top of page

Anna Matysiak - TREWIR




Rewir


Anka stoi ubrana w za duże brudne dżinsy.

To jasne, mówi, że po innym więźniu.

Pustą reklamówkę podnosi i patrzy przez nią

na światło. Mam tu rewir, mówi.


Jestem złym psem, mówi, bo warczę na obnażone

dziąsła i inne prefekty ciała.

Nazywam wstyd bagnem duszy, nazywam wstyd bagnem.

Czy już ci to mówiłam? – pyta jeszcze raz.


Zebraliśmy się tutaj, bo tu było blisko.

Strzela w straż nocną z palca, pif i padł.




Jedno plateau


Śmietniki mają solidne podstawy, ale i one spływają.

Znaczone ciała, okrutna maszyna ściska

i się żarzy. Ale nie sięga do dna: możesz być za mały,

za ciekły, za kły, w stronie pleśnienia i gnicia.


Pluskwiaki podjęły chitynowy testament,

Śmierdzenie Szaleńczej Odwagi, płynny zapis -

tylko pragnąć! Maszyna nie umiera, ale błądzi, szybko

pragnąć, wolno lokować. Fałdować akta -


puchnie papier. Mrówcze skryby na łączach, nawlekane

ołtarzyki, odcinki kodu; oto ciało.




Towarzysz podróży


Spada mu na głowę nagły ptak, hipertermiczny hak

pikuje w łysy plac, czopuje ujście, bokiem puff,

wydęte skrzydło, zawiasy i żebro. Długo już ciało

opiera się o ścianę w baranki, mają długą


wspólną szczelinę wzdłuż pleców, rozcięty płaszcz

rozcięta skóra, powięź i tynk, nowostrada i subway dream.

Pielgrzymują do kręgosłupa skulice i krocie nóg,

sporofitowie, migrują imamo-immuni zawiązani


w splot, gdzie przykryła go pięść,

gdzie od wczoraj gardłuje pies.




Dane


Zbieramy się transcendentalni empiryści nad kasetką,

w której dogasa skręt, ziemia obrotowo wchodzi i wychodzi,

o szesnastej odpuszcza szpila trzymająca odłogi,

dlatego nie wypuścisz korzeni. Chciałbym mieć ogon,


mówisz, taki chwytny, zwisałbym sobie czasem. Zwisa mi czas,

dodaje inny. Trzymamy liście w dymie nad membranką,

trochę się trzęsę, zanim wypuszczę hybrydę: pół słowo

pół rybi miot. Nie pękaj – mówi trzeci.


Krótko rozważam, czy się poddać, się odbić, się sobie

dać pod język.




Wielość


Kiedy bardziej leżę, lepiej słyszę te małe stworzenia,

robaki, rosówki z ogrodu, tarczenice z ryby, drzazgi z łódki.

Mamy jakieś wspólne sprawy w miasteczku

namiotowym w kanałach, w martwym


żołądku Jonasza, szeleszczą fuzje i rady

starszych, uciekamy stamtąd jednak szybko

prosto do portu, my, dwadzieścia palców,

chcemy być teraz same; bo wstyd tak się rozkładać,


siać i się rozpadać, korzonki traw

będą udawać, że to nic takiego.

bottom of page