top of page

Jakub Skurtys - Sage mode, czyli jak nie być żabą w gotującej się kadzi

(recenzja tomu [doomer wave] Miszy Sagiego)




Już tłumaczę: we wciąż popularnym na świecie anime Naruto (choć właśnie dobiegła końca emisja pierwszej części kolejnego sequela – Boruto, o losach jego syna), opowiadającym o kilku generacjach wojowników i wojowniczek ninja z Wioski Ukrytej w Liściach (Konohagakure), tytułowy główny bohater Uzumaki Naruto w pewnym momencie – oczywiście żeby skuteczniej mierzyć się z różnymi, coraz to silniejszymi złolami – uczy się pozyskiwać energię natury (czakrę) poprzez wejście w tryb mędrca (sage). Zapewnia mu to spore profity w sile, szybkości czy namierzaniu przeciwników oraz całkiem niezły projekt postaci, ale niesie też pewne ryzyko. Akurat w jego przypadku upodobnienia się do żaby (bo uczy się wszak w żabim królestwie, podobnie jak jego mistrz – ale nie pytajcie…), a w razie dalszych błędów w kontroli przepływu energii również przemiany w skałę i tym samym powrotu do natury w postaci materii już nieożywionej. W tym wypadku „tryb mędrca” nie wiąże się z pozyskaniem jakiejś uniwersalnej wiedzy o świecie, jak w tradycji Zachodu, ani nawet z oświeceniem, ale właśnie z umiejętnością zintegrowania się z siłami natury, podłączenia się pod ich przepływy. Przy tak zarysowanej drodze kluczowe jest nie pompowanie bombastycznego ego, od którego Kartezjusz dostałby gęsiej skórki, ale utrzymanie (ustabilizowanie) spójności ciała i umysłu w formie „ludzkiej”, która z łatwością, przy byle zakłóceniu, przedzierzgnąć się może w jakąś hybrydę.


Nie chcę pisać, że tryb mędrca z popularnego anime dla nastolatków to jakaś bardzo zaawansowana interpretacja stawania się w wielu kierunkach albo parafraza maszynistycznych teorii z Anty-Edypa, niewątpliwie jednak niesie ono refleksję o tym, w jaki sposób grodzi się autonomiczne „ja” i jak zostaje ono rozszczelnione na skutek prostych technik medytacyjnych. Misza Sagi – co jest oczywiście pseudonimem Michała Sokołowskiego, doktora na UJ, ale od UJ już wolnego, i autora kilku naprawdę dobrych tekstów na temat Japonii, w tym książki Mit zen w kształtowaniu się kultury artystycznej Japonii) – po wielu latach „debiutuje" ponownie właśnie w takim trybie. Pod poprzednim „ja” wydał docenione przecież i dobre tomy Asymptoty (2013) i Przebłyski (2016), ale może właśnie potrzebował tej medytacyjnej przestawki z heteronimem dla osiągnięcia nowej jakości. „Sage mode” towarzyszy jego [doomer wave] na każdym właściwie etapie: konstrukcji podmiotu, zanurzonego w pofałdowanych, dyskursywno-materialnych splotach i walczącego o ustabilizowanie swojego „się” (nie „ja”), struktury rzeczywistości, która przypomina niewidoczne gołym okiem falowanie kosmosu (a jego odpowiednikiem niech będzie ponowoczesne, wirtualne falowanie giełd i trendów marketingowych), sposobu pojmowania czasu, który podszyty jest tu gonitwą pragnień i doomerowym wyciszeniem, niewspółczesnością, u samych podstaw skazującą na bycie w tyle (w ogonie komety) i ruch na wstecznym.


W jednym z dawnych tekstów, dostępnych w piśmie „Helikopter” (2018), jeszcze Michał, nie Misza, pisał tak:


to nie jest poezja

onirycznych pejzaży

magii

chaosu

szumu postrzeczywistości

podmiot liryczny nie jest

młodym gniewnym zaangażowanym

bywa gniewny w niezaangażowany sposób

i niegniewnie zaangażowany


rzeczywistość się dzieje

podmiot liryczny ją postrzega

i ma do niej stosunek


chce dobrać się do jej słabych punktów

opisać jak poznaje jej tajemnice

rozciągnąć punkt w czasie aż zmieni się w linię

nim zmieni się konfiguracja



(Mowa Dharmy rozbrzmiewa nieustannie)


Był to dobry komentarz do przebrzmiewających już wówczas sporów o polityczność wiersza, ale przy okazji jakoś naturalnie wpisywał się w to, jak i co pisał swego czasu Szczepan Kopyt, choćby w sale sale sale, czy wczesny Tomek Bąk w Kanadzie. Przyznam, że lubiłem i nadal cenię sobie te medytacyjno-konstruktywistyczne wiersze Sokołowskiego – jego umiejętność przechodzenia od drobnych, epifanijnych form do wierszy dyskursywnych, przypominających właśnie wczesnego Kopyta, tego z bagażem słusznej, marksistowskiej teorii pod pachą i zaprzęgającego ją do analiz dekonstruujących nie tylko działanie systemu kapitalistycznego, ale przede wszystkim jego sprzęgnięcia z działaniami naszej świadomości. Obaj autorzy – Kopyt i Sokołowski – interesowali się bowiem nie tyle noumenami, uchwyceniem jakiejś uniwersalnej prawdy czy trwałej istoty systemów-światów, ile właśnie ich fenomenologiczną, a więc konstruowaną przez umysły (również kolektywną świadomość) i doświadczaną przez ciała naturą. Podobnie jak współczesny, platformowy kapitalizm, interesował ich człowiek jako interfejs, płaszczyzna styku rozwibrowanych sił afektywnych i porządkujących je aktów kognitywnych, ale też obiektywnych sił rynkowych i historycznych procesów społecznych. I teraz pojawia się w mojej głowie pytanie: po co Sokołowskiemu jest Misza Sagi? Jaki – że nawiążę znowu do Naruto i tego momentu, gdy nasz bohater uczy się w Żabim Królewskie przyjmowania energii natury – Pain (ペイン) stanął na drodze tego obiecującego poety, że wyposażył się w heteronim i trochę pozacierał ślady swojego wcześniejszego istnienia, zresztą bez jakichś radykalnych odcięć?



Larum grali


W rozmowie z redaktorem „Strony Czynnej” Sagi mówił, że jego poezja nie jest zaangażowana politycznie, a przynajmniej nie wpisuje się w rozumienie tej kategorii z poprzedniej dekady. Przyznam, że bardzo mnie ciekawi (i irytuje zarazem), jakie rozumienie „zaangażowania” z poprzedniej dekady jest tym obowiązującym, że rzekomo nie wpisuje się w nie poezja autora [doomer wave] i musi on wykonywać dziś te wszystkie uniki. Czy jego wiersze nie są komunikatywne i stanowią wyłącznie zapis przebiegu czystych pasm wyobraźniowych, niepowiązany z żadnym życiem społecznym ani znaną nam rzeczywistością? No nie. Spójrzmy na pierwszy z tekstów simulateyourownuniverse.exe, niejako programowy, wprowadzający nas w tę na połowy wirtualną, symulakryczną rzeczywistość:


wyjechać jak jonasz z brzucha miasta szklanym lasem

przez nabrzmiałą tętnicę downtown rozbierać się w kinie drive-in

filmem jest niebo prorocy nas zapowiedzieli kometa przywiodła


ojczyzna pańszczyzna kyriachat katoszariat

greenwashing glovo uber eats sos gratis

styl ponad treścią fullcap sumpere & airmaxy


wolność to zrozumieć że nie mamy wolnej woli

jedziemy ku zaspokojeniu nie wybierając pragnień

mielę słowa wyzyskuję i jestem wyzyskiwany


metale z konga śmieci zwożone do Nigerii

przemytnicy koli i Indianie walczący z colą

marokańscy dżihadyści eksporterzy zioła


smakować życie jak tika masala gong bao

czuć jego puls jak bas w samochodzie

wodzić palcem po linii obojczyków


świat to susz do bonga

lecę za kometą

oślepia mnie ciemność


Bardzo fajnie dudni basami przedostatnia strofa, podbijana aliteracyjnie (gong-bao-bas-obo[jczyki]), a całość przypomina katalog nazw i frazesów z zakresu krytyki późnego kapitalizmu. Wejście jest quasi-biblijne (ileż to tomów otwierał już u nas ten nieszczęsny Jonasz!), a ostatnia zwrotka to redukcja tego wcześniejszego, katalogowego rozfalowania, a zarazem przejście od „my” z początku („prorocy nas zapowiedzieli”) do „ja” (bo to mnie oślepia ciemność, to „ja” jestem ukryty w ogonie, kryję tyły i spóźniam się na czoło jak Czechowicz w We czterech). Mimo wszystko jednak przetwarza się tu bardzo konkretne tryby dyskursywne, o których sam autor wspomina wielokrotnie w innych, mniej lirycznych sytuacjach. Czy nie stanowi ona (ta poezja) zapisu stanów świadomości i ciała w epoce postfordowskiego kapitalizmu, a tym samym – mieląc różnorakie komunikaty, strategie marketingowe i filozoficzne wydmuszki w stylu instant zen/hygge life balans – nie dokonuje dekonstrukcji jego widmowej powłoki, wraz z obietnicami osobistego szczęścia i spełnienia, tzn. zaspokojenia doraźnych, rynkowo wygenerowanych pragnień? Czy nie miksuje w obrębie wiersza języków typowych właśnie dla późnego kapitalizmu, z wpisaną w ich struktury społeczne wszystkożernością, behawioralnym wyczerpaniem, kognitywnym offshoringiem, popkulturową odpowiedzią na zasadę przyjemności, itd.? Ba, czy sama muzyczna estetyka doomer wave nie jest właśnie typowo fisherowskim wyhamowaniem pragnienia, przychodzącym w sukurs ponowoczesnej pozycji depresyjnej? Choć z drugiej strony – wyczulenie Sagiego na kwestie globalne, na problem relacji centrum-peryferia i uwikłanie kapitału w wytwarzanie mitów – kazałyby czytać jego wiersze bliżej klasycznego Postmodernizmu, czyli kulturowej logiki późnego kapitalizmu, niż np. modnego dziś Realizmu kapitalistycznego. O tę kulturową logikę i jej fikołki idzie bowiem znacznie bardziej niż o to, że nie ma alternatyw i nie da się pomyśleć przyszłości.


Wróćmy do retoryki zaangażowania. Rozumiem, że poeci nie chcą podlegać władzy etykiet i uciekają od różnych szufladek, w które można by wrzucić ich twórczość (podobnie wymyki robili swego czasu Michał Mytnik, Przemek Suchanecki i Filip Matwiejczuk, choć tu akurat rzeczywiście ich języki dryfowały w odmienne strony). Rozumiem też, że obecnie temat „zaangażowania politycznego” stał się swego rodzaju wydmuszką, do tego stopnia, że niektórzy/re piszący „złemu” zaangażowaniu w tematyzowaną krytykę kapitalizmu w stylu Kopyt/Pietrek/Góra/Bąk przeciwstawiają to „dobre” zaangażowanie – w np. ekokrytyczne metafory, ludowe rewindykacje tożsamości i skorupki po emancypacyjnym potencjale LBGT+ rodem z kulturowej lewicy. OK, wszystko to rozumiem, jak również to, że dziś o polityczność wiersza nie ma z kim kruszyć kopii, bo kolejna generacja debiutantów „po Pułce, Górze, Kopycie…”, a więc późne roczniki 90. i 2000., po prostu wchłonęła i przetworzyła na swój sposób polityczną żarliwość, choć wcale niekoniecznie w komunikatywną czy postulatywną krytykę neoliberalnej ideologii bądź późnokapitalistycznej rzeczywistości (powiedziałbym nawet, że chociaż bywa to irytujące, najciekawsze przedstawienia współczesnej strategii odsłaniania polityczności wiersza dotyczą właśnie kwestii nieunormowanych przebiegów pragnienia, pasm języka i linii ujścia „z lub po MLB”).


Nie rozumiem za to, kędy przebiega granica między współczesnym awersem wobec kategorii zaangażowania politycznego, a tym ujęciem polityczności, które dekadę temu bliskie było i mnie, i duetowi Kaczmarski&Koronkiewicz, i maszynistycznym językom Kujawy czy afektywnym Glosowitz. U wszystkich tych „krytyków/czek towarzyszących” pisarstwo Miszy Sagiego znajdzie moim zdaniem swój umiarkowanie pozytywny oddźwięk – i jako zwerbalizowana, przemyślana krytyka mechanizmów późnokapitalistycznych, i jako refleksja dotycząca subsumpcji języka, i jako doskonały zapis fluxu epoki: przepływów pragnienia, które podpina się pod lub siłą wtłoczone zostaje w społeczne maszynerie o charakterze zbiorowym (zakłady pracy) i indywidualnym (neoliberalny podmiot schizofreniczny – sprekaryzowany intelektualista, trochę hipster, trochę biedarobotnik, prosument o szerokich horyzontach, z dużym bagażem narracyjnym i jeszcze większą chęcią wylogowania się i zmiany swojej akademickiej formy życia w coś innego).


Podkreślę: z tej estetycznej przyległości do dykcji krytykujących obecną postać kapitalizmu nie wynika dla mnie po prostu nic złego czy problematycznego, wręcz przeciwnie.



Późny kapitalizm jako długi nocny song


Sagi, podobnie jak np. Bąk czy Adamowicz, zdaje się nie wierzyć w naszą szansę na ratunek, w możliwość jakiegoś – duchowego czy intelektualnego – przezwyciężenia sposobów działania maszynek pragnących, którymi się staliśmy. Już pierwsze kilka tekstów wprowadza nas w stan życia po końcu, jakże odmienny od millenarystycznych fantazji z debiutu Andrzeja Sosnowskiego. Najpierw mottem z BoJack Horsemana dowiadujemy się, że „life’s a bitch”, but we must still „keep living”, a następnie w all we had to do was follow the damn train cj odnajdujemy się w memicznej już sytuacji z GTA San Andreas:


słuchaj to musi być bug ale nie mogę powtórzyć misji

pociąg po prostu odjechał i co? skończył się wątek główny

zmierzch nad los Santos miasto mruga próbując wypłukać piasek


zostało parę zadań pobocznych przypadkowych zdarzeń

nie dają wiele golda ani expa w drzewku umiejętności

nic nie wymaksowałem nie mam czym grindować


nie dorobiłem się floty więc wracam na stare śmierci

(…)


Tak właśnie wyglądałaby – przeniesiona na realia gry i opowiedziana językiem gracza, który najpierw nadidentyfikował się z systemem, a potem zrozumiał, że system go ograł – fantazja o schyłku wielkich narracji. „Parę zadań pobocznych” i „codzienne żyćko i umieranko” to defetystyczne konkluzje, do których dochodzi zostawiony sobie, późnokapitalistyczny podmiot, gdy już odkryje, że to nie bug (nawet nie „bug ostateczny”), ale sam rdzeń systemu sprawił, że gra wciąż się toczy, ale nie można jej już przejść, a więc ani wygrać, ani przegrać. Czasem to u Sagiego gorzka, zobiektywizowana diagnoza, a czasem sentymentalna nostalgia, szukająca ujścia w poetyckiej puencie: „działo się kręciło wirowało/ miasto nadal nie należało do nas/ przeżyliśmy superksiężyc/ spłonęła notre-dame// w przepełnionej kuchni gdzie wziąć/ mam lat siedemnaście dwadzieścia osiem/ wszystkie wersje świata trwają symultanicznie/ tysiąc diabłów tańczy na główce szpilki” (świat istnieje tylko w detalu, s. 15). W obu wariantach z nieskończonej fantazji wieloświatów, wchłoniętej już przez popkulturowe uniwersa DC i Marvela w imię TINA, pozostaje nam sandboxowa przyjemność wyznaczania sobie celów i podejmowania działań na małą skalę, tożsama z wolnością nietzscheańskiego ostatniego człowieka (ważniejszego dla tej książki, niż może się z początku wydawać).


Tylko czy taka wolność jest komukolwiek potrzebna, jeśli paraliżuje ona możliwość generalnego strajku czy gruntownej zmiany? Może lepiej z miejsca uznać, w zgodzie z naukami buddyzmu, że takie pojęcia jak „ja”, „wolność” i „rzeczywistość” to po prostu złudzenia, od których trzeba się uwolnić? Wówczas rzeczywiście trudno mówić o poetyckim/politycznym potencjale oporu w [doomer wave], choć jak najbardziej mówić można o oporze, który wiersz stawia naszej wyizolowanej świadomości i okłamującej się jaźni. Ale i taka możliwość krytyki pasywności diagnoz, ich antyrewolucyjnego impulsu, została przez Sagiego zaprojektowana, choćby gdy podmiot pyta: „zamiast tego powiedz/ czy lubisz uczestniczyć w fantazjach o ataku?/ wyobrażać sobie rozwałkę kapitału?/ queer które obala cywilizację?// mamy podobne diagnozy/ ale nasze perwersje nie są kompatybilne”’ (it’s_me and i stille miss you, s. 28). Oto ryzyko nadidentyfikacji z krytyką systemu – idea rewolucyjna czy też linia ujścia sprowadzona do perwersyjnej fantazji, którą w rzeczy samej być musi, jeśli ma się czemukolwiek wymykać i cokolwiek negować.


Druga sprawa to szerszy „projekt estetyczny”, w który – już samym tytułem – wpisuje się książka Sagiego. Zacznę jednak na około: że gdzieś już widziałem podobny wzór okładki – mimo że całość zaprojektował Paweł Stasiewicz, a projekt z grubsza odpowiada temu, jak złożył własną książkę Oprawa skórzana. Szukam, szukam, i jest – Noc amerykańska Roberta Kani – jakby ten sam edytor graficzny AI przepuścił oba tomy przez swój neo-noirowo-psychodeliczny filtr glitchowania. Różne już zresztą głosy o tej okładce książki Sagiego słyszałem i czytałem, o jej przesadzonej, kiczowatej estetyce rodem z zepsutego Ekranu kontrolnego Dehnela, przefiltrowanego przez goth-mode wczesnego Closterkeller. Mnie się podoba, tak jak podobała mi się antyestetyka vaporwave oraz kierunki, w których zmierzają niezależnie Paweł Harlender (jako Kmina Desing), Patryk Kosenda (grafikami Stefy Marchwiówny) i Gustaw Owczarski z Trapem krypt (na skrzydełku tomu jest zresztą topornie renderowany portret autora, jakby wprost wyjęty z GTA).


Ale w „kosmicznym, kolczastym lustrze” z okładki [doomer wave], które wygląda trochę jak to z Królewny Śnieżki, a trochę jak portal do innego uniwersum, zaproszenie w trzewia wszechświata, dobrze streszcza się polaryzacja sił tego tomu. Z jednej strony wszystko to chciałoby falować, wpisać się w poetyckie plateau, operować w rejestrach pasm i przepływów materii i jaźni, a z drugiej przy lustrze stoi wciąż zła Królowa i w swoim egotycznym tripie gada z lustrem, mówiąc: wiem, wszystko wiem, wszystko wam powiem o tym, jaki jest – można wybierać jak w supermarkecie – świat, kapitalizm, globalizacja, pandemia, utowarowienie. Różne poetyckie, autonomiczne siły w obrębie tego tomu, które mogłyby nas uprowadzić w nieznane, są kastrowane przez dyskursywne mechanizmy ego, które chce relacjonować, rejestrować i orzekać o tym, jak jest (z natury swojej nie może jednak powiedzieć nic o tym, jak mogłoby być, bo jest ściśle związane z zasadą rzeczywistości). Cała estetyka doomer music – o ile takowa w ogóle istnieje, bo to bardziej parasolowy termin na określenie pewnej aury, muzycznego spleenu – to również wytwór późnokapitalistyczny, rodzaj odpowiedzi (trochę pozarynkowej i oddolnej, trochę nie) na poczucie współczesnej bezwyjściowości w cieniu klimatycznej katastrofy.



Żabką z kipieli


Można by jednak wyciągnąć kawałek myśli z fragmentu blurba od Dawida Kujawy na czwartej stronie okładki i łącząc to z blurbem od Justyny Kulikowskiej powiedzieć, że [doomer wave] to taka wędrówka do Xanadu na Xanaxie. Biznes psychotropowy i biznes zen/hygge/life balance podpinają się pod świecką obietnicę raju (na haju), którą złożył nam Coleridge jakieś 200 lat temu, pisząc Kubla Chana. Mądrość i bogactwo płynie zawsze (już w tym rodzącym się kapitalizmie) „stamtąd”, „skądinąd”, z nibylandii, zdejmując jakąkolwiek odpowiedzialność z „tu”, z „centrum”, z nas (w czym po części romantyczny poeta miał rację, chociaż nie wspomniał o eksploatacji i kolonializmie, outsourcingu i logice centrum-peryferia, której Misza Sagi nie może już w swoim tomie pominąć). W sytuacji, w której „wszystkie słowa rymują się ze sobą/ miłość śmierć bóg zbilansowana dieta/ życie towarzyskie kreatywne hobby” (s. 9) rzeczywiście trudno pomyśleć coś poza tym ontologicznym i rynkowym spłaszczeniem. A kwestia „zewnętrza” wydaje się tu kluczowa, choć zostaje zasadnie skomplikowana przez autora elementami buddyjskimi w samej książce.


Odrzucenie klasycznej, zachodniej metafizyki, prowadzi u Sagiego do zanegowania i transgresji (ironiczne mimo wszystko „ja jestem drogą prawdą i życiem”, które następuje po wyśmianiu wszystkich nowokomunistycznych utopii w nie przyszedłem przynieść pokoju ale pozamiatać), i mechanizmu dialektycznego (nie ma tu tej resztki, która opiera się wchłonięciu przez Ducha/Jaźń; wszystko zostało zawczasu strawione). Samo „wyczekiwanie” końca (choćby to z sąsiedniego wiersza łatwiej wyobrazić sobie koniec świata niż kapitalizmu) albo „następnej misji” (z kalijuga) staje się cennym produktem na liście, w katalogu „ofert”, które składa nam system-gra. Roi się więc w tym tomie od świetnych, chwytliwych fraz, które mają zdiagnozować system, od one-linerów, które są po prostu catchy: „rewolucja dogasa w darkroomie jedyny dobry system to soundsystem” (s. 14), „wieczny odpoczynek/ bug ostateczny” (s. 12), „świat to susz do bonga” (s. 5), świadomość „patrzy na siebie samą pustym oczodołem” (s. 9), „co nas nie zabiło to wycisnęło jak szmatę” (s. 30), „co wchodzi nosem wychodzi kosmosem” (s. 37), ale ich funkcją jest spłaszczanie, dyskursywny walec.


A jednak „zewnętrze” istnieje w tej książce – są nim same tytuły i natrętne motta wzięte z różnych sfer, od popkultury, przez literaturę piękną, aż po święte księgi i traktaty. Nie chodzi mi o to, że działają one jak każdy klasyczny intertekst i odsyłają do czegoś poza wierszem, że wymagają od nas zgłębienia kontekstu, żeby wiersz zrozumieć. Nie. One po prostu nie współgrają z dyskursywnym i estetycznym spłaszczeniem, które obserwujemy w samych utworach. Podmiot może deklarować wtórność idei, zużycie języków, wieczną pętlę rynkowo-religijną, a jednak w wiele tekstów zaprasza nas motto jakby z innego porządku: modernistycznego lub nawet premodernistycznego, takiego, który nie unieważnił ani wielkich narracji, ani wiary w ich teleologiczny sens, ani stylistycznej wzniosłości, która wiarę tę legitymizowała. Te motta i tytuły, również ze względu na swoją obszerność, nie dają się po prostu „wchłonąć” w wiersz, próbujący nas przekonać, że nie ma już nic poza estetyką realnego kapitalizmu i spreparowaną przez nią duchowością instant. I kiedy Steinbeck mówi „Przed nami tysiąc rodzajów życia, ale przeżyjemy tylko jedno”, a Hafez Shirazi „Od krańca po kraniec ziemi panuje władza tyranii, od wieczności bez początku po wieczność bez końca trwa królestwo ubogich”, to mówią to z zupełnie innego poziomu, niż wszystko, co może się wydarzyć i wydarzy w wierszu. A obok nich są zaś jeszcze wiersze-obserwacje i konfesje, jakby podstawione zamiast intelektualnych przelotów po pojęciach: świetna samarkanda dreamin’ , *** (inc. świat jest tym dniem…, s. 40), czy *** (wieczór smutny…, s. 44), mające w sobie zupełnie inny ładunek emocji i liryzmu, niż wszystkie rozważania o postfordowskim kapitalizmie. Na przykładzie tego ostatniego doskonale widać też, co się wydarzyło między Michałem Andrzejem i Miszą, w wersji wcześniejszej – z „Helikoptera”, i tej z tomu:


wieczór smutny jak pole

namiotowe dzień po festiwalu

choć wszystko jeszcze przed nami:


odejść z korpo założyć własny biznes

wyruszyć w podróż dookoła świata

zaszyć się w buddyjskim klasztorze


napisać poradnik

jak osiągnąć oświecenie

nie przestając być zakłamanym


powtarzać asany

gotować bób

słuchać jak drą się szpaki


Wersja z czasopisma w trzeciej strofoidzie miała nieco odmienną wersyfikację i była pozbawiona strofoidy ostatniej (która przeszła z innego wiersza, por. numer „Tlenu Literackiego”; możliwość obserwowania, jak poszczególne teksty kontaminowały lub redukowały się między siecią i tomem to zresztą bezcenna rzecz, ale raczej nie dla czytelników). A jednak to właśnie ten rozpaczliwy powrót do rzeczywistości z ostatniej strofki, to medytacyjne, półautomatyczne działanie i pozorna banalność obserwacji, „robią ten wiersz” aż do puenty. Dopiero tam wychyla się on ponad poziom konfesji, w której krytyka kapitalizmu łączyłaby się z klasycznymi fantazjami o ucieczce z niego.


I jeszcze jedna, ostatnia furtka, o której celowo dotąd nie wspomniałem: MIŁOŚĆ, być może najdawniejszy z konceptów, które współtworzyły pisanie Sagiego jeszcze jako Sokołowskiego. Bo to jest nadal książka o miłości, o samotności („przyjedź bo nie ma z kim dzielić/ napojów z automatów szumu deszczu”, s. 22), o tej drugiej połówce, adresatce, do której się pisze, której nieobecność się rozważa, której istnieje jest hipotezą najlepszych w tej książce erotyków, a zarazem widmową nitką, rozsnutą pomiędzy wszystkimi wierszami, nawet jeśli „forma jest pustką miłości/ miłość jest pustką formy// pustka jest formą miłości” (tamże). Być może dlatego ostatnim mottem w tomie jest zdanie „Jestem tym, który kocha, a ten, kto kocha, jest mną” Bāyazīda Bisṭāmīego, perskiego mistyka i sufickiego mędrca, a nie coś z Buddy czy jego kolejnych wyznawców. Przeczytajmy fanę (co w naukach sufickich oznacza właśnie rodzaj unicestwienia „ja” i w ten sposób osiągniecia jedności z Absolutem):


kobieta pies zmorzeni snem powoli dogasający dzień

nasypał śniegu światło wpadło do pokoju jakby księżyc

zawisł tuż nad głową na soundtracku lofi bernie sanders

ana al-haqq ja jestem prawdą ty jesteś jej źródłem


mielę susz i kawę nurkuję poza krawędź mapy

życie nigdy nie było gdzie indziej nie było tak czyste

ja-i-ty prześwietleni jak klisze przerwa w oddechu

zmącenie przez jasność

(s. 49).


Nikt mi nie wmówi, że to jest wiersz religijny czy filozoficzny. To klasyczny erotyk, podpinający się pod religijną wzniosłość, zwłaszcza w asyście poprzedzającej go medytacji dla czystych wszystko jest czyste i otwierających go oraz zamykających wersów „żaden rok nie będzie nasz” i „zbieram sierść psa którego nie ma od tygodnia”. „[P]onieważ ciebie nie ma jest wiersz/ zapełni czas nim będziesz” – pisze autor kilka stron wcześniej (s. 41) i choć doskonale zdaje sobie sprawę, że „kapitalizm postfordowski to najlepiej prosperująca religia świata/ łącząca miłość romantyczną konsumpcjonizmu z rzeczywistością big data” (s. 45), to chyba wie również, że pisze z jego wnętrza, próbując wydestylować to właśnie pasmo, które miłość oddzieli od konsumpcjonizmu, a romantyczne od rzeczywistego. Tego irracjonalnego i nie podlegającego dyskursywizacji (a więc i subsumcji) elementu poszukiwania drugiego człowieka – trochę jak u Sofii Coppoli w Między słowami, bo sytuacja podróżującego po Dalekim Wschodzie bohatera jest w wierszach Sagiego często analogiczna – nie uwzględniał sandboxowy charakter kolejnych odsłon GTA. Tak snuje się [dommer wave], raczej na nocnych, radiowych falach, niż na wzburzonym morzu; im bliższy skórze, pracy, czuciu i lirycznemu „ty”, tym bardziej wyzwolony od utopii i symulacji, rynkowych obietnic i ideologicznych diagnoz. Bardzo intymny, nawet jeśli próbuje nas przekonać, że to melodia dla pogodzonych z klęską, cynicznych twardzieli.


 

Misza Sagi, [doomer wave],

papierwdole, Wrocław - Kraków -

podłoga między bagażówką a kiblem w byłym TLK Wyspiański 2023, s. 56

bottom of page