top of page

Jakub Skurtys - Krótki, subiektywny przegląd książek z dziurami i bez




 

Nie będzie to ani felieton, ani esej, ale na pewno w duchu numeru siódmego i trochę na jego napoczęcie, trochę o poezji, coś o prozie, kilka rzeczy eseistycznych, wszystko w sosie własnym. Nie liczcie na wiele, bo dziura dziurze nie równa, a że pod kwiatami nie ma dna, to wiemy wiemy (Czechowicz) i albo zjeżdżamy pięć sążni w dół (Sosnowski), albo nucimy Black Hole Sun i zastanawiamy się, kto komu w oko smoka (paczy). Chociaż z tą słoneczną czeluścią to akurat trochę podpucha, bo o czarnych dziurach nie będzie ani słowa, nawet o tej, która podobno jest w środku Wszechświata (ani o tym, że czarna materia jest dziurawa jak ser szwajcarski). Przez ostatnie 20 lat ukazało się tyle popularnonaukowych rzeczy z dziurą w tytule z zakresu astronomii i fizyki, że musiałby to opisać Patrycjusz Wyżga, a nie taki laik, jak ja.


Mamy za to dziury żałobne, dziury w płocie, dziury zabite dechami, dziury w ziemi i w poczuciu spójności. Każdy pamięta też rymowankę „uciekaj myszko do dziury / bo jak cię złapie kot bury / to cię obedrze ze skóry”. O taką właśnie taksydermię krytycznoliteracką nikt z was nic nie robił i nie prosił, dlatego o niej napiszę. A że tworząc ten tekst właśnie przeczytałem też recenzję Zuzy Sali „Obuchem alegorii” o „Strużkach” Marii Halber, to pokuszę się o cytat omfaliczny z tej debiutanckiej prozy na prawach motta, żeby nikt nie zapomniał, że największa dziura nie jest ani w zębie, ani w niebie, lecz w otchłani nastoletniego pępka – to dziura young adult, pełna kłębuszków, tylko pozornie zasklepiona i oczekująca na ponowne rozwarcie:


Tej nocy śni mi się Kinga, ma na sobie swój obcisły siateczkowy golf w panterkę. Wokół mrok i w jakimś bezbrzeżnym nigdzie stoimy zwrócone do siebie twarzami. Kinga nosi bluzkę, podciąga materiał – zamiast brzucha ma tunel, czarną dziurę. Mówi: wchodź, teraz, szybko. Wpełzam w tę otchłań, jest mi ciepło i miękko. Moszczę sobie w Kindze bezpieczne miejsce i śpię. Śpię w swoim śnie, mocno jak nigdy.

 

 

Øyvind Torseter, Dziura, przeł. Justyna Czechowska, 2020, Wydawnictwo Format



Skoro wywołałem rymowankę o myszkach i kotkach, to zacznijmy od mysiej dziurki. Krótka powieść graficzna Torsetera jest raczej dla młodszych czytelników i raczej do wspólnego czytania z rodzicami, ale nie możemy jej pominąć, choćby dlatego, że przełożyła ją Justyna Czechowska. To książka nie tylko do czytania, bo z tytułową dziurą trzeba trochę poobcować – otrzymujemy ją zupełnie materialnie (czy może niematerialnie właśnie, bo z braku materii) w okładce, a prowadzi nas ona na wylot przez książkę.


W życiu głównego bohatera nie jest wcale łatwiej i przyjemniej – przeprowadza się, przenosi kartony, aż nagle zauważa w swoim nowym mieszkaniu dziurę, niestety mobilną, przemieszczającą się ze strony na stronę dzięki odpowiedniemu kadrowaniu ilustracji, ledwie zresztą szkicowanych. Mamy więc pogoń, zabawkę w kotka i myszkę z rożnymi kształtami i skojarzeniami na temat otworów i okręgów, ale też fundamentalny aspekt obcowania z medium, jakim jest książka. Dzieci mogą się zabawić w detektywów i uruchomić wyobraźnię, próbując odpowiedzieć na pytania, skąd wzięła się ta dziura i czym właściwie jest? Gorzej z dorosłymi, bo jak wskazują różne opinie i omówienia wspólnych lektur z pociechami, niejeden z nich odnalazł w niej własną paranoję i egzystencjalne lęki, a zamiast grzebać palcem w kartonie, spojrzał w otchłań dorosłości. Dojmująco przygnębiająca sprawa, jakby Torseter wiedział, że na jednym rożnie można upiec i mysią norkę i Wielkiego Przedwiecznego, w zależności, kto piecze i obraca. Polecam, ale tylko umiarkowanie poczytalnym.

 


Czteropak liryczny


 

Zenon Fajfer, Spoglądając przez ozonową dziurę, 2004, Ha!art



Kto nie dotarł nigdy do dna butelki, ten nie zrozumie absurdalnego smutku, który tkwi w liberackim dziele Zenona Fajfera, klasyce gatunku i drugiej pozycji krakowskiej serii Liberatura. Na etykiecie butelki przeczytamy nader liryczny tytuł obiektu, w środku znajdziemy tymczasem przezroczysty foliowy rulon, list w butelce, z rzekomo „emancypacyjnym poematem”, którego głównym tematem jest patrzenie /widzenie /niedowidzenie, czyli wykorzystanie zmysłu, który Fajfera interesował zawsze najbardziej w kontekście eksperymentów z medium druku. Czy to rzecz o widzeniu na przestrzał, czy też o uwięzieniu komunikatu wewnątrz szklanych ścianek, trudno dociec. Krzysiek Hoffmann w szkicu o „sekretach” Fajfera pisał tak:

 

Sekrety są przynajmniej dwa, wołają, domagają się głosu – zgodnie ze słowami zamykającymi poemat: „Podchodzisz i trącasz atelierową flaszę. I uwalniasz mnie?”.  (…) Oczywiście pierwszy sekret ewokuje sama forma książki. Wiadomość w butelce – zgodnie z uruchamianą przez nią potężną metaforyką pocztową – robi wszystko, by „podkreślić rodzaj jednokierunkowej komunikacji”, tj. sama w sobie jest sekretem. (…) Drugi sekret jest na wyciągnięcie ręki, na wyciągnięcie foliogramu. To złożona, wielopiętrowa, szkatułkowa konstrukcja akrostychiczna. Autorska forma Zenona Fajfera – emanacjonizm albo wiersz emanacyjny.


Mamy i dżina z lampy, tzn. z butelki, i emanacjonizm jako technikę liryczną! Jest logos spermatikos! Logos zapładniający! Bo wychodzi na to, że to nie my spijamy z dna butelki jak krakowscy poeci po Festiwalu Miłosza. Przez „ozonową dziurę” patrzy na nas samo Słowo, a więc Bóg w swojej logocentrycznej emanacji. No, i tutaj stop, do dna.

 

 

Michał Szymaniak, Dziury w policzkach, 2018, WBPiCAK



Nie mogło zabraknąć drugiej książki poetyckiej Michała Szymaniaka, wydanej po siedmiu latach od jego debiutu. O „Dziurach w policzkach” (2018) sporo się pisało, recenzowało, sam poświęciłem jej kilka akapitów w podsumowaniu roku dla „Małego Formatu”. Rzecz jest zabawna tylko na pierwszy rzut oka, bo cały popkulturowy sztafaż listów do „Bravo”, serialu o Superstarej i jej zapowiedzianego powrotu (jakby opacznego, świeckiego zmartwychwstania), ciekawostek z „Poradnika jak radzić sobie ze śmiercią” i innych memicznych figur, ma przysłonić nie tylko dekonstrukcję matczynego mitu i figury „matki Polki”, ale przede wszystkim ciężar towarzyszenia chorobie i żałobną pustkę po (nie, to nie jest tom dla fetyszystów piercingu i tuneli). Bardziej chyba niż komiksowa stylistyka pomagało odwołanie mottem do sylwicznego tomu Tadeusza Różewicza „Matka odchodzi”, bo Szymaniak też pisze sylwę w różnych estetykach i na kilka głosów.


Jest to kawał dziury w sercu, ale siłą rekomendowanej, omawianej i ostatecznie nienagradzanej książki była nie tyle kwestia żałoby, ile problemów z wypełnieniem konwencji jej odpowiadających. Odejście matki nieidealnej, przefiltrowanej przez wszystkie patologie i dowcipy, fetyszyzowanej erotycznie i wpisanej w domowy kierat jakoś nie chciało się uzgodnić z elegijnym tonem, który przysługiwałby takiej opowieści. Bardziej niż o śmierci stawała się więc ta książka opowieścią o pustce ponowoczesnego życia, o jego zaskakująco płytkiej, zmechanizowanej i wyalienowanej formie, wobec której umieranie (nawet bliskiej osoby) jawi się jako rodzaj metafizycznej windy, sunącej w dwóch kierunkach w poszukiwaniu sensu. Warto wrócić do tej żałoby, chociaż minęło już tyle lat. Jeden wiersz na pokuszenie – „majtki trzy pary”:


ona dzwoni do niego i płacz on odbiera i mówi nie płacz wyciera swoje ucho do sucha

 

na wikipedii jest napisane syn nie może oglądać łez matki bliski kontakt z nimi

może zaprowadzić zmiany w strukturze jego dna zalecenia: niezalecane.

w razie kontaktu ze skórą przemyć zimną wodą

w razie wystąpienia wysypki udać się do lekarza

 

ona leży w czterech zimnych ścianach z czarną dziurą

zrzuciła się z łóżkiem obok po pięć zeta na telewizję

prosi go czy może wrzucić pieniądze do tej szpary

on wrzuca a panie dziękują

zaprosiłby je wszystkie do tańca gdyby tylko mogły chodzić gra coś

jakieś totalne gówno

totalne gówno jest lepsze niż totalna cisza

 

on postanawia kupić jej nowe majtki trzy pary

pytanie: w kolorze białym czy czarnym

odpowiedź: nie wiem kupuje czarne

ona idzie przymierzyć podpiera się o ścianę rękami

podpiera się o podłogę suchymi nogami

nogami jak babka z piasku i mówi

bardzo ładne

 

ona dzwoni do niego

a on zanim odbierze musi wyschnąć

jest cały już mokry od łez ona mówi boję się

on też

 

 

Marcin Mokry, żywe linie nowe usta, 2022, Biuro Literackie



No ale jak to, bez dziury w tytule? Drobna zdrada się wkrada, ale zaczytana przeze mnie książka Mokrego też jest zdradziecka. Niby nabudowuje się wokół różnych historycznych opowieści o awangardzie, niby żeruje – jak pasożyt, wżerając się i pochłaniając – na rocznicach Tadeusza Peipera i symbolicznych obchodach założenia pisma „Zwrotnica”, niby sięga po te wszystkie (retro)awangardowe techniki i chwyty, ale przecież chce opowiedzieć o czymś zupełnie innym – o kruchości ludzkiego ciała i psyche. Jako rozpisane na kilka głosów (głos pacjenta, głos opiekuna, fragmenty regulaminów, naddany komentarz odautorski, eksperymenty rodem z poezji konkretnej i tekstów Fajfera) solilokwium, „żywe linie nowe usta” stają się czymś w rodzaju „poematu perforowanego”.


Ale tom Mokrego trafił do tego wyliczenia nie tylko dlatego, że właśnie perforacja okładki stanowi istotny element edycji limitowanej, czyli tej właściwiej. Perforacja – jako dziura w pamięci, dziura w składni, luka komunikacyjna, ale też tekstowa lacuna, stanowiąca istotę tego palimpsestu na linii Peiper-niePeiper / prorok-fałszywy prorok – jest w ogóle specyfiką pewnej demencyjnej refleksji, starzenia się i złuszczania egzystencji, procesów nieuchronnych, o których Mokry opowiada jak nikt inny, w swojej humanistycznej wrażliwości zawsze bardziej pozostając zresztą druhem Wata, niż Peipera. O taką dziurę z wyrwanego zęba majaki:


Co to za struktura. Nie miałem tego zęba wcześniej. To ciężka fuszerka z ich strony. Wychodzi z dziąseł ale nie może wejść do głowy gdzie mam pochowane. Nie znajdą. Nie wystarczy wydajnie. Jeszcze kanałami różnymi w zębie. To z zębów mówią jak wydajnie. Głowa obecna jest na dużym ekranie. Na placu było nazwisko. Myślą że moje. Peiper. Czy to jest spójnie? Oni nie wiedzą, że ja to robię. Ich odlewnie nie wiedzą kim jestem. Mogą oprzyrządowywać. Wielofunkcyjnie obgotowane w głowach mają wydajnie. Ja nie mam głowy. To rozkaz. Schowana między ludzkimi częściami przed nimi zdań. Jeszcze mam. Ząb wyrwę.



Jorie Graham, Prześwity: wiersze wybrane 1980-2012, przeł. Ewa Chruściel i Miłosz Biedrzycki, 2013, Biuro Literackie



Już w pierwszych zdaniach tekstu towarzyszącego premierze książki tłumaczka Ewa Chruściel pisała tak: „W poezji Jorie Graham dostrzegam «wgłębność» («inwardgoingness»). Jej wiersze zakreślają trajektorię «wgłębności», a jednocześnie zachęcają do demontażu znaczeń i porzucenia fabuły”. Rzeczywiście – motywy schodzenia w głąb, ale nie katabazy, tylko wykopalisk, drążenia w ziemi i wkopywania się w nią, walki z oporem materii, pozwalają czytać te wiersze w asyście refleksji nowomaterialistycznych. Graham to jedna z najbardziej utytułowanych amerykańskich poetek, wciąż aktywna, ale – nawet mimo publikacji osobnego tomu w BL – jakoś niespecjalnie obecna w naszej świadomości, a może zbyt szybko z niej wyparta i nadal nie przywracana nawet na fali zainteresowania ekopoezją. Może dlatego, że wiersze Graham są trudne, antymimetyczne, abstrakcyjne i – mimo wszystkich ucieleśnień – niebywale wręcz intelektualne, że inscenizują pewne konstrukcje słowne, próbując przebić się ku tajemnicy, że przypominają pełen luk „otwór ssący”, „w który próbujemy wetknąć nasze życia”.


„Wgłębność” to rzeczywiście doskonałe określenie tego procesu zanurzania się w różnorakich otworach i szczelinach, dla których figurą prymarną pozostają usta – te ludzkie, usta poetki, i te nie-ludzkie, otwór gębowy, aparat ssący. Przede wszystkim jednak są to teksty, które pracują na całej przestrzeni strony, korzystają z uskoków, przerzutni, myślników, luk syntaktycznych, rozlewają się po kartce, imitując ruch fal morskich: wezbrania i odpływy. Imitują też ruch myśli, próbują być nie tyle monologiem lirycznym, ile zapisem myślenia, wierszem somatycznym, bo cerebralnym, bo zrodzonym ze świadomości zakorzenionej w ciele, a więc w świecie, o którego sens trzeba pytać, nieustannie biorąc pod uwagę ten materialny aspekt procesów myślowych.


3.

Jak głęboko jest

prawda?

Jak daleko w głąb

ziemi

Może wniknąć widzenie

i wciąż być

 

miłością? Czy

uczciwość

rzeczy nie leży w ich

oporze,

tam, gdzie tylko wiatr

może je nagiąć

 

z powrotem, prawdziwe żywioły,

nie syk

naszych pragnień. Opowiedz mi

o częściach siebie,

które może zrozumiem,

o swoim ciele,

 

swojej historii. Dlatego też

mamy

postacie i nóż

fabuły

żeby brodzić przez ten

nurt. Teraz

 

cały sad

jest w kwiatach

od końca do końca.

Wzbiera

czułość. Nigdzie nie jest

dość

 

głęboko. Na to, co chcemy

przyjąć

w siebie, cały sad,

kolor,

nazwę, zapach, symbol, surowe

blade

 

kwiaty, mokre czarne

ramiona nigdzie

nie jest dość głęboko.

(„Epoka Rozumu”)

 

 

Sześciopak prozatorski


 

Kazimierz Przerwa-Tetmajer, Otchłań. Fantazya psychologiczna (dawno, bo w 1900)


Powiedzmy, że jeśli ktoś zaczyna tak, to musi być na głęboko i w samym sercu młodopolskiego psychologizowania:


Czy wiecie co to jest cierpieć? Co to jest wić się w konwulsjach bólu? Co to jest powtarzać sobie w duszy i ustami: bez rady! bez rady?!... Czy wiecie, co to jest położenie bez wyjścia, starajcie się to zrozumieć: położenie bez wyjścia... starajcie się to zrozumieć, wniknąć w to zdanie. Nie tak, jak się mówi sto razy na dzień, ale wniknijcie w to. Tkacz, który nie ma majątku, który czuje, że ślepnie, który utrzymuje rodzinę z pracy — oto jest sytuacja bez wyjścia...



No, bez wyjścia, bo cały monolog tej krótkiej w sumie powieści należy do swego rodzaju podmiotu lirycznego – załamanego, romantycznego kochanka, miotanego uczuciami, będącego na granicy targnięcia się na własne życie. Po latach czyta się to trochę dziwnie, bo trudno w epoce autoterapii i depresji jako powszechnego zjawiska społecznego uwierzyć w ten horror vacui języka, w to mnożenie psychologicznego bełkotu, które rzekomo wypowiadać ma myśli udręczonej psyche. Taki nadmuchany werteryzm trąci myszką. Ale literacko Tetmajer jest przecież niebywale sprawny, a i sporo w powieści zabiegów formalnych, które stawiają czytelnika w sytuacji zaangażowanego obserwatora w tornadzie sprzecznych myśli.

 

 

Eliza Orzeszkowa, Dziurdziowie (też dawno, oryginał z 1888)



„W ogromnej, wysokiej sali, aparat sądowy roztoczył całą wspaniałość swą i grozę. Był to zimowy wieczór. Zwisające od sufitu żyrandole i lampy, gorejące u ścian białych i gładkich, potoki światła lały na szkarłatne opony okien i stołów, na pstrociznę twarzy i ubrań tłumnie zgromadzonej dziś publiczności”. Zaskoczenie? Kto nie czytał na polonistyce, ten ma jeszcze okazję. Albo do powrotu, bo wydaje mi się, że z licznego grona krótkich powieści Orzeszkowej, akurat „Dziurdziowie” zajmują miejsce na podium popularności obok „Marty” i „Chama” (również w częstotliwości wznowień). To jedna z tych bardzo konkretnych rzeczy, bez rozciągniętych w nieskończoność, technicznych opisów przyrody, którymi stoi „Nad Niemnem”.


W „Dziurdziach” mamy studium socjologiczne wiejskiej biedoty, napisane głównie w duchu poetyki naturalistycznej, więc będzie brzydko, brudno, smutno i bez jakichkolwiek szans na happy end. Ale całość ubrana jest (na zachętę w XXI wieku) w ramy kryminału, mowy sądowej – próbujemy wraz z autorką zrekonstruować, dlaczego Dziurdziowie (chłopi pod przewodnictwem Stefana Dziurdzi) zabili Pietrusię, dobrą, pracowitą i pomocną żonę kowala, która opiekowała się swoją ociemniałą babcią. Ale jak zabili, hoho, „kijami połamali piersi i żebra”, „młodą twarz krwią zalali i zostawili na pustym polu, na szerokim polu, białemu śniegowi na podściół, czarnym krukom na strawę”. W tle jest męska duma, odrzucona miłość i zazdrość, chęć zemsty oraz wiejski zabobon. Bardziej niż o rekonstrukcję motywów chodzi jednak o zbudowanie obrazu psychiki chłopstwa, wobec której jednoznaczny sąd moralny, orzekany z poziomu wykształconej ławy i biegłych w osobach czytelniczych, wymaga co najmniej dużej dozy chrześcijańskiego miłosierdzia. Może na fali zwrotu ludowego ktoś wróci do „Dziurdziów” , a ktoś inny napisze w końcu zasłużony scenariusz i zrobi ten brakujący film... Tylko niech to nie będzie raczej Jan Jakub Kolski niż Wojciech Smarzowski, żeby Dziudziom też zostawić odrobinę nadziei.


 

Tadeusz Konwicki, Dziura w niebie (dawno, ale nie aż tak, bo tylko 1959, wyd. I Iskry)



Powieść młodzieżowa? Taka, jak to się kiedyś pisało, czyli nie young adult o tym, jak to JenifferX i MichaelY pokonują przeciwności losu w dystopijnym świecie pluszowych mechów, żeby potem odkryć, że świat ten wytworzyły ich wibrujące w różnych rytmach serca i wystarczy je odpowiednio zharmonizować w postaci trwałego i konsensualnego związku. Tu mamy chłopacki coming-of-age Polka, powieść pełną nostalgii, zbudowaną ze wspomnień o walkach band i pozdzieranych kolanach, rozmiłowaną w kresowej przeszłości. Niemniej też dość gorzką, dlatego trudno powiedzieć, czy rzeczywiście jej docelowym odbiorcą jest młodzież. Raczej nie, chyba że taka nader refleksyjna, przedwcześnie zestarzała, która jeszcze nie odkryła pierwszej miłości, ale już wie, że świat to bezzwrotna otchłań, ideały to puste slogany i niekończące się rozczarowania, a życie i tak zakopie nas w wielkim dole smutku i porażki. Dziura w niebie jest bowiem w nas samych, to dziura w sercu, ale też w spójnej strukturze sensu, w mitycznej krainie, którą opuszczamy w dorosłość, i dziura ta pogłębia się z każdym kolejnym odkryciem.


Druga sprawa jest jednak taka, że napisał to Konwicki, więc – można się domyślać – zrobił to lepiej niż większość dostępnych dziś na rynku powieści, z dziurą i bez dziury w tytule. Tło społeczne, bogactwo postaci, zróżnicowanie ich języka i kultur, wielość wątków i losów – tak się kiedyś pisało epikę, nawet młodzieżową. W tej chłopackiej, mimo wszystko archaicznej historii o podwórkowej wojnie Górali (dzieciaków z Młynów Górnych) z Doliniarzami (dzieciakami z Młynów Dolnych), wplecionej pomiędzy wypasanie krów, odkrywanie pierwszych miłosnych rozczarowań, antysemityzm, regularnie alkoholizowanie się i lanie od starszych oraz nauczycieli, i w ogóle wszechobecną przemoc, zaciera się gdzieś wątek przygodowy. Tak jakby do wojny szykowali się nie tylko chłopcy, przejmujący wzajemnie swoje bazy i opuszczone budynki, ale cały świat (mamy rok 1938). A zarazem nabija się tu z wykształconych nerdów-paniczyków i przeklina w sposób tak literacko nieprawdziwy i wysublimowany, że aż piękny: „Ach że ty w spinozę kopany, ty szantrapo formalna, ty pimpusiu pomocą szkolną gładzony po ciemieniu, ty wybździuku w rumianku kąpany, ty glonie rumiany, pierniku piernikiem opierniczony, brodawko pedagogiczna, ty chwieju gałandzki”.


Sednem powieści Konwickiego pozostaje jednak rozczarowanie: najpierw miłosne, potem każde kolejne, którego doznaje Polek, w napotkanym obcym/innym – iście werterowskim samobójcy – rozpoznając samego siebie z przyszłości. Reszta zdarzeń jest tylko konsekwencją tego odkrycia, łącznie z wypadkiem bohatera w studni i jego ponurą, metafizyczną epifanią:


- Ja wiedziałem, że tu nic nie ma – szepce Polek. – Ja wiedziałem.

Gdzieś w górze zaszumiało przeciągle, jakby wielki las ogromnych jodeł pochylił się przed wiatrem.

- Teraz wszystko rozumiem.

Pod niebem tych ciemności, tej nocy ostatniej, gra młyn daleki, którego kamienie uczyniono z gwiazd zgasłych.

- Jaka szkoda, że wszystko rozumiem. Jaka szkoda.

 

 

Franz Kafka, Jama (Der Bau), przeł. Jarosław Ziółkowski



No dobra, może nie to cała książka, a jedno opowiadanie, ale za to o jakim znaczeniu w historii literatury, obrosłe komentarzami ze wszech stron, zapraszające do przeróżnych egzegez, łącznie z postawionym przez duet Deleuze&Guattari pytaniem: gdzie jest wejście do jamy, czyli jak się dostać do wnętrza Kafki? Streścić to można w jednym zdaniu: „Jama” to paraboliczny monolog zwierzęcia, snującego rozważania o własnym zamieszkiwaniu w świecie, które przechodzą w egzystencjalną rozkminę na temat bezpieczeństwa, a samą jamę zmieniają w istną twierdzę (lub więzienie). To najwyższy poziom immunizacyjnej paranoi – jak zabezpieczyć się przed innym/obcym. „Urządziłem tę jamę i wydaje się, że się udała. Z zewnątrz widoczna jest właściwie tylko wielka dziura, lecz ta prowadzi w rzeczywistości donikąd – już po kilku krokach napotyka się naturalną twardą skałę” – tak to się zaczyna, więc w dziurzystościach numeru nie mogło zabraknąć Kafki. Ten dziwaczny monolog czyta się po pierwsze jako opowieść o pozornym tryumfie i klęsce nowoczesnego rozumu, po drugie jako skrajnie mieszczańską fantazję o wymarzonym, własnym lokum, w którym przyjdzie nam w spokoju dokonać żywota. Niestety zapewne nic z tego nie będzie, więc i dzisiaj „Jama” brzmi bardzo współcześnie.


 

Abe Kobo, Kobieta z wydm (Sona no ona), przeł. Mikołaj Melanowicz, 1968 (org. 1962)


Idźmy jeszcze głębiej w kafkaesque. Czy można utknąć w dziurze, a właściwie zostać w niej uwięzionym? I to tak bezpowrotnie? Niby jesteśmy tu tylko przejazdem, w poszukiwaniu owadów do badań (głównym bohaterem jest nauczyciel, pasjonujący się entomologią); niby towarzyszy nam tajemnicza kobieta, która oferuje nocleg, a potem nagle znika drabina, dzięki której moglibyśmy wyjść; niby codziennie potem walczymy z żywiołami, odkopujemy się z fal zasypującego nas piasku, gromadzimy wodę, przeżywamy seksualne zbliżenia, ale tak naprawdę nie możemy opuść tej dziury. Nie ma dokąd wracać, a może nie ma już – po takim odkryciu – po co i do kogo? Kto jest czyim więźniem w tej dziwnej, toksycznej relacji przywiązania i bycia skazanym na drugiego człowieka? Od czego uwalnia tokijskiego nauczyciela jama, w której przychodzi mu zamieszkać?

„Kobieta z wydm” to jedna z tych wielkich powieści japońskich, absolutny kanon XX wieku, który doczekał się nie mniej kanonicznego filmu w reżyserii Hiroshiego Teshigihary (1964). Trudno powiedzieć, czy to bardziej postapokaliptyczna fantazja odreagowująca Hiroszimę, alegoria, studium psychologiczne, rodzaj fetyszystycznego thrillera, czy może socjologiczna refleksja nad kierunkiem, w jakim zmierza XX-wieczna Japonia, zawsze mająca problem ze strukturami rodzinnymi, dziećmi i miejscem starszych. Dla mnie było to jedno z formacyjnych spotkań z literaturą, a potem kinem azjatyckim. 


 

Andriej Płatonow, Dół, przeł. Adam Pomorski, 2017 (org. 1968), Wyd. Czarne



Są takie książki, po których można tylko pozamiatać, a „Dół” Płatonowa z pewnością się do nich zalicza. Niby jest to alegoryczna, egzystencjalna i apokaliptyczna opowieść wymierzona w same podwaliny stalinowskiego reżimu, a także w wielkie, iście nowoczesne plany zawładnięcia przez człowieka Ziemią, a może i całym kosmosem. Niby opowiada się tu o życiu pozbawionym właściwości, całkowicie podporządkowanym fałszywej idei zbawienia poprzez totalną kolektywizację, ale „Dół” otwiera się w tyle stron, a ponadto jest takim majstersztykiem językowym, że trudno go czytać po prostu jako antysystemową powiastkę. W ostatnim wydaniu z Czarnego (bo mamy tych wydań kilka, to pierwsze z tytułem „Wykop”, w przekładzie Andrzeja Drawicza), prócz wprawnego i krótkiego posłowia tłumacza, jest też nie mniej wprawna przedmowa pióra Andrzeja Stasiuka „W dole”. Niby niczego Stasiuk nie ujawnia, ale pisze tak, że grzechem byłoby nie oddać mu głosu:


Płatonow napisał „Dół” w ciągu pięciu miesięcy od grudnia 1929 do kwietnia 1930. Pod niskim niebem na bezkresnej równinie kopacze ryją dół pod fundamenty wszechproletariackiego domu, pod fundamenty komunizmu. Łopatami, łomami, kilofami, ręcznie. Tak jak budowało się Biełomorkanał, jak wydobywało się złoto na Kołymie. Wykop wciąż się pogłębia, poszerza, bo przecież kobiety nigdy nie przestaną rodzić, a masy proletariatu wzrastać. (…) I wkrótce pojmujemy, że dół, kotłowan, to grób. Grób, w którym ma się pomieścić cały świat. Zarówno ci, co wierzyli w nieśmiertelność, jak i ci, co stanęli na drodze tej wiary. Wszyscy. Że drążąc warstwy obojętnej i śmiercionośnej materii, schodzimy coraz dalej w głąb, by stać się w końcu kolejnym pokładem ciał i dołączyć do naszych przodków, których pragnęliśmy wskrzesić. Tylko taka łączność z nimi jest nam dana. Tylko poprzez śmierć i spotkanie w piachu i wiecznej zmarzlinie.


Więcej wyjaśniać nie trzeba. Krótka powieść Płatonowa to taka „Katedra” Bagińskiego, tylko pozbawiona aury i nadziei, bo nie ciąży nad nią chrześcijańska wizja zbawienia i odkupienia win, tylko pozbawione metafizyki, stalinowskie żądanie nieśmiertelności nowego człowieka i jego rozpłynięcia się w kolektywie. Jeśli gdzieś udało się stworzyć cały chór sylwetek odpowiadających eliotowskim wydrążonym ludziom, to jest to właśnie kołchozowa załoga kopaczy i planistów dołu, na czele z apokaliptycznym dzieckiem śmierci, Nastią i poszukującym sensu życia, a właściwie pogodzonym z jego brakiem, Woszczewem („i tak nie ma na świecie prawdy albo może nawet była w jakiejś roślinie czy bohaterskim stworzeniu, ale szedł dziad wędrowny i zjadł ową roślinę albo zdetpał cisnące się w dole stworzenia, sam zaś później umarł jesienią w parowie, a wiatr rozwiał jego ciało w nicość”). Właściwie nie wiadomo, gdzie przebiega tu granica między groteskowym absurdem brutalnej kolektywizacji i prawdą historyczną, bo w tanatycznym amoku, wśród kości i materialnych resztek po zmarłych, Płatonow osiągnął świecki nadir.

 

 

Trójpak szczelinowy


 

Michał Książek, Atlas dziur i szczelin, 2023, Znak


Nie mogło zabraknąć książki, która znalazła się w ścisłej piątce nominacji do Nagrody im. Kapuścińskiego, chociaż trudno stwierdzić, czy to rzeczywiście reportaż. Raczej poetycki esej laureata Silesiusa za „Naukę o ptakach”, eseisty zresztą docenionego i wprawnego. „Wszędzie słychać ciurkanie. To woda szuka dziury. Spływa z dachów i chodników do niecek, zwanych hydrorabatami. Wyglądają jak kałuże w miejscach tradycyjnych trawników. A nawet jak bagienka. I to w mieście, na osiedlu! Ich brzegi porastają szuwary, prawie takie jak nad Biebrzą. Tam, gdzie woda stoi długo, pojawiają się trzcina, kosaciec. Gdzie bywa sucho: mozga, krawnica. Ich cechą wspólną jest to, że chłoną wodę i znoszą zalewanie korzeni”. Za pomocą takich prawie że poetyckich, a jednak technicznie precyzyjnych refleksji-medytacji, Książek przygląda się detalom miejskiej przestrzeni i sposobom, w jakie przyroda wdziera się w nasze urbanistycznie środowisko, a właściwie tym niszom i lukom w zabetonowanej nowoczesności, które w ogóle pozwalają nam jeszcze funkcjonować. Albo taka medytacja o trypofobii: „Trypofob na dziurę reaguje natychmiastowym kompulsywnym remontem bądź cięciem. To często człowiek biegły w budowlance i technologii materiałów, lubujący się w różnych rodzajach klejów, łat i zatyczek. Posiada zestaw narzędzi i kartę stałego klienta do sklepów narzędziowo-budowlanych”.


Walka z dziurami to opowieść o nowoczesności, o zasklepianiu szczelin, również tych architektonicznych. Ta definicja Książka jest więc z pozoru zabawna, wygląda jak z katalogu osobliwości jakiegoś surrealistycznego pisarza, ale  szybko prowadzi nas do wniosku, że „dzieło człowieka, w tym miasto, nie może być dziurawe”, co stoi w oczywistej sprzeczności ze sposobami funkcjonowania przyrody, która mości się we wszystkich dziurach, norach, dziuplach, nyżach i niszach, szukając tam schronienia dla przyszłego życia. Jest to książka wspaniała i uważna, czuła wobec wszystkiego co małe i słabe, napisana bez zbędnej erudycji, bez zacięcia naukowego, trochę jako dziennik miejskich wędrówek, trochę jako zbiór słownikowych i pojęciowych wglądów, które rozmontowują nasze poczucie sprawczości i wszechwiedzy, ale nie zdejmują z nas odpowiedzialności za przyszłość świata. A ten musi po prostu pozostać podziurawiony, spękany i pełen szczelin, bo innego świata być nie może, bo inny nie nadaje się do zasiedlenia i życia. Również ludzkiego.   

 


Jolanta Brach-Czaina, Szczeliny istnienia, wyd. I 1992 (PIW), wyd. III 2018 (Dowody na Istnienie)


Bez „Szczelin istnienia” nie byłoby w Polsce wielu rzeczy: fenomenologii codzienności, wiwisekcji doświadczenia kobiecości, jednego z kluczowych manifestów  feminizmu lat 90., rozprawy o wiśni, pestce i dziurze, a przede wszystkim metafory „krzątactwa”, z której mogliśmy potem wyprowadzić różnorakie sposoby bycia uważnego, czułego, opornego wobec systemowych nakazów i zakazów. Dobra, zaryzykujmy jeszcze więcej: nie byłoby w ogóle polskiej filozofii najntisowej. Ale tytułowe szczeliny to tez prześwity sensu w bardzo specyficznej ontologii i hermeneutyce, która wyprzedza wszystko, co próbowały potem wprowadzić . To prześwity indywidualnego tonu w akademickim filozofowaniu i prześwity pustki w świecie, który przepełniony jest obecnością, zamęczony i zmęczony nadmiarem istnienia.


Nie tak dawno cały numer tematyczny „Czasu Kultury” (4/2022) został poświęcony pisarstwu Brach-Czainy i jego znaczeniu dla rodzimej myśli filozoficznej i literackiej. Joanna Bednarek mówiła wówczas w dyskusji „Wymykanie”, że „Szczeliny istnienia to nie jest po prostu książka, to jest wydarzenie, przełom. Szczeliny istnienia są skrajnym przykładem dyskursu filozoficznego i mało kto się odważa pisać w ten sposób, a ci, którzy się odważają tak pisać, jak na przykład Georges Bataille, zyskują dziwny status: kultowy, a jednak sytuujący ich poza granicami filozofii”. To porównanie z Bataille’em jest ciekawe, bo on też uwielbiał nie tylko transgresyjne skrajności literackiego filozofowania, języka mętnego i pełnego momentów ciemnych, ale przede wszystkim dziury. Wiele jego opowieści celebrowało właśnie ten moment odkrycia „Słonecznego Odbytu”, prekursorsko zapowiadając wyłonieni się z surrealistycznych fantazji badań z zakresu zwrotu analnego. Brach-Czaina celebruje szczeliny, a wraz z nimi inny otwór – ten życiodajny, od którego wszystko się zaczyna. Ale celebruje też specyficzną, może trochę kontrowersyjną dzisiaj, filozofię mięsności egzystencji, wzajemnego zjadania się organizmów oraz świata, w którym obieg materii odbywa się poprzez otwór gębowy, ku ciemnym wnętrznościom soków trawiennych i ponownie na światło, wszystko to jednak w aurze świętej tajemnicy, wpisanej w rdzeń chrześcijańskiego przebóstwienia. A ja tymczasem wrócę do klasycznego fragmentu „Krzątactwa”:


Nie należy mylić krzątactwa z pracowitością. Możemy być leniwi, a i tak nie uwolnimy się od niego. Nie jest też ono pracą, bo nie buduje porządku społecznego, lecz egzystencjalny. Wprawdzie jako opozycję krzątactwa rozpoznajemy bezruch bezczynności, lecz chodzi tu nie tyle o leniwość, co egzystencjalne odrętwienie. Dziury, przerwy, pęknięcia wyżarte w dzianinie aktywności przez zniechęcenie czy ból. Drobne czyny nie udźwignięte: niewstanie z łóżka, niewyjście z domu, nie odbyta rozmowa. Gdy opadają nam ręce, siły zagłady szaleją w codzienności. W tych krytycznych momentach świadomość może zbliżyć się do wyobrażenia nicości. Im bardziej niespodziewanie ogarnia nas unicestwiająca rezygnacja, tym mocniej uświadamiamy sobie, że „jest” i „nie ma” nie mogą być rozłączone. Obserwujemy przesilanie. Zmaganie. Nie wiemy, w jaką przechyli się stronę. Gdy wydaje się, że zwycięża jedno, tryumfuje drugie.

 

 

Wit Szostak, Szczelinami, 2023, Powergraph



Wszyscy kochają Szostaka za to, że jako akademicki badacz potrafił wychylić się w stronę literatury fantastycznej w taki sposób, że dostarczył nam świetnie napisane, niebywale kunsztowne historie alternatywne w „Trylogii krakowskiej”, albo że napisał doskonałe „Oberki do końca świata” i o dwie długości wyprzedził zwrot ludowy i modę na wiejskich muzykantów (za to lubię go najbardziej). „Szczelinami” to chyba najdziwniejszy i najbardziej ryzykowny z szostakowych eksperymentów: powieść napisana wierszami, do tego będąca autobiografią nieistniejącej nigdy poetki, której rys osobowościowy moglibyśmy pewnie porównać z anglosaskim modernizmem w stylu Sylwii Plath, ale czasy życia przypadają raczej na schyłkowy PRL. Szostak wchodzi na pole minowe, w przestrzenie tożsamościowe, w których głównym tabu jest zawłaszczenie czyjegoś doświadczenia. W tym sensie pisze jakby anty-Brach-Czainą, tworzy powieść-palimpsest, będący jedną wielką stylizacją, która chce mówić o sprawach najważniejszych, o całym życiu złożonym z fragmentów, przepełnionym liryczną nadwrażliwością, ale też mówi o życiu na niby, o fingowaniu egzystencji pod pozorami modnej dziś kategorii autentyczności przeżycia, którego nośnikiem okazuje się nowoczesna liryka.


Nie wiem, czy z tego pola minowego Szostak wychodzi na własnych nogach, czy raczej wynoszą go kawałek po kawałku, okruchami, ale rzecz jest niepokojąca – nie tylko jako tekst literacki, pokazujący, że fikcja i językowy kunszt potrafią przykryć wszystkie zewnętrzne żądania legitymizacji, ale też jako zjawisko, sprzedawane (również przez autora) hasłami-wytrychami z poetyckiego stryszka w stylu: „Zmysłowa i cielesna, niedopowiedziana i bezkompromisowa, nieoczywista i prawdziwa. Ta książka jest jak kobieta”. Ile w tym świadomej prowokacji i ryzyka, a ile kuriozalnego, marketingowego bełkotu? Sprawdźcie sami. „Szczelinami” to taka królicza nora, w której nic nie jest do końca tym, za co się podaje. Dwa wyimki czystej, niczym niezmąconej i otchłannej grafomanii w fingowanej autobiografii albo najpiękniejsza próbka kampu, nieosiągalna dla żadnego zawodowego poety:


dawniej pustki  były na półkach

(pamiętam i wcale nie tęsknię)

ale pustka nie znosi próżni

i gdy półki się zapełniły

pustki ruszyły w tułaczkę

i zamieszkały w portfelach

(wtedy nam powiedzieli

że mamy budżety domowe

i każdy się troszczy o siebie)

a potem jak czary-mary

niektórym budżety spuchły

(choć na ulicach straszyły

widma starych portfeli)

i pustki zostały bez domu

więc wlazły w nasze otwory

i odtąd je penetrują

i tak chodzimy z pustkami

w napełnionych żołądkach

a one rosną i jeszcze

wypróżnią nas na amen.

 

A dla odmiany bardziej gnomicznie:


podobno rozcinanie

 

blizn nie boli smutek

wycieka otwartymi

szczelinami tylko raz.

 

 

 

bottom of page