top of page

Agata Dyczko - Pierwszy lis



Zuzanna Kowalska, ilustracja


Zaczęło się od bólu zatok, a właściwie silnych bóli głowy definiowanych jako ból zatok. Potem rozjechało się widzenie, obraz drgał, czasami się rozmazywał, aż w końcu z twarzy spłynęła mi cała twarz: oczy z powiekami, usta, nos. To wszystko popłynęło w dół i wisiało teraz poniżej linii brody, tworząc takie dziwaczne, przepełnione narządami wole.  


Na twarzy rozlało się czoło. W dolnych partiach, ale jeszcze przed linią szczęki trzymały się brwi.  Linia włosów też się obsunęła i była teraz tam, gdzie wcześniej oczy i początek nosa.  


Byłam sparaliżowana lękiem, większym, niż ten, kiedy w święta zaczyna Cię boleć ząb, o którym wiedziałaś, że jest dziurawy. Trzęsącymi się dłońmi próbowałam przywrócić narządy na ich  miejsce. Przecież to całkiem niemożliwe. "Taka tragedia. To koniec." – myślałam, naciągając oczy na  twarz.  


Nic z tego. Wisiało to wszystko pod brodą. Grawitacja rozciągała skórę, wole rosło. Przez parę tygodni byłam spięta lękiem, leżałam. Wciąż płakałam. Po szyi na poduszkę ściekały mi  łzy. 


Obrzydlistwo, myślałam o sobie. Krótki oddech i gorączka od nieustającego płaczu. 


U lekarza: Lekarz powiedział, że ludzkie zdrowie jest kruche, a nauka nie zna wszystkiego, ba!, większości nie rozumie i tak właśnie jest w moim przypadku – nie da się tego zrozumieć, można  działać objawowo, starać się poprawić komfort. Dbać o samopoczucie. Po tym słowie, gdybym tylko wiedziała, gdzie jest okno i jak je otworzyć, z pewnością bym skoczyła. Nie ważne dokąd prowadzi okno, ani co potem. Skok byleby przenieść się daleko stąd. Komfort. Samopoczucie. 


Chciałabym zjeść strach, ale to strach zjada mnie. 


Skóra była czerwona, nagrzana emocjami, których nie mogła wyrazić twarz. Pytał, gdzie jeździłam na wakacje, bo jego zdaniem to jakiś tropikalny insekt, bakteria pierwotniak. Ale, jak to określił, to były tylko spekulacje, nic więcej. Pod koniec wizyty dostałam duszności lękowej, więc przepisał mi steryd na rozszerzenie oskrzeli, który potem okazał się bardzo przydatny. Doradził żeby się cieszyć, że to się tylko tak skończyło.  


Organy są sprawne.  


I napawa to Pana optymizmem? 


Inni lekarze byli równie bezużyteczni. Doradzali internetową zbiórkę i zagraniczne przeszczepy, ale nie gwarantowali, że narządy nie spłyną ponownie w dół, nic nie gwarantowali. Zaczęły się  telefony z różnych ośrodków badawczych. Chcieli próbować. Zgodziłam się, ale po kilku wstępnych rozmowach zaczęłam planować samobójstwo.  


A, zapomniałabym! Było też kilka, kilkanaście ofert randkowych od jakichś totalnych popaprańców. Dzwoniły też wielkonagłówkowe gazety.  


Zamknęłam się w domu.  


Oszczędności przeznaczyłam na dowóz potrzebnych rzeczy. Jedzenie, kosmetyki, czasami książka.  Nie znosiłam swojego zmienionego głosu, więc przerzuciłam się na komunikację pisemną, ale to też starałam się ograniczyć, gdyż było to niewygodne – musiałam trzymać monitor, ekran pod samą brodą, żeby kontrolować i widzieć co piszę. Czasami pod brodą trzymałam lustro. 


Konsystencja skóry uległa nieodwracalnym zmianom.  


Drżącymi wciąż dłońmi badałam skórę. Była inna, jakby się roztopiła i zakrzepła na nowo. Mniej  giętka, trochę jak skóra starszej osoby, pozbawiona kolagenu, cieńsza, naciągnięta. Zimniejsza? Na miejscu zostały uszy. Jakby zły duch, fala toksycznego promieniowania, czy właśnie ten tropikalny insekt je przeoczył? Nie wiem jak, być może ukryły się pośród włosów. Oczy patrzyły teraz w  kierunku szyi i czasami widziały coś na lewo lub prawo, krajobraz za szyją lub podłogę. Mózg nie nadążał z przetwarzaniem, obracaniem i ujednolicaniem obrazu. Ten dysonans jeszcze bardziej  zdezorientował moje poczucie przestrzeni, do tego nie ustępowały zaburzenia równowagi. Ziemią wstrząsały głuche ciosy. Upadałam.  


Chusty, szale, golfy: Zaczęłam zasłaniać szyję. Ust używałam do jedzenia, choć poprzesuwane zęby nie pełniły już swojej funkcji, jedynie szatkowały chaotycznie jedzenie. Język mlaskał, ślizgając się po lewym policzku. Duże, nieprzeżute kawałki żarcia mogły utknąć w przełyku, więc dla bezpieczeństwa wszystko blendowałam. Dla pewności starałam się oddychać nosem. I dlatego trzymałam go poza chustą, w którą szczelnie owijałam szyję (oczy i usta). Czasami zaciskałam za mocno, fundując  sobie kilka nut na wdechu, kilka brakujących oddechów. Trzymałam jeszcze chwilę i puszczałam. Smutek zlewał się z podnieceniem. Mniej więcej w tym czasie wpadłam na pomysł masturbacji. Działała przez dwa tygodnie, zalegałam w łóżku spocona i solidnie obolała. Nos wystawał, jakby zaglądał, próbował powąchać lub wciągnąć w dziurkę, ale to mnie najmniej martwiło, nos zazwyczaj  wystaje. 


Wyglądałam jak z anginą, ale bez twarzy. Pusta twarz przerażała. Słyszałam płacze, nerwowe chichoty i ucieczki w pośpiechu całych grup: studenci, wycieczki szkolne, pielgrzymki. Czasami  ktoś spadł z roweru. Były stłuczki śmieciarek. Zasłoniłam rolety. 


"Proszę powiedzieć od czego się zaczęło" – pytał kolejny lekarz. 


Od drgań, drżała ziemia. Linie się przemieszczały i wracały na miejsce. Impulsy. Skoki. 


Wyniki miałam dobre. Odrobinę za dużo monocytów, ale to nadal niewiele odbiega od normy w normie.


Hemoglobina świetna. Nie było mowy o anemii.  


"Nie wiem, nie wiem". – sapał doktorzyna. 


"Rozumiem". – klasnęłam językiem o podniebienie 


"Skonsultuję się i będę dzwonił". – dalej on. 


"Dobrze".  


Starałam się – mimo wszystko – pozostać miła. Bo po co być niemiłą. Miałam wystarczająco  nieprzyjemności od rana do wieczora. Czasami odwoływałam wizyty z powodu wielodniowych stuporów lub ataków paniki. Sytuacja wydawała się nie do odwrócenia i było to dla mnie nie do  zniesienia.  


Balkon: siadywałam na balkonie. To niesamowite, że skóra czuje słońce. 


Kąciki ust podniosły się i pogilgały mnie w szyję. Czułam też wiatr. To było bardzo przyjemne. To było jedyne przyjemne.  


Siedziałam na balkonie. Wiedziałam że kiedyś skoczę. Ale jeszcze nie dziś, nie póki jest słońce i jest wiatr.  


Smarowałam się filtrem i całymi dniami ogrzewałam buzię.  


Słuchałam samochodów i sąsiadów od czułych wyznań, burdy uliczne odtwarzałam z pamięci. Jak to wszystko wygląda pod oknem. Śmietnik, żabka, przystanek. Każdą wolną przestrzeń wypełniały ptaki. Budowały jakieś struktury... wielopiętrowe pałace, których wcześniej nie dostrzegałam. 


Coś dziwnego spływało mi po tylnej ścianie gardła. Czy to już mój mózg? 


Niespodziewanie: z balkonu obok padło: "czy mogę namalować ci twarz?".


Uciekałam, potknęłam się i nieomal wywróciłam w drzwiach balkonowych. Rozkrwawiłam sobie dużego palca o ostry rant. Nie, nie widziałam tego. Dotknęłam skarpetki, była miękka i ciepła. Podniosłam do nosa – krew.  


Przepraszam. Nie chciałem.  


Trzasnęłam drzwiami. Po ścianie doszłam do łazienki.  


Weszłam do wanny i długo lałam wodę po palcu. Aż oko spod brody zaczęło widzieć przezroczystą, a nie różową wodę. 


Wyszłam na balkon. Posłuchałam – pośród szelestu liści, wielu odgłosów miasta, przelatującego klucza powracających dzikich gęsi, krzyków dzieci przepychających się na schodach pobliskiej podstawówki, wyłowiłam miękką regularność, jego oddech: 


Moim dziwnym wysokim, rozwibrowanym, ale bardzo cichym głosem, obnażonymi strunami głosowymi bez komory rezonującej ust odparłam:  


"Chciałabym twarz lisa. Ale nie musi być lisem, może być bóstwem".  


"Co to znaczy?".  


"Z twarzą lisa nie będę lisem. Ale może uda się być wywołaniem lisa. Żeby moja twarz wywoływała lisy". 


"Nie wiem, czy rozumiem".  


Mucha wpadła mi w usta i prosto w struny głosowe – zaczęłam się dusić. Ze zręcznością małpy (z jakiegoś powodu myślę, że małpy zręcznie wyłapują muchy) wyciągnęłam ją spośród strun. Wyrzuciłam. Słyszałam jak odlatuje. Odchrząknęłam kilka razy mocniej. Zabrzmiało to niemal jak  szczekanie lisa.  


"Muszę się zastanowić".  


"To się śpiesz, bo niebawem się zabiję. Mam już tego naprawdę dość".


Tak się zaczęło. Pierwszy lis.


bottom of page