Lætitia Paviani - skryba lamera (tł. Michał Grabowski)
- zakladmagazyn
- 4 lip
- 10 minut(y) czytania

Białe zło
Mały Lajoie spędza czas ze swoim ojcem. Cisza. Skryba Lamera jest sama. Skończyła jeść i odstawiła talerz na stos naczyń w zlewie. Ma czas na pisanie. I problem. Spośród niewielu palców, których używa do stukania na klawiaturze, dwa najważniejsze są chore. Wskazujący, opuchnięty i zaczerwieniony na końcu, moczy się chwilowo w pojemniku ze środkiem odkażającym przypominającym kubeczek na mocz. Środkowy natomiast, ofiara ataku białej broni podczas zmywania naczyń, pozostawia na touchpadzie odpychające smugi krwi. Na całej długości. Lamera nie planowała zmywać naczyń. Ani tamtego wieczora. Ani żadnego poprzedniego. Jednak czuła się zobligowana. Jak zawsze. I tak to się skończyło. Codziennie otrzymywała podobne znaki. I tak całe życie. Moje życie przypomina dziurę, a ja jestem na dnie tej dziury. Każdy zarzuciłby to już dawno temu. To i całą resztę. Nie wiedziała, dlaczego wciąż tak bardzo jej zależało.
Już trzy dni, odkąd ta parka nie spotkała się na wspólnym śmiganiu po touchpadzie komputera. Lamera przygląda się swojej dłoni. Środkowy jest dużym chłopcem, wyjdzie z tego. Bardziej martwi mnie wskazujący. Cały spuchł, a wokół paznokcia utworzyło się coś na kształt torebki nerki. Heksamidyna w płynie, która wnika pod skórę, nie wnika wcale. W dodatku nie jest refundowana. Sympatyczny aptekarz nieomal przeprosił, gdy Lamera rzucała 7,50€ na ladę. Zapytał ją zza antycovidowego ekranu z pleksi, czy potrzebuje paragonu. Bo zawsze mogłaby napisać do swojego ubezpieczyciela. I że. Przy odrobinie szczęścia. Nie. Odpowiedziała Lamera. Dziękuję. I wyszła. Wieczorem czuła mocne bicie swojego serca, dochodzące z nerki obrastającej palec wskazujący. Nie ma pojęcia dlaczego. Po raz pierwszy w tym pełnym różnorakich przeszkód i sprzecznych znaków pieprzonym życiu. Czuje strach.
Utrata nadziei. Boli. W całym ciele. Niewielka kolonia ropni pod postacią skromniutkiego zgromadzenia zaczyna manifestować swoją obecność. Podobno Lamera cierpi na ostrą odmianę zanokcicy. Przy czym zanokcica jest mniej groźną odmianą ropowicy. Lecz w tym wypadku zakażenie wydaje się głębokie. Więc potencjalnie niebezpieczne. A jeśli Lamera straci ten palec? Czy byłaby to strata nie do odrobienia? To palec, który nie powinien służyć do wytykania innych. Palec od naciskania dzwonka do drzwi. Palec od zanurzania w sosie. Albo którym sprawdzamy kierunek wiatru, by nie dać się zaskoczyć. Nie, najwyraźniej ten palec nie ma aż takiego znaczenia. W tej chwili prawdziwym zmartwieniem Lamery jest przedostanie się zakażenia do krwiobiegu. Gdyby coś poszło nie tak. Gdyby całe jej ciało opanowała gangrena. Całe ciało niczym społeczeństwo.
Dawniej mówiono na to białe zło albo przygodne licho. I nawet jej stary doktor, do którego czasem się zapisywała i który nigdy niczym się nie przejmował, tym razem się przejął. Wypisał jej skierowanie na cito do polecanego chirurga. Lamera dzwoni do chirurga. Dzwoni na próżno, marząc o obiecanym zabiegu. Automatyczna sekretarka. Internetowo zapisy najszybciej na za miesiąc. Do diaska, co się z nami porobiło?! Czy mamy jeszcze prawo wiedzieć, na co umieramy? Tymczasem Lamera dostaje nudności wywołanych antybiotykami. Nie znosi antybiotyków. Chociaż musi przyznać, że rzeczywiście są oznaką zbawiennego postępu. Dla nas wszystkich. Ale zwłaszcza dla innych. Dla kilkorga innych. W osiemnastym wieku, w przypadku suchot stosowano okłady z kota, którego należało przyłożyć do pleców na sześć do ośmiu godzin. Jeszcze ciepłego. Na paraliż, osłabienie nerwowe i krzywicę najdoskonalej sprawdzał się balsam ze szczeniąt. Prosta receptura. Kilka składników. Szczeniaki gotować w oliwie. A jeśli chodzi o zanokcicę, również znano niezawodny sposób. Tylko gdzie podział się ten kocur? Nie ma go w szafkach. Wsadzić palec w ucho żywemu kotu. Bubu? W wannie też nie ma. A potrafi tam przesiadywać bezczynnie godzinami. Koty wszystko wiedzą i czują. To, co ludzie wyprawiali z nimi w poprzednich stuleciach. I że są gotowi znów zacząć. Koty dobrze wiedzą, że te nigdy więcej! wykrzykiwane na ulicach czy wyśpiewywane w dokumentach puszczanych na Arte nic nie zmienią. Albo przynajmniej nie dla wszystkich. Nie dla nich. Lamera zaczyna czytać znaleziony w sieci artykuł, którego autor-naukowiec postanowił upowszechniać wiedzę, używając metafor zaczerpniętych z policyjnych interwencji. Cóż, metoda dobra jak każda inna. Stan zapalny jest typową reakcją na agresję. Tak się to wideo zaczyna.
A zatem podsumujmy. Tkanka, ofiara agresji, wysyła komórki na obchód. Naczynia włosowate z całego regionu rozszerzają się. Wówczas patrol interwencyjny decyduje się na miejscowe rozpylenie dwóch substancji. Ten sygnał otwarcia porów jest sygnałem do masowego nalotu komórek obronnych. Najpierw uderzają leukocyty polimorfojądrowe, duży kaliber, możemy powiedzieć polimorfojądrowe oddziały zmotoryzowane. Następnie ruszają limfocyty, te działają w cywilu jako brygada operacyjna. Limfatyczni agenci operacyjni wylegitymują agresora. Robi się bałagan. Skóra puchnie. To wywołuje skurcz nerwów z całego regionu. W całym mieście. Wszędzie. Na ulicach nabuzowane tłumy. Sygnał alarmowy dociera do mózgu. Alerty informacyjne idą w sieć. Czuć ból.
Nasze ciało, ta ulica, miasto, region, kraj, ta reszta świata. Żadne z tych słów nie uspokaja Lamery. Czuje ból. I niepokój. Bo stan zapalny może oznaczać jeszcze coś innego. Błąd organizmu we własnym rozpoznaniu. Gdy własne cząstki weźmie za agresorów. I wtedy dopiero się robi. Stwierdzają chorobę autoimmunologiczną. A to już grubo. To koniec tolerowania siebie samego. Lamerze chce się od tego wszystkiego rzygać. O nie, antybiotyki! Za późno. Dwie białe tabletki są już na zewnątrz. Dramat. Przez dobry tydzień dywan w salonie będzie zionąć sokiem mango i pleśniowym Saint-Nectaire. Z podłogi dobiega odór wymiocin. Lamera czuje swoje serce, które bije coraz szybciej w torebce nerce na jej palcu. Chce na chwilę położyć się na kanapie. Przygląda się dywanowi. Zamyśla się nad brunatną plamą, rozpostartą na beżowej powierzchni.
Chwilę później ląduje na czworakach na dywanie. Zbiera resztki. Jeszcze niestrawionego sera. Zjawił się Bubu. Chce pomóc. Apetyt tego kota nie zna żadnych granic przyzwoitości. Lamera trze dywan. Odpycha kota. Trze. Znowu odpycha kota. Podemuje próbę wsadzenia chorego palca kotu do ucha. Znów zbiera jej się na wymioty. Trze. I trze. Rozciera maź. Pomarańczową. Kleistą. Wodą z mydłem. Niewiele to daje. Drze koty z kotem. Walczy z ciężkim dywanem. Próbuje przenieść go przez jedne wąskie drzwi. Potem przez drugie. Męczarnia. Jakoś udaje jej się wcisnąć ten metr pięćdziesiąt na trzy materiału w dwa metry kwadratowe łazienki. Dywan jest w łazience. Kota brak. Miejsca już też brak. Lamera próbuje wyczyścić zapaskudzoną część dywanu, sadowiąc się w wannie z siedziskiem. Nie udało jej się wyprać całości. Do przewidzenia. Poza tym. Przygniatają ją kilogramy. Bardzo chłonnej beżowej wełny. Doskonałej do zastosowania podczas sesji kuracji wodą. Tak to nazywano w średniowiecznej Francji. I w czasie bitwy w Zatoce Manilskiej. Ale w czasie wojny algierskiej. Mówiono ostrożniej. Wanna. W izraelskich więzieniach. Czarna torba. Nasączona uryną. Nakłada się ją na głowę i ramiona więźniarek_ów politycznych. Odór jest tak straszny. Że można się udusić. Nikt nie jest w stanie oddychać. Nazywa się to. Kees.
Lamera starała się ze wszystkich sił. Leżąc bokiem na salonowo-sypialnianej kanapie, przygląda się miejscu po plamie. Już prawie nie czuć. Lekki swąd. Dokoła. Brunatna aureola, rozchodząca się niczym świeże jeszcze wspomnienie fali bólu rozmywającej się na piasku. Lamera kładzie się, sięgając skrajnego brzegu. Modli się do wywołującego odpływ księżyca, by nie skazywał jej na wieczny powrót do sytuacji wyjściowej.
Bezrobocia?
Komnata horrorów
Zasypiam.
W Komnacie Horrorów londyńskiego muzeum Madame Tussauds istniały w latach osiemdziesiątych drzwi, przez które można było uciec w przypływie paniki. Wybiec przez drzwi wahadłowe i, w rytm bicia własnego serca, rozwrzeszczeć się na ulicy, co chwilę tracąc ze strachu dech na chodniku. Tak też zrobiłam. Musiałam mieć około dziesięciu lat. Porzuciłam na wystawie mamę. I brata, który miał zapewne jakieś siedem lat. Pobiegłam w stronę drzwi-kurczaków. The chicken-door. Jak mawiają Anglicy. Nie sprawdziłam nigdy, czy wyrażenie ma związek z naszym rodzimym boidudkiem. Wyglądało na coś innego. A teraz znów jestem w komnacie horrorów.
Widzę mojego brata z mamą przy gilotynie. Przy Rewolucji Francuskiej. Braciszka fascynują oczy przyszyte do odciętych głów naszych przodków, głów wpadających do zakrwawionych koszy. Jest cały podniecony jękami pełnymi cierpienia, bladym woskiem imitującym pożółkłe ciała, ciemną czerwienią okurzałych ran i mroczną atmosferą piwnicy pokrytej dekoracyjną patyną. Przeżywa właśnie najpiękniejszą chwilę w swoim życiu. Co może być lepszego od trafienia w rzeczywistość tamtego dnia. Jednak w moim śnie. Mam wrażenie, że uczestniczę w jego pierwszym brandzlowaniu. To ohydne. Naprawdę. Nie chcę tego oglądać. Krzyczę. Chcę wyjść. A on tam jest. Ręka w rękę z moją matką. Matką szczęśliwą, widzącą rozpromienioną twarz swojego pochmurnego zazwyczaj dziecka. Biegnę w stronę drzwi dla kurczaków. Jestem na zewnątrz. Budzę się na moim tapczanie. Oddycham.
Oddzielny pokój. Tak nazywano to pomieszczenie. Przez długi czas. Oddzielny pokój. Dla Madame Tussauds. Specjalna oferta dla naszych widzów, widzek. Doświadczenie zanurzenia w historycznej chwili. Bycia jej świadkiem, świadkinią – tak, świadkinią. W urzeczywistniającej się na naszych oczach przeszłości. W teraźniejszości. Na wieczność. To była końcówka lat osiemdziesiątych. W dodatku na wejściu nie zamieszczono żadnego ostrzeżenia. Żadnego wymaganego wieku. Nie wiem, ile dzieciaków wpadło w tę pułapkę. I ile musiało uciec przed zgrozą przez drzwi dla kurczaków. Ile zostało w środku. Ile zostało psychopatami. Ile trafiło na ulicę. Jako ofiary wiru koszmarnych wrażeń.
Komnatę horrorów zamknięto w 2016. Po licznych skargach osób zwiedzających. Zastąpiono ją rodzinnym show, zatytułowanym Doświadczenie Sherlocka Holmes’a. Bardziej soft. W 2023 powraca. Lecz tym razem z niezliczoną liczbą ostrzeżeń. Dla wszystkich poniżej 16. roku życia. Dla kobiet w ciąży. Dla osób ze schorzeniami układu krążenia. Na jednym z opublikowanych filmików youtuber Dean of the Dead TV odwiedza ze swoją dziewczyną komnatę w wersji 2023. Już nie wydaje się tak straszna. Pod koniec nagrania Dean i dziewczyna robią podsumowanie. On ją pyta, czy już wcześniej w niej była. Ona mówi, że nie. On mówi, że raz. Już był. Dawno temu. I że było zupełnie inaczej. Pamięta, że wtedy. Przyznaje – był przerażony. Powtarza. Przerażony. Ona się śmieje. Dean mówi, że zaczął biec. Do wyjścia. Wyobrażam sobie, jak dopada drzwi dla kurczaków. W otoczeniu wrzasków z taśmy. Hałasów na ulicy. Martwych oczu. W piwnicy. Inna użytkowniczka, Lucia, na blogu The ghost in my machine, stores of the strange and unusual, wspomina swoje odwiedziny w Oddzielnym Pokoju na początku lat dziewięćdziesiątych. Wyznaje wprost. Well I took the chicken exit. Życie każdej_go z nas powinno mieć własne drzwi dla kurczaków. Dean, Lucia, czy pamiętacie jeszcze historię wózka?
Jest 1890. 24 października. Mary Pearcey zaprasza do siebie swoją przyjaciółkę, Phoebe Hogg. Z dzieckiem. Do mieszkania na północy Londynu. Mary Pearcey ma wówczas dwadzieścia cztery lata i romansuje z jednym gościem. Jak się okazuje, gość jest mężem jej przyjaciółki. Tej samej Phoebe Hogg. Tej, którą zaprasza do siebie. Z dzieckiem. Nieco później tego dnia przyjaciółka zostaje znaleziona martwa na chodniku przy jednej z południowych ulic Hampstead. Ma zmiażdżoną czaszkę. Poderżnięte gardło. Nazajutrz. Córeczka. Półtora roku. Tiggy. Również znaleziona martwa. Uduszona. W polu w zachodniej części Hampstead.
Wózek dziecięcy pokryty krwią zostaje odnaleziony około kilometr od miejsca zdarzenia. Świadkowie i świadkinie potwierdzają, że widzieli_ały, jak Pearcey pcha go na chodniku. Inni zarzekają się, że w tym wózku przewiozła trupa Hogg. Z martwym dzieckiem ukrytym pod spodem. Policja kieruje się pod adres podejrzanej. W trakcie przeszukiwania mieszkania przez funkcjonariuszy, Pearcey zaczyna grać na pianinie i śpiewać. Kiedy pytają ją o ślady krwi w jednym z pomieszczeń. Na pogrzebaczu. I o nóż. Które tam również znajdują. Odpowiada im śpiewem. Zabić myszy! Zabić myszy! Zabić myszy!
Przez cały proces Pearcey utrzymywała, że jest niewinna. Uznano ją jednak winną morderstwa i powieszono w więzieniu Newgate 23 grudnia 1890. Trzy dni po wykonaniu wyroku, jej woskowa figura została odsłonięta u Madame Tussauds. Tego dnia ponad trzydzieści tysięcy osób wypełniło Marylebone Road, całkowicie blokując przy tym ruch uliczny, w nadziei na jej dostrzeżenie. Okryła się megasławą. Wózek z plamami krwi został zakupiony przez Madame Tussauds i jest widoczny po dziś dzień. Nawet w wersji wystawy z 2023.
Matka nas ostrzegała. Podróż do Londynu kosztowała krocie. Ale wpadła na pomysł. Nie będziemy jeść obiadu na mieście. Tak zadecydowała. Przed wyjściem na cały dzień, przygotowywaliśmy porządne śniadanie w sieciówce hotelowej Formule 1. Trzeba od razu zaznaczyć, że śniadania w Formule 1 nic nie urywały. Rozmiękłe mikrobułeczki. Minikostka masła na głowę. No i, szaleństwo, dwa minisłoiczki z dżemem, mniej więcej wielkości łyżeczki każdy. Kilka starych bananów i pomarszczonych jabłek dokonywało żywota w naszych plecakach. Nikt ich nie żałował, gdy odnajdywały się zmiażdżone przez pokrowiec na okulary albo jednorazowy aparat fotograficzny. Po wizycie w komnacie horrorów. Pod wieczór. Zrobiłam pamiętną scenę. Z powodu kaprysu, jak się mówi. Kiedy nie rozumie się dzieci. Pękłam. Wylałam wszystkie łzy, jakie miałam w zapasie. Na kolanach. Na ziemi. Na ulicy. Na chodniku przy Brompton Road. Przed witryną słynnego sklepu Harrod’s. Chciałam dostać lalkę.
Ale tylko oglądamy. Powiedziała moja matka, gdy we troje wkraczaliśmy w miękkie korytarze świątyni grzechu. Zapadał wieczór, a alejki i wystawy sklepowe były rozświetlone jak za dnia. Były nawet piękniejsze od światła dnia. Tam nie musiałam się niczego obawiać. Chciałam wytarzać się na każdym stoisku. W zapachu nowości. I małych pudełek. Chodzić w świetle. To chodzić z dala od ciemności, powtarzałam sobie. A dla tchórzów, niewiernych, obmierzłych, zabójców, rozpustników, guślarzy, bałwochwalców i wszelkich kłamców: udział w jeziorze gorejącym ogniem i siarką. Matka od zawsze była fanką domów towarowych. W Paryżu, w Galerii Lafayette, w Printemps, miała założone karty kredytowe. W każdym jedną. Mogliśmy nawet kupić tam coś sobie do jedzenia. Na piętrach w delikatesami. W dniu, w którym zrobiłam scenę w Londynie. Matka z bratem zostawili mnie, wycofując się na bezpieczną odległość. Zostawili mnie z widowiskiem, które sama stworzyłam. Zostawili mnie z publicznością na wyłączność. Przy wyjściu ze sklepu. Skąpaną w sztucznym świetle rozchodzącym się po szarej ulicy prosto z ogromnych witryn. Kilka osób przystanęło. Chodziło chyba o to, bym na koniec spektaklu. Ukłoniła się. Albo może zaczęła bić brawo. W stronę kulis. Gdzie się schowała. Ze swoją pokorą. I z moim bratem. Koniowałem. A rozdając autografy, mogłabym ewentualnie wyjaśnić, dlaczego płaczę. Płaczę, bo chcę dostać lalkę. Zobaczyłam ją na wystawie. To lalka kapustka. A lalki kapustki są drogie. Ten model jest w dodatku szczególny. Jej głowa jest materiałowa. A nie plastikowa. Jak te późniejsze. Musi być mięciutka. Jest przepiękna. I naprawdę jej potrzebuję.
Kto nie żył w dwudziestym wieku, nie zrozumie, co znaczy marzenie o lalce kapustce. Każda jest unikalna. Nie spotkasz dwóch takich samych. Nigdy nie zobaczę już takiej jak ta. Chciałam dotknąć jej sukienki z ciężkiego bordowego aksamitu. Wiązać jej doskonale dobraną kokardę. Dotknąć pięknych kasztanowych loków z włóczki. Całować jej pluszową skórę. Ściskać w dłoniach jej pulchne rączki i nóżki. Chciałam. Po tym, jak naoglądałam się zbyt wiele bezgłowych trupów. Zasnąć na jej zaokrąglonych policzkach. Na jej podbródku. Zasnąć właśnie tam. Na skraju ścieżki. Na dnie dołeczka.
Jej usta. Jej policzki. Jej nos. Jej szyja. Jej nadgarstki. Jej kostki. Jej palce. I nawet jej kolana. Dołeczki. Jej policzki, jej nos, jej szyja, jej usta, jej palce, jej kolana, jej kostki, jej nadgarstki. Skutek zastosowania pewnej techniki szycia. Techniki, którą nazywamy pikowaniem. Która polega na ciągnięciu do wewnątrz. Miękkiego wypełnienia. By zaznaczyć róg w materacu. Albo przyszyć w tym miejscu guzik. Rezultat. Miękkie wypełnienie. Ściągnięte. Wydaje na świat dołeczek.
Chciałam jej. Płakałam. Zrobiłam z siebie widowisko. Nie dostałam jej. W Londynie poznałam to, co było dane mi doświadczać często w późniejszym życiu.
Frustrację.
Źródło oryginału: Lætitia Paviani, écrissa bolossa, wyd. How To Become, Paryż 2024.
Lætitia Paviani - niezależna pisarka, artystka i redaktorka. Autorka tekstów o sztuce oraz przekładów publikowanych w katalogach wystaw i magazynach, wykładowczyni w szkołach artystycznych, w wolnych chwilach tworzy rysunki. Aktywnie działa w queerowych kręgach literackich, artystycznych i obywatelskich, m.in. w magazynie i wydawnictwie How to become, przestrzeni projektowej Confort Mental oraz w grupie Collectif Montreuil Palestine. Laureatka nagrody literackiej im. Pierre’a Giquela w dziedzinie krytyki artystycznej.




