top of page

Jakub Wiśniewski - W błoto (fragment opowiadania)


ilu. Zuzanna Gałuszka/Suzi Galu



Torba jest wielka, czarna i ciężka. Ma urwane ucho, jak przetrącony życiem ryś, i niosę ją na plecach, pochylony w przód dla równowagi, a ta jedyna ocalała rączka wrzyna mi się w skórę swoim materiałowym cierniem. Czuję, jakbym ciągnął linę. Jakbym wlókł za sobą cały statek, holował go przez skiby, grudy, zżęte zboże, krok po kroku ścierał na kamieniach jego zmęczony, metalowy kadłub, próbując poruszyć to co nieruchome, wygiąć to co proste, próbując przemierzać asfalt wpław.


Idziemy środkiem wygolonego pola. Za nami są tory, daleko z boku las. Jest ciepło, mokro, duszno, pocimy się jak szklanka piwa.


– ile jeszcze


Wanilia niesie kota. Dobrze, że kupiliśmy tę kocią torbę, droga była, cztery stówy, chyba, ale wygląda nieźle. Złota rączka. Regulowany pasek. Tak zwane katin edż.


Buty mamy w błocie. Nie wiem skąd to błoto, nie wiem, sierpień jest, sucho, pusto, wietrznie wszędzie. Padało czy coś. Szlibyśmy miedzą, trawą jakąś, żwirem, ale nie ma, jest tylko pole, pole, łyse pole, a ja nie mam planu, i las po lewej stronie, ale daleki, płaski, jak kilometrowy, niepodświetlany baner, reklama lasów państwowych, albo zwykła polska fatamorgana. I Wanilia znowu pyta:


– ile jeszcze

– nwm

– jak to nie wiesz

– nwm tlfn mi sb wyladowal


I myślę o ajfonie, który chłodnym szklanym cielskiem dotyka mojej piersi. Bo choć mój telefon umarł, to ajfon żyje, po kryjomu, bo w końcu udało mi się go wyłączyć. Bałem się na niego patrzeć, bałem się nieodebranych połączeń, nieodczytanych wiadomości, bałem się, że ktoś mnie śledzi. Ale mam go przy sobie i w końcu go otworzę, dobiorę się do niego jak sroka do orzecha, jak tylko dojdziemy.


– dlaczemu musieli nas wywalic na takiej stacji

– jakiej stacji

– na stacji widmo stacji gdzie nie jedzie nic na stacji konca swiata

– uspokoj sb

– ile jeszcze

– niedaleko

– skad wiesz jak telefon zdechl

– to po co pytasz jak wiesz ze nie wiem

– bo chce wiedziec ile jeszcze

– niedaleko


I znów wesoło w błoto kierujemy życie, mówi do mnie Baudelaire, którego nazwiska nigdy nie umiałem przeczytać, i nigdy umiał nie będę, ale mówi do mnie, mówi jak najęty, nie wiem skąd i nie wiem po co, wiem za to czemu: bo idę w błoto, nie po błocie, nie przez błoto, ale w błoto, głębiej, głębiej, głębiej, wtórując sobie mlaśnięciami podeszew, wślizgując się w brązową hemolimfę Ziemi, jakby połykało mnie piekło, jakbym tańczył na Woodstocku, przepraszam, Pol’and’Rocku, jakbym wszystko kończył.

Wanilia męczy:


– trzeba bylo czekac na nastepny pociag

– no chyba krwa do swiat

– albo isc w druga strone tam byla droga

– droga bez asfaltu co bys zlapala na takiej drodze chyba traktor


Przekładam torbę do lewej ręki, prawą rozcieram o spodnie. Wanilia chyba płacze. Ale w sumie nie wiem, ona płacze tak cicho, że czasem nie odróżniam, czy płacze czy oddycha. I zagłuszają ją żarłoczne mlaśnięcia błota. Człapu. Człapu. Człap.


– mialo byc niedaleko – chyba próbuję ją pocieszyć – godzina czy cos


Patrzę na jej słomianą sylwetkę, na jej krzywe barki, wystające obojczyki. Kiedyś była ładniejsza, młodsza jakaś. W końcu znamy się już parę dobrych tygodni. Dalej coś w niej widzę, ale teraz chciałbym wiedzieć co. Wcześniej nie wiedziałem i nie chciałem wiedzieć. To właśnie różnica między miłością a parę tygodni później. Ale jest moja, póki mnie chce, bo opieramy się o siebie jak dwie belki dachu, czy z czego tam budują dachy, tak, że jak jedna się poruszy, to obie runą w dół. Więc idę za nią, patrząc jak martensy od jej rodziców tracą swój cyklamenowy kolor, jak z każdym krokiem schodzi z nich róż. Stawia stopy jak baletnica po udarze, jakby bała się, że coś ją wchłonie: pocałuje i nie puści.


Budzi się kot. Jak milczał, teraz miauczy. Miauczy mi Baudelaire’em, miauczy mi po polsku: w duszy mej pogrzeby bez orkiestr się wloką. Bo idziemy tak jak pogrzeb, najkrótszy pogrzeb świata, ja i ona, ona i kot, głodny, niewysrany, niesiony w złotej trumnie za cztery i pół stówy.


– auto – krzyczy Wanilia.


Drapię się po bliznach, zatrzymuję, mrużę oczy.


– gdzie

– no tam z przodu


Stawiam torbę w błocie i przeciągam plecy. Coś mi trzaska, coś się łamie. Klnę, zaciskam zęby.


– nastepne – krzyczy.


Przecieram oczy i patrzę. Rzeczywiście. Auto. Jedno. Drugie Trzecie. Jesteśmy uratowani.


– no krwa muwilem ze niedaleko


I coś w nas wstępuje, nadzieja jakaś czy coś, podnoszę torbę, biorę od Wanilii kota, i ruszam przodem, ona za mną, a błota od razu jest trochę mniej, jest trochę płytsze i jaśniejsze, przyjaźniejsze jakby. Droga rośnie w oczach, auta powoli rosną z mrówek w bąki, z bąków w ptaki, aż zaczyna się znajomy, przydrożny szum. Tak brzmi ciepło ziemskiego ula.


I nie widzę już błota, nie słyszę go, bo zagłusza je szum drogi, czuję tylko jak ciągnie mnie w dół, uparcie, mocno, ale ja się nie dam, będę patrzył prosto, nie pod nogi, bo tylko tak mogę docenić pustkę tych okolic, zielono-żółtą pustkę płaskiej Polski, cichej, lekkiej, spokojnej jak uśmiercona przeszłość i nienarodzona przyszłość, składającej się z pól po horyzont, i strzępek sosnowego lasu, i paru brzóz, które zawsze kojarzą mi się z grobem, ale grobem spokojnym, jasnym, ciepłym, grobem, w którym nie ma już kanarów, wdów i sznytów, jest tylko wiatr i jego miękki, kojący smutek. To jest moja północ.


***


Jednopasmówka ciągnie się od horyzontu po horyzont, a na środku jest przystanek. Przystanek jest z betonu – nierozwalalny, twardy bunkier, ochraniający słodycz śmieci i dwa osierocone stolce, jakby ktoś postawił go na złość sięgającym widnokręgu polom jako znak graniczny, uparty symbol, krzyk: tu jestem – ja, cywilizacja.


Przystanek trzyma się całkiem nieźle, ocalał nawet dach, a opatulony jest całym archiwum ogłoszeń o sprzedaży niosek i brojlerów, golfów i passatów, i chemii z niemiec, korepetycji z filozofii i bezimiennych nekrologów. A z boku, z lewej strony, patrząc od drogi, widziałem, bo poszedłem się odlać, wisi, nienaruszony jeszcze, nie licząc dorysowanych wąsów, plakat wyborczy z listą nr ileś i hasłem WSZYSCY BĘDZIECIE ROBIĆ MI LODA. Sikam i patrzę na ten plakat, i wybaczam mu, bo jak człowiek sika to wylewa się z niego amoniak ale wlewa w niego spokój, więc chwilowo wybaczam wszystkim plakatom świata, i chwilowo wiem, że wszystko będzie dobrze.


Wanilia już zaczęła łapać stopa. To lubię: inicjatywa. Porządna dziewczyna, ogarnięta. Zieleń jej włosów mieni się w słońcu pietruszkowatym blaskiem, i nawet wypalony, brudny sierpień nie zgasi tej barwy, bo nachapał już się chyba przepalając florę na żółto-żołty, i po co niby miałby wypalać jeszcze nas, maluczkich, już i tak wyschniętych, odwodnionych, lekkich jak popajęcze wydmuszki.


No i stoimy.


Jak łapiesz stopa, to pływasz góra-dół, dół-góra, góra-dół. To emocjonalny rolerkoster. Jest nadzieja i wkurw, smutek i nadzieja, nadzieja i absolutna, udupiająca duchowa śmierć. I tak w kółko. Każdorazowe zignorowanie twojego wyciągniętego w dobrej wierze kciuka to policzek od ludzkości. Przypomina ci, gdzie twoje miejsce, co tu robisz, kim jesteś i dlaczego nikim. Każdy kierowca mijający cię bez mrugnięcia okiem jest wysłannikiem najmściwszego z bogów. Rzucasz się w jego objęcia, z wyciągniętą pod kątem prostym ręką, ze ściśniętą w dłoni nadzieją, jakbyś trzymał za nogę swoje jedyne, ukochane zwierzątko i wystawiał je na ostrzał, nagi, krzyczysz popatrzcie, jak wam ufam, a oni po prostu cię mijają, krzyczysz popatrzcie, jak was kocham, a oni nawet nie próbują cię rozjechać, zranić, wyśmiać, tylko po prostu cię mijają, jeden po drugim, jedna po drugiej, bez gestu, słowa, miny. Każde auto to cios młotkiem.


Na drodze takiej jak ta jest łatwiej. Bo łatwiej patrzeć w pustą drogę, wypatrując jakiegokolwiek samochodu, niż patrzeć na dziesiątki obojętnych twarzy, mijających cię jak znak drogowy. Gdybym był psem, od razu by się zatrzymali. Gdyby Wanilia była kotem, zatrzymaliby się na pewno. Ale nie jestem psem, a droga jest wąska i po horyzont, i przejeżdża po niej jedno auto na minutę, co oszczędza nam zawodów.


Ja siedzę na kawałku czystej ławki, a Wanilii zaczyna więdnąć ręka. Kilkadziesiąt aut, zero reakcji. Już nie mówię o klaksonie. Zero mrugnięcia okiem, pokręcenia głową chociaż.


Zmęczenie wygrywa: musi zrobić przerwę. Masuje sobie ramię, klnie. Przekręca się na stopie w moim kierunku i podchodzi, bezwładnie, jak odurzony jeż. Siada obok mnie. Nie dotykamy się. Wyciągam do niej rękę, chcę poczuć jej dłoń, a wtedy ona:


– o tso chodzilo z twoja matka


I cofam rękę. Przewracam oczami, tak daleko, jakby miały już nie wrócić. Biorę dropsa i głęboki oddech.


– ze jak

– o tso chodzilo z twoja matka

– no tso wiesz jaka ona jest

– ale o tso jej chodzilo

– o tso jej chodzilo z czym

– z tymi ludzmi

– jakimi ludzmi

– przeciesz wiesz z jakimi ludzmi tymi co do niej przyszli

– nie mam pojecia nwm

– pszestan

– nwm pszysiegam

– chodzi o hajs

– nie

– wiedzialam ze chodzi o hajs

– nie chodzi o hajs

– czemu spiepszalismy przed palami

– a masz hajs na mandat

– a splaciles kiedykolwiek jakikolwiek mandat

– ja nie ale matka tak

– oho prosze jakis ty sie nagle zrobil wspolczujacy lepiej powiedz kogo byl ten dowod

– jaki dowod

– skad go masz

– …

– skad go krwa masz

– i tak mi nie uwierzysz

– …

– nie pamietam

– tso nie pamietasz

– nie pamietam skad go mam

– nosisz pszy sobie jakis randomowy dowod i nie wiesz skad go masz

– pamietasz jak sie poklocilismy wtedy

– kiedy

– wtedy u Inaczeja

– …

– nie widzielismy sie przez tydzien

– …

– ja wgl nie pamietam tego tygodnia

– …

– wzialem wtedy to gunwo od Dżina wzialem duzo wzialem wszystko i nie wiem totalny blakałt

– Ikar tso ty prdl

– nic zero nul obudzilem sie w parku krakoskim na mrozie sniegu rozwalony jak pies jakby mnie ktos piec razy pobil jakby mnie chcial zabic nie wiem

– …

– i w kieszeni mialem ten dowod


Wibruje mi coś po kieszeni, wierci się, wyje, jak umierające zwierzę, i wtedy wchodzi ten cholerny, ajfonowy dzwonek, nie wiem, jak to możliwe, przecież już go wyłączyłem, czemu to cholerstwo dzwoni jak gdyby nigdy nic, jakby było napędzane reaktorem jądrowym, czemu się do mnie dobija, głośno, głośniej, najgłośniej, aż Wanilia pyta:


– tso to

– nic


Wkładam rękę do kieszeni, gmeram, kopię, eksploruję, naciskam wszystko, co wymacam, ale ajfon nie chce przestać ryczeć, więc wstaję, udaję, że nie wiem o co chodzi, mówię do niej:


– spróbuję coś złapać

– tso tak dzwoni

– nic


I robie parę kroków w bok, odwrócony w stronę drogi, wyciągam telefon z kieszeni i naciskam przycisk z boku, aż wszystko się ucisza, nareszcie, ale dokładnie w tym momencie widzę nadjeżdżające auto, więc wrzucam spacyfikowanego już ajfona z powrotem do kieszeni, nie patrząc, na czuja, i wyciągam rękę z podniesionym kciukiem, rozciągając rękaw, żeby zakryć sznyty, uśmiechając się, ale nie za bardzo, żeby nie pokazać brakujących zębów, żeby, jednym słowem, zrobić jak najlepsze wrażenie.


I co się dzieje? Od razu reakcja. Nie wiem o co chodzi, chyba to mój szczęśliwy dzień: Wanilię ominęło ze dwadzieścia aut, a dla mnie zatrzymuje się pierwsze lepsze. Co jest?


Nie wiem co to za auto, nie znam się na autach, ale długie, płaskie, z bagażnikiem, limuzyna jakby. Stoi dziesięć metrów za nami i chucha z rury, jak mały, przyziemny komin.


Wracam na przystanek, krzyczę do Wanilii, żeby brała rzeczy, biorę na ramię czarną torbę, biorę kota, czapkę, i biegnę, jakbym znowu spieszył się na pociąg.


Otwieram przednie drzwi:


– dziendobry, mozna

– Dzień dobry. Można, ale chyba nie z tym – i pokazuje na mnie.

– ze z czym

– Z papierosem – pokazuje na moją rękę.


I patrzę na swoją rękę, a w niej rzeczywiście jest szlug, ale dopiero co odpalony, świeżutki, ciepły.


– jasna sprawa, panie – kłaniam się, uśmiecham, gaszę peta na podeszwie, ale ostrożnie, żeby go nie zmasakrować, z kieszeni wyjmuję paczkę i wkładam do niej ocaloną przed marnotrawstwem połowę papierosa, a paczkę chowam z powrotem, jeszcze głębiej niż poprzednio, bo człowiekowi w takim długim aucie to pewno będzie śmierdziała.


I ładujemy się z Wanilią do środka, ja z przodu, ona z tyłu, z kotem i czarną torbą, a człowiek rusza, spokojnie, elegancko, bez słowa i bez zmiany biegu, bo to chyba automat, albo i hybryda, albo i elektryk, ciche takie, ciepłe, szumi jak u mamy w brzuchu.


– Niech pan zapnie pasy – mówi, patrząc przed siebie, jakby wydawał komuś polecenie przed interkom, jakimś wysokim, mądrym, bladym ludziom, którzy nie mają tatuaży i nigdy nie płacą gotówką.


Sięgam prawą ręką w prawą stronę, ale nie mogę dostać, odwracam się w prawą stronę, wbijam sobie łokieć w żebra, w końcu sięgam lewą ręką i ciągnę, ale pas nie chce ruszyć, więc ciągnę mocniej, ale dalej nic, więc próbuję przestawić fotel do tyłu, żeby mieć bliżej, no to sięgam pod fotel, ale tam nie ma żadnej dźwigni, żadnej rączki, żadnego uchwytu nawet, więc próbuję znowu dosięgnąć pasa, tym razem lewą ręką, i znowu ciągnę, tym razem się udaje, i zapinam go, skurwysyna, żebym był bezpieczny i nienaruszony. Biorę głęboki oddech, bo aż się spociłem, i patrzę ukradkiem na kierowcę. Nie rusza się, nie śmieje, w ogóle nie odzywa. Może nie jest człowiekiem.


I już prawie jedziemy, już prawie wszystko jest okej, kiedy żołądek podchodzi mi do gardła, ściska mnie w dołku, jakbyśmy przeskakiwali jakieś wzniesienie, i wszystko się kurczy, w nagłym, gorzkim spazmie:


– krwa ajfon


Przechodzę przez wszystkie kieszenie, jedną po drugiej, spodnie, bluza, przód, tył bok, wszystko na lewą stronę: nic.


– musi sb pan zaczymac

– Słucham?

– zaczymaj sie pan, zostawilem cos


Facet zjeżdża na pobocze, powoli, bez pośpiechu, włącza nawet awaryjne:


– Co się stało?

– musze wrocic na przystanek zostawilem cos


Otwieram drzwi, próbuję odpiąć pas, nie daje się, próbuję jeszcze raz, naciskam czerwony przycisk drugą ręką, w końcu puszcza, wywijam się z niego jak z jakiegoś sznura. Wysiadam z auta.


– zaczekasz pan


Wanilia krzyczy coś ze środka, coś jakby:


– ikar tso ty odprdl

– zaczekasz pan plis


Ale wpadam na lepszy pomysł:


– albo nie podwiezie nas pan bd szypciej


I ten facet dopiero wtedy odwraca twarz w moim kierunku, dopiero wtedy, ale to nie jest twarz, jaką mam ochotę zobaczyć w takiej chwili, to nie jest twarz, jaką ktokolwiek miałby ochotę zobaczyć w jakiejkolwiek chwili, więc mówię:


– dobra dobra juz polece zaraz bd


I biegnę z powrotem, w kierunku przystanku, który jeszcze majaczy na horyzoncie, a z tyłu Wanilia cały czas coś krzyczy, nie wiem co, bo ona często krzyczy, więc biegnę dalej, nie za szybko, nie za wolno, tak w sam raz, patrzę na wykoszoną, zżętą, brązowo-żółtą płaskość sierpnia, która przesuwa się przeze mnie jak dwuwymiarowe tło, jakbym zaraz miał się przez nią przebić, przedrzeć ją, po chamsku, jak wyrzynarką, młotkiem, żyletką, i wpaść do świata idei, czy co tam jest po drugiej stronie, gdzie słońce nie pali, deszcz nie moczy, lód nie mrozi, a ja jestem zupełnie kimś innym, a właściwie to kimkolwiek, ale w tym momencie przez krzyk Wanilii przebija się dźwięk drugi, wznioślejszy, a na pewno bardziej przenikliwy: dźwięk odjeżdżającego auta.


Zatrzymuję się i, zanim jeszcze złapię oddech, odwracam, żeby popatrzeć na odjeżdżające z rykiem auto, którego nadal nie potrafię nazwać, i na czarną torbę, i na kota, i na drugą torbę, i na moje wychudłe życie porozrzucane po asfalcie jak garść papierków, i na stojącą wśród tego wszystkiego Wanilię. Już nie krzyczy. Stoi tylko, chuda, zielonowłosa. Nie pasuje do tła.

***


Mówiłem już. Ludzie nie umieją się ze mną dogadać. Nie wiedzą, o co mi chodzi. Mają uszy, a nie słyszą. Mają oczy, a nie widzą.


Wracamy środkiem drogi, jakby z tarczą, a na tarczy, odesłani, nieprzyjęci, niezaproszeni i wypluci. Ale idziemy środkiem drogi, by pokazać światu faka. Niesiemy w ręku wszystkie rzeczy, których zbieranie trwało dobrą chwilę, aż zaczęło robić się z deka pomarańczowo, wszystko, na ten dziwny ciepły kolor, którym trzydzieści jeden razy w roku kończy się sierpień. Ja niosę prawie wszystko, więc tym razem to Wanilia wzięła największą czarną torbę, i jęczy, stęka:


– tso ty masz w tej torbie

– my nie ja

– co my

– my mamy nie ja mam


Ale nie wiem, czy rozumie o co mi chodzi, bo nawet się nie uśmiechnie. A ja pochylam się do przodu, obwieszony tobołami, i zaczynam węszyć przy ziemi jak blady juczny pies.


– sqonty wgl wzioles tego ajfona

– znalzlem


I nigdzie go nie ma, ni na trawie, ni na ławce, i gdy tak patrzę na ten asfalt to zaczernia mi się serce, jakbym tężał, murszał, pleśniał, jakby zasysało mnie do środka i tłoczyło walcem, moje własne serce, bije mnie łopatą, wbija mnie w ziemię, ujeżdża mnie i ściska, chce mnie skończyć, zmiażdżyć, zakopać przy poboczu, i nie, nie będzie krzyża, ale może po prostu jestem już za bardzo najebany, może nie trzeba było brać ostatniego dropsa, może trzeba się położyć, może usnąć, może spać, spać, spać, doskonale spać, ale może Wanilia nie uniesie sama tej najcięższej z toreb, myślę sobie, moja śmieszna, słodka, powiedzmy, ukochana, od tylu tygodni, wieki całe, może trzeba jej pomóc, i właśnie wtedy, kiedy odwracam się w jej kierunku, wraca do mnie karma, jakby przedwcześnie, bo jeszcze nie zdążyłem zrobić nic dobrego, wyraziłem tylko chęć, żeby uciec od czerni własnego serca, ale już wtedy, w tym momencie, świat mi się odwdzięcza: na asfalcie leży ajfon.


Podnoszę go, namaszczam, całuję, obwąchuję. Maj preszs.


– gdzie niby go znalazles

– tutaj

– jak tutaj

– tutaj teraz

– zaraz cb palne

– w pociagu no co gdzie

– tak po prostu

– tak po prostu

– i dziala

– a co ty sie krwa tak tym interesujesz dziala nie dziala jak natura hciala co sie czepiasz

– …

– odjeb sb


I siedzimy znów bez słowa. Odzywa się tylko kot. Być może odzywał się cały czas, ale nie zarejestrowałem.


Ale kiedy ona wraca łapać stopa, parę kroków dalej, bo chyba znowu jesteśmy pokłóceni, ja odwracam się do niej tyłem, żeby już jej nie podjudzać, i spoglądam w popękany ekran, czarny jak to moje serce, popękany jak to moje wszystko, i pocieram go upoconą końcówką rękawa, jakbym czyścił okulary, które ponoć powinienem nosić, albo wywoływał dżina, dżina uwięzionego w pękniętym szkle, czy z czego tam robią te telewizory kieszonkowe, dżina świętej Rity, dżina-dyżurnego spraw absolutnie beznadziejnych, a właściwie to dżina jakiegokolwiek, byleby mnie wysłuchał.


I wtedy ekran się zapala.


Nic nie nacisnąłem, nic nie wklepywałem, wycierałem tylko ekran, a on odwdzięczył mi się światłem, podświetlaną, chłodną czernią, jak świetlówką w tunelu, jak diodą końca drogi, i powoli, znak po znaku, jak wypisywane na maszynie, pojawiają się słowa:


lavandaria cristo rei


Drapię się po bliznach, po każdym przedramieniu, przekładając telefon z dłoni do dłoni jak wyjętego z popiołu ziemniaka, i otwieram oczy tak szeroko, jak tylko pozwala mi na to moja twarz, jakbym chciał połknąć światło, strawić dzień.


– iiikar, wołam cb – Wanilia po raz któryś wykrzykuje moje imię.

– co

– która godzina


Chowam rozświetlonego ajfona i sięgam po mój telefon. Prawa kieszeń. Lewa. Spodnie: prawa, lewa, przód, tył. Bluza. Jeszcze raz. Kurwa, co jest.


– wanilia masz moj tel

– jakbym miala to bym sb sprawdzila sama


Została jedna, ostatnia kieszeń. Wewnętrzna kieszeń w bluzie. Wsuwam do niej rękę, powoli, jak do marmurowych Ust Prawdy, i nie ma tam ani telefonu, ani portfela, jest tylko podłużna, śmieszna, wypruta ze złudzeń dziura.


– w aucie


I to mówię już tylko do siebie.


– krwa tel i portfel zostaly w aucie


I to też.


– i tso masz ten tel


A to Wanilia pytająca o godzinę.


– wanilia sluchaj bo


A to ja nieznający odpowiedzi.


lavandaria cristo rei


A to ajfon, którego po cichu wyciągam na dłoni, jak małego, rozkwilonego zwierzaczka, kiedy Wanilia, obrzuciwszy mnie wyzwiskami z góry na dół i z powrotem, siedzi w kucki na poboczu i płacze, bo nie mamy już ani grosza, a jej skończyły się podpaski, a ja zgubiłem pieniądze, a ona zaraz będzie głodna, a mój portfel i tak był prawie pusty, ale jednak coś w nim było, a telefon przecież działał, a ten durny ajfon nie

lavandaria cristo rei


I kiedy już nie wiem, co właściwie jej powiedzieć, na ekranie pojawia się klawiatura.


Patrzę na nadchodzący zmrok, kopię torbę z jęczącym kotem, klnę, wzdycham, pluję i wytarguję sobie włosa, i na końcu, postawiony pod ścianą, dopchnięty do niej podkutym błotem butem, odpisuję:


mow panie bo sluga twoj slucha

Wyślij.



 

(fragment powieści pt. Pralnia Chrystusa Króla)


bottom of page