała moją sytuację trzepakowo-podwórkową. Jedni mieli wujków z Ameryki i cynamonowe gumy do żucia, które najlepiej maskowały popalanie szlugów za kościołem w trakcie niedzielnej sumy. Ja miałam poker face i dziadka w Australii. Powiedzmy, że jest w tym tyle prawdy, ile w maskowaniu tytoniowego ogona unoszącego się za smarkaczami aspirującymi na dorosłych. 


Ciało Chrystusa, amen.


Pielęgnowałam w sobie wymyślone życiorysy, byłam w nich utytłana po łokcie. Szczerze wątpię, że ktoś rzeczywiście traktował poważnie moja paplaninę. Ale skoro Kościuszko może mieć w Australii górę, to dlaczego posiadanie dziadka w Australii miałoby być znowu taką okrutną bujdą, co się kupy nie trzyma. 


Trzyma-, powiadam, -ła. 


Sprzymierzeńcem moich niewinnych konfabulacji, w które podkreślam wierzyłam uparcie, 

wychodząc z założenia, że by móc szerzyć wiarę, trzeba rozpalić w sobie  żarliwość śmiałej pewności i postawić niewinny znak równości między

logiką a bezkarnością mirażu, 

był Gienek, wiejski listonosz. Gdy tylko opierał swój zardzewiały rower o bielące się krzewy jaśminowca wybiegałam na schody, kłaniałam się grzecznie i 

                            nie ma nic z Australii uprzedzał mnie Gienek, nim zdążyłam

otworzyć buzię. Poczciwe chłopisko było z niego.


Pan Gienek, uchylał poły swojej skórzanej torby, która od lat nieprzerwanie wierną była mu towarzyszką znoju. Zaczynała się nasza zabawa. Tak, to była nasza zabawa, nasza rzecz,  gdy tylko otwierała się przede mną otchłań pełna rent, emerytur, wezwań na rozprawę sądową, żądanie zapłaty, wsuwałam rękę i znajdowałam lizaki, donaldy, oranżadki, a czasem nawet papierosowe gumy do żucia. Ach! Jakże nas to bawiło! Pan Gienek odpalał sobie papierosa, tytoniowego śmierdziela, następnie robił teatralne psyt w okolicy mojego, a ja udawałam, że wciągam dym do płuc, obracając nieporadnie podłużny kształt między palcami. 


Listonoszka kryła w sobie wiele tajemnic wodzących na pokuszenie. Samo określenie prywatna korespondencja stawiało moje mieszki włosowe na baczność, a po plecach przechodził mi dreszczem niewidzialny kocur na swych różowych mięciutkich poduszeczkach. 


Raz, zupełnie niespodziewanie, znalazłam tam złoty pantofelek. Do kopciuszkowej zguby było mu daleko. Był to bazarowy klapek pokryty błyszczącym badziewiem. Na Gienkowych paznokciach dostrzegłam również ślad karminowego lakieru do paznokci, a wtedy nasze spojrzenia spotkały się, zamrowiło mnie tu i ówdzie i mogę przysiądz, że listonosz mrugnął do mnie porozumiewawczo okiem i uśmiechnął się, jakby wiedział, że ta dziwna dziewczynka z diastemą na szerokość małego palca, w sam raz na fajka, rozumie. Sztama jest i już. 


Nikomu o tym nie powiedziałam, Babcia miała swoje sprawy, a innych-innych po prostu nie było, trzeba spojrzeć prawdzie w oczy i od czegoś zacząć należy. 


Codziennie wyczekiwałam wizyt Gienka. Australia powoli schodziła na drugi plan – ile można czekać na nieobiecaną pocztówkę z ziemi Aborygenów. A mój Pan Gienek (mój, wszak “coś” nas łączyło) robił co mógł, by podtrzymywać więź, którą scalał chiński klapek przywieziony ze stadionu w stolicy i karmin na paznokciu. Podskórnie wiedział, że tu w tym moim nie tak znowu drobnym ciałku, samotnie dryfującym bo bezkresie ziemskiego padołu, roi się apetyt, więc ja jedna mogę wiedzieć. Wiedźma. 


A potem zdechło się chłopinie jak świni przed Wielkanocą. Czasy się zmieniły bezpowrotnie, apetyt lekko przygasł. Rój stracił werwę wskutek trawiącej go choroby pasożytniczej zwanej śmiercią.


***


Pana Gienka odwiedzam na cmentarzu i w przeciwieństwie do dziadka, on w swoim grobie spoczywa. Wiem, byłam i na oczy swoje widziałam ceremoniał złożenia. Nie ja jedna. A opowieści o tym kto kogo, pod którym jaworem na dożynkach, nie cieszą się takim powodzeniem jak tłuściutkie i pełne glutaminianu sodu ploteczki o chowaniu listonosza.


Najpierw trumna zerwała się z linek i łomotnęła na całego. A to było jedynie preludium do dalszego przebiegu wypadków. Wieko trumny pękło i trzeba było poczekać na całe to sypanie grudek ziemi wedle tradycji zdziadopradziadowej i obsypywanie kwieciem. Grabarze na szybko, na to co było pod ręką-ślinę, taśmę i karton, załatali pęknięcie. 


A potem... potem już było jak zwykle, tylko z ludzi ulotnił się wcześniejszy entuzjazm, wywołany niecodzienną okolicznością pogrzebową – jak dusza z listonoszowego ciała – i sami zaczęli się ulatniać.


I tak stałyśmy ja, Babcia, Pani Wiola – żona listonosza, jego syn Mirek z dziećmi i kulawa Maryśka, która obsługiwała spółdzielniany sklep. Ludzie mają swoje sprawy, skwitowała pania Wiola i nie uroniła już ani jednej łzy więcej. 


Tymczasem niebo przybrało niecodzienny odcień szarości, która kudłaciła się nad głowami żałobników jak marcowe koty, by w znanym sobie tylko momencie posypać ich głowy gradem, nie popiołem.


Niewinne z początku  drobne ziarenka jęły przybierać na wadze jak drób tuczony wysokobiałkową paszą, by po chwili kulki wielkości kurzych jaj wysypały się z chmur, wściekłe lodowe landrynki. A podziało się to akurat w momencie, gdy kulawa wznosiła modły i oczy przy okazji ku niebu. Jedna z brył uderzyła ją tak niefortunnie, że rozcięła skroń i trzeba było dzwonić po ambulans. 


– Leć do wójta! – krzyknęła babcia.


Poleciałam. Bryły łomotały o ramę roweru i moje ciało. Wyobrażałam sobie – a jestem w tym całkiem do rzeczy – jak pokrywam się kraterami. Jak Księżyc. Jeszcze chwila, a królowa pszczół złoży w tych nadprogramowych szparach swoje jajeczka. Poczułam się wyróżniona tym zaszczytem i ukłoniłam się by okazać wdzięczność, a z drugiej strony tak bardzo się bałam, że naprawdę lęgną mi się pod skórą owady.


Maryśce założyli kilka szwów, a Gienek jak był martwy, tak dalej nie żył, tylko leżał sobie pod ziemią w swojej połatanej trumience. Poczciwy Gienek pewnie przystawia coraz ucho do szpary i drapie się w nie swoimi nienaturalnie długimi pośmiertnymi paznokciami, 

które malują mu na karminowo larwy much, czerwie znaczy się, bo tak tylko umiem o tym myśleć,

gdy słyszy, A pamiętacie pogrzeb starego listonosza? I zaciera ręce, że przez całe swoje życie, takiego numeru nie wykręcił jak na pogrzebie. Zaśmiewuje się dobrodusznie, że tajemnicę zabrał do grobu, ale co namieszał to jego. Bo to pogodny człowiek z natury był i pośmiać się to on lubił i to na trzeźwo, nie tak jak inni. 


Podobałoby mu się, oj podobało, jak go pięknie wymalowanego do trumny położyli, a cała reszta to wisienka na torcie.


***


Babcia nie lubiła zostawiać spraw niedomkniętych (w odróżnieniu do lufcików) wykupiła więc miejsce na cmentarzu za zgodą wydaną przez urzędasów i księdza – ręka rękę myje, pieniądz musi krążyć, a talenty się namnażać. I tym sposobem na małym wsiowym cmentarzyku stoi sobie pusty w środku nagrobek ze zdjęciem dziadka na granitowej płycie z dopisanym kursywą:  Zginął w niewyjaśnionych okolicznościach.  Po dziadku ostał się ino breloczek z gołą babą, który skitrałam z lodówki i traktowałam z nabożeństwem. 


Niewyjaśnione okoliczności budziły we mnie szczególny rodzaj zainteresowania, a cmentarz stał się moim drugim ulubionym miejscem, zaraz po ruinach dworu, do którego nie wolno zapuszczać się dzieciom. Duchy pogorzelców mieszają w głowach mawiała babcia. Dobrze znać powody swojego obłędu, odpowiadałam Babci w myślach, żeby uniknąć mokrej ściery z plaskiem odklejającej się od moich plerów. Wielokrotnie wymykałam się spod przeszywających na wylot spojrzeń Babci i jej pola widzenia, 

wiedziała swoje, czytała ze mnie jak z otwartej księgi, 

i z rozwagą stawiałam kroki poruszając się wśród zgliszczy i cegieł. Najciekawszym pomieszczeniem była piwnica, wypełniona po brzegi pokrytymi czarną powłoką znajdkami. Pytania bez odpowiedzi zabierałam ze sobą i chowałam to półeczki pod klapką taboretu. Moje niewyjaśnione okoliczności, taka byłam ważna.

 

***


Cmentarz był moim drugim ulubionym miejscem, what the fuck. Dom to nic ponad 3 głoski, jedną sylabę, dwie spółgłoski i jedną samogłoskę. Dom, uderzam dłonią w dłoń, by zobrazować i wysłuchać tej pojedynczej sylaby. Bezemocjonalny formalizm. "D" jak "dupa", "o" jak "oszustwo", "m" jak "mit". Nie jestem przekonana, że dom powinien stanowić centrum mojego układu słonecznego. Może dlatego, że nigdy tak naprawdę go nie miałam na stałe, raczej na wyrywki. Wujkowie mieli jakieś lokale, ale to były korytarze z drzwiami, które to otwierały się, to zamykały. Lokatorzy się zmieniali jak rękawiczki. 


– Wujek ma taki lokal, spodoba ci się – mówiła matka, składając ręce jak do Ojcze Nasz. 


Nie podobało mi się, a imion wujków nawet nie pamiętam. W pewnym momencie matka wywiozła mnie na wieś do Babci, motywując to moim złym nastawieniem.


– Tu ci będzie jak w domu./

                                           -Tu Ci będzie jak w domu?


Ale że pytała czy oznajmiała? Niewyjaśnione okoliczności ciągnęły się za mną jak smród za gównem.


***


– Lufcik! – niecierpliwiła się babcia.


Zapachy to zdecydowanie pożywka pamięci, nawet tak zepsutej jak moja. Może nawet ją reperowały, tu i ówdzie usuwały luzy.


– Już, już. Daj mi chwilę, babciu.


Po domu roznosił się zapach smażonego podgardla, które babcia przyrządzała sobie na śniadanie. Ohydnie tłuste i odpychające, pyszne, jednooka kotka śledziła każdy krok babci. Wytrwałą w swym oczekiwaniu i ufności, że i o niej się tutaj pamięta.


Zapachy to pożywka pamięci, pasza dla tęsknoty wijącej sobie gniazdko w okolicy mostka. Zapach starych ludzi, pleśni, grzyba, zapach wybielinki, kwasku cytrynowego i mięty rozcieranej między palcami, zapach krów i mleka świeżo wyciskanego z krowich wymion, zapach mokrej ziemi i powietrza tuż po deszczu, zapach róż, jaśminu i bzu zawieszonym w zaduchu. Gęsto, parno i wonne kurtyny, które można przestawiać z lewego na prawy brzeg. Zapach to kierunkowskaz, który od nozdrzy otwiera przed nami galerie obrazów, pieprzone National Museum of Smell. Smells like teen spirit, la la la.


***


Nie dalej niż tamtej wiosny, pochowali babcię. Zmarło jej się, powiedział ratownik, pochylając się nad zimnym szarym ciałem, nie Babcią, jej już tam nie było. Dusza z ciała uleciała. 


Będę babuleńką

starą, starusieńką,

schowam się pod ziemię,

pod czarne korzenie,

a potem na wiosnę spod ziemi wyrosnę

malutką jabłonką, zieloną koronką.

Będę sobie stała

pod Twoim okienkiem.

Czerwone jabłuszko

rzucę Ci w sukienkę.

                                                                                       Danuta Wawiłłow

Siadam pod jabłonką i czekam.


Marysia żyje i jej oko ma się dobrze, a i nawet kawalera przygruchała, kulawa cwaniara. Stają razem za sklepową ladą i z dziubków sobie spijają, aż się niedobrze robi od tego. 


Jak to mówią. Psy szczekają, karawana jedzie dalej. 


A było to wtedy, gdy David Bowie śpiewał w radio o życiu na Marsie. Miał gość ułańską fantazję, prawie jak moja matka. I chuj mnie obchodziło w tamtej chwili, czy tam jest jakieś życie, na tej czerwonej planecie. Po fazie zaprzeczenia, krótkiego oszołomienia i dezorganizacji nagłą sytuacją,  przyszła faza złości i buntu. A chłop śpiewający o UFO nadawał się do wyrzygania z siebie tego paskudztwa jak każdy inny, tylko że każdego innego nie było. 


Słuchałam więc Davidka i wymyślałam mu od nowobogackich pseudo gwiazd zza wielkiej wody, co tylko pierdolą od rzeczy. A to tu, no tu, patrz jak mówię, tu było “coś” przez chwilę, i chyba ważne nawet, a potem sobie gdzieś poszło, na tory i wybijało żarówki we wszystkich latarniach, które mijało po drodze. Zesrało się, rozumiesz David? A wiesz, że można ze swojego ciała wyjść przez gardło i zjeść na tym zęby? A ty tylko ten Mars i Mars.


Wytarłam flury w rękaw flanelowej koszuli, otarłam resztki wymiocin i splunęłam pod nogi. A co mnie to w ogóle. A bo to raz? To przecież tylko następny adres do omijania, trzeba puścić to wszystko z ogniem i spierdalać stąd. 


Nic nadzwyczajnego, się wie, po prostu dzień jak co dzień. 


Wracaj kurwo skądś przyszła. Dość bluzgów.


Akceptacja przychodzi w momencie, gdy uchylisz lufcik i uwolnisz zatęchłe powietrze. Pierwszy haust ścina z nóg, kosi jak wciągnięcie działki. Potem  z drewnianego taboretu zsuwa się wprost w gówno, bo to życiowo i bilsko doli prostego człowieka. 


Mówią, tam dom, gdzie serce twoje. Na to pytanie nie ma jednej dobrej odpowiedzi. Można wybierać, przebierać, istny wachlarz możliwości. Moje serce jest z trupami na cmentarzu. Ich tam przybywa, a tu już tylko bolesne ubywanie. 


Trochę jednak jest mi przykro, że tak się wszyscy nie po koleżeńsku zachowali, to znaczy babcia i Gienek, inni niech spoczywają w pokoju, znaczy w mogiłce i nic mi do tego. 


Jakby tego było mało, to jeszcze śnią mi się i Babcia, i Gienek, siedzący przy złotej toaletce, w anturażu z piór i robią sobie wyjebany w kosmos manicure, dyskutując żarliwie o nowinkach w świecie paznokci i czarnych brwi. Co wcale nie jest do babci podobne, bo o paznokciach to ona tyle wiedziała, że mają być krótko przycięte i  czyste. I tylko ja, ja już nie jestem im do niczego potrzebna. 


Za oknem znów pachnie bzem.


“But the film is a saddening bore 

Cause I wrote it ten times or more

It's about to be write again 

As I ask you to focus on”


Życie składa się z powitań i pożegnań. 


Ku pamięci, mięci kupa, wpisał się Alojzy Dupa. 


bottom of page