top of page

Zakładowe polecajki książkowe za rok 2024





Anna Adamowicz - Stłuc. Kręgosłup Tytanii Skrzydło (Wydawnictwo Warstwy) 



Wydawnictwo Warstwy charakteryzujące się wysokim poziomem estetyki wydawniczej i tym razem również stanęło na wysokości zadania. Perfekcyjny skład i projekt nowej książki poetyckiej Adamowicz to organizm, którego szwy wychodzą na wierzch. Za wygląd całości odpowiada Marta Ignerska, artystka wizualna, która wyszyła okładkę nicią. Ten przemyślany ruch jest bezpośrednio związany z mocno konceptualną treścią książki i stanowi już pewną zapowiedź tego, co znajdziemy w środku. Wrocławska poetka w precyzyjny sposób łączy ze sobą świat organiczny z normami społecznymi, co już przy pierwszym kontakcie sprawia wrażenie kontestowania pewnego porządku. Wiersze są przepastne, zaczynając od formy, w której autorka wypracowała dużo przestrzeni, światła, pustki między wersami, kończąc na tematyce konfliktu, którego osią jest cielesność. “Stłuc…” to książka bardzo biologiczna, wręcz chirurgiczna, której lektura niejednokrotnie wprowadza osobę czytającą w poczucie niepewności. Ciężko oprzeć się też wrażeniu grozy, jednak nie takiej gatunkowej (jak np. w horrorach), ale związanej z realizacją tożsamości, z perspektywą świata, którego spoiwo wydaje się kruszyć, rozpadać. Opisywane przez Adamowicz procesy dotykają sedna, często są niewygodne, dyskusyjne i pozostawiają pewną chropowatość, jakby supeł do rozwiązania.

kk


Warstwy online:



Lucia Berlin - Witaj w domu (przeł. Dobromiła Jankowska, Wydawnictwo Czarne)



Po dwóch wydanych po polsku zbiorach opowiadań (“Instrukcja dla pań sprzątających” oraz “Witaj w raju”), w których Lucia Berlin ukrywa się niejako za swoimi bohaterkami, dostaliśmy Berlin odkrytą, jawnie autobiograficzną. Witaj w domu to tytuł dość ironiczny, gdyż Lucia, mimo wielkich chęci założenia prawdziwego domu i zapuszczenia korzeni, nieustannie domy zmieniała, mieszkała w różnych stanach, a nawet w Meksyku. Pierwsza część książki stara się te miejsca uporządkować; wraz z dorastaniem Lucii wspomnień przybywa, rozdziały są obszerniejsze, aż książka urywa się nagle, tak jak życie autorki. W kolejnej części dostajemy wybór listów, a całość zamyka posłowie o życiu i twórczości Berlin. Ta proza nie ma takiej mocy, jak opowiadania autorki, ale jest wspaniałym spojrzeniem na osobę, która w niełatwych dla kobiet czasach musi odegrać szereg ról, nim w ogóle zajmie się sztuką. A potem jeszcze zaadresować pełen pasji list do przyjaciół, by dać im znać, jak leci.

pb




Louis-Ferdinand Céline – Wojna (przeł. Anna Wasilewska, PIW)



Literackie wydarzenie. “Wojna” to pierwsza z opublikowanych książek Céline’a, która pochodzi z legendarnej skrzyni zaginionych rękopisów. Znacie temat? Poczytajcie, bo jest o czym. Ten “metr sześcienny dokumentów” odnalazł się w dwóch wielkich walizach dopiero w 2021 roku. Wyłuskana z nich “Wojna” okazuje się krótką (jak na standardy autora to wręcz mikroskopijną), acz intensywną powieścią, która w swoim języku i rytmie jest absolutnie porywająca. Céline nie oszczędza nikogo, wszystko przeszywa chłodnym dystansem, który umożliwia mu narracja prowadzona po upływie lat od opisanych wydarzeń. Wojna, ludzie, sens tego wszystkiego jest mglisty, jedynie seks wydaje się chwilową ucieczką, choć też staje się jedną z tych “absurdalnych” czynności, jak jedzenie czy picie. Tytułowej wojny tu mało, bo gdy okaleczony bohater zostaje zabrany do szpitala, konflikt słychać jedynie gdzieś za rogatkami miasta i widać pod postacią żołnierzy i inwalidów. Jest za to dużo żółci, pisku w uszach i nieznośnej konieczności trwania przy życiu. Książkę zamykają trzy (!) posłowia, dwa francuskie i jedno tłumaczki. Do wglądu także słynne rękopisy.

pb



Victor Ficnerski - [kradłem od wszystkich]  (Stowarzyszenie Pisarzy Polskich Oddział w Łodzi)



Dobrze, że pojawiła się książka poetycka taka, jak ta. Kwestionująca inkluzywne strefy komfortu, zaprzeczająca formalnym eksperymentom oraz fetyszowi nowatorstwa. Z prowokacyjną okładką, mająca wywołać kontrowersje. Wskrzeszająca skostniałe postawy i bohatera lirycznego, który w dzisiejszych czasach zdaje się, że już dawno powinien zostać zapomniany lub przynajmniej skazany na ostracyzm poprzez wyśmianie. Tymczasem Ficnerski konsekwentnie rozwija projekt rozpoczęty w debiutanckiej książce w tym mieście i z szelmowskim grymasem, w masce toksycznego maczysty wychodzi przeciw obecnym modom. Surowy język tej poezji nie owija w bawełnę, jest w swojej grze (bo to jednak gra, postawa, figura) atrakcyjnie autentyczny. Jest to poetyka brudna, wulgarna, prosta, ale nie prostacka; wiersze w niej zawarte to efekt przemyślanego projektu, który zauważalny jest zarówno na poziomie konstrukcji formalnej wersów, jak i kompozycji całych utworów. To poezja jak wieczór w burdelu – nie dla wrażliwych.

ag



Harry Josephine Giles - Port Hwjezdny Topjo (przeł. Krzysztof Bartnicki, Wydawnictwo Ha!art)



Jest to przekład poematu Harry Josephine Giles, która odnosi się do fikcyjnej społeczności związanej z morzem. Fikcja jest jednak oparta na konkretach takich jak przestrzeń geograficzna (Orkady), język czy kultura regionu. I to jest jedna rzecz. Druga jest taka, że Bartnicki przełożył książkę w równie fascynujący sposób, co Giles napisała oryginał. Powiedziałbym, że kwestia języka jest tu na pierwszym planie i w oryginalne i w tłumaczeniu. Otóż językiem oryginału są orkadzki/szkocki/angielski, co Bartnicki przełożył na polski z mocnym, ale to mocnym wpływem dialektyki związanej z regionem Pomorza, w tym języka kaszubskiego. I na tym polega największy fun, to jest na zderzeniu języków i wersji (pod każdym przetłumaczonym wierszem znajduje się jego polska wersja, bo w przeciwnym wypadku, rozszyfrowanie jest niezwykle zajmujące, chociaż nie niemożliwe). Wszystkim, którzy chcą doświadczyć książki wymagającej, otwartej na nowości, szorującej po zwojach i szarych komórkach na pewno się ona spodoba. 

kk




Grzegorz Hetman - Flash crash (Wydawnictwo J)



Dziwna poezja chodzi swoimi drogami, zwłaszcza jeśli piszący ją autor na co dzień przebywa raczej w Luksemburgu, niż w Polsce. Wrocław nie zapomniał o Grzegorzu Hetmanie, ale spora część krajowej krytyki już tak. “Flash crash” zrodził się ze zderzeń, ale nie dajcie się zwieść tytułowej metaforze - nie o giełdę tu chodzi. Zderzają się języki najciekawszych poetów i poetek ostatnich 30 lat, zderza się pragnienie poezji czystej z imperatywem egzystencjalnym. Jest i pięknie, i krucho, bywa nostalgicznie, ale nie do przesady, bywa ekstatycznie, ale tylko w tym zakresie, w którym ekstaza kreśli w języku inne ontologie, a nie otumania podmiot, obiecując mu kontakt z far far beyond. Nikt tak pięknie nie napisał w minionym roku o tym, jak bardzo WSZYSTKO co stałe rozpływa mu się w powietrzu i jak rozpaczliwie lekko - fala za falą, z foremki w foremkę, imitując i iterując - próbuje zebrać to WSZYSTKO w dziurawe sito wiersza. Ale “[z]aprawdę, rzecz w tym, że chyba przegrywamy. / Rozchlapują się o nas cząsteczki wody, / Jedna po drugiej. Jedna po drugiej. / Jak o mięska”.

js




Dawid Kujawa – Niedzielne ziemie. Poezja i dobra wspólne (Wydawnictwo Convivo)



Książka Kujawy to fascynujące połączenie filozoficznego namysłu i krytyki literackiej, które redefiniuje nasze myślenie o poezji jako przestrzeni wspólnej. Figura tytułowej “niedzielnej ziemi” staje się tu kluczem do odczytania języka poetyckiego jako dobra wspólnego – przestrzeni, w której łączą się wyobraźnia, historia i wspólnotowa wrażliwość. To tekst przepełniony romantycznym duchem, ale zarazem twardo osadzony w realiach współczesności, gdzie idea wspólnoty coraz bardziej ulega erozji. Kujawa z erudycją i lekkością prowadzi czytelnika przez labirynt znaczeń i kontekstów – od klasyków po współczesne refleksje nad neoliberalizmem i kulturą indywidualizmu. Nie jest to pozycja “łatwa”, ale z pewnością satysfakcjonująca dla tych, którzy szukają w literaturze głębszego sensu. “Niedzielne ziemie” to nie tyle esej, co rodzaj literackiego traktatu, w którym poezja przestaje być tylko estetycznym artefaktem, a staje się wspólnym językiem – mostem między tym, co indywidualne, a tym, co uniwersalne. Autor balansuje na granicy stylów, unikając akademickiego hermetyzmu, a jednocześnie oferując coś więcej niż lekką intelektualną rozrywkę. To książka, która zachęca, by spojrzeć na poezję nie tylko jako akt twórczy, ale też jako narzędzie do odbudowywania wspólnoty w coraz bardziej zatomizowanym świecie. Polecajka na grubszą rozkminę.



Elżbieta Łapczyńska - Mowa chleba (Wydawnictwo Agora)



Pamiętacie te szalone teledyski do mrocznej muzy, którymi straszyliście się w dzieciństwie? A pamiętacie klip do “Rubber Johny” Apex Twin (polecam)? Elka Łapczyńska napisała do niego całą książkę, tylko zamiast po efekty CGI, sięgnęła po kostium historyczny i opowieść o czasach słusznie minionych - rumuńskiej dyktatury Ceaușescu i wprowadzenia w 1966 roku dekretu 770 o zakazie aborcji i antykoncepcji. Był to przykład skrajnie okrutnej i absurdalnej biopolityki, który poskutkował tworzeniem “sierocińców grozy”, w których osierocone dzieci hodowano jak bydło - bez dostępu do światła i bliskości drugiego człowieka. W takim skrajnie zdehumanizowanym świecie, w którym świńskie mleko uchodzi za najwyższy matczyny dar, na kilku planach i prezentując losy różnych postaci, dzieje się akcja drugiej powieści Łapczyńskiej. Rzecz jest dziwna i mroczna, podszyta grozą, ukrywającą się za pytaniami, co czyni nas ludźmi, a co zmienia w nagie życie i jakie znaczenie ma w tym tytułowa “mowa”. To nie tylko książka-interwencja w lokalne spory aborcyjne. To próba wypracowania języka, na poły baśniowego, na poły utaplanego w naturalistycznym błocku i ciemności, który zdoła opowiedzieć o świecie sztucznie pozbawionym miłości i troski o bliźniego, o świecie zdegenerowanym przez nekropolitykę i zbiorową anestezję emocjonalną. Nie ma co liczyć na rozbudowaną dramaturgię, historyczne ciekawostki ani wciągające opisy. Naskórkowość, klimat i metaforyczność bardziej przypominają “Dół” Płatonowa, ale pozbawiony tych groteskowych elementów, do których można się uśmiechnąć. To będzie bolesne i nieprzyjemne doświadczenie, ale zdecydowanie warte naszego poświęcenia.

js



Sonia Nowacka - Saros (Wydawnictwo Convivo)



Poezja Nowackiej w jej debiutanckim tomie “Saros” to poezja wielogłosu: erudycji, krytyki kapitalizmu, mieszania języków, rytmu i wydźwięku, ukrytych rymów i długiej frazy oraz wielu perspektyw: technologii, filozofii, współczesności, klasyki, somatyczności i intelektualizmu. Saros to istny eklektyczny i intertekstualny tygiel, w którym Brecht zderza się z Alighierim w kontekście deepfake’ów i memów. Utwory te na pierwszy rzut oka mogą sprawiać wrażenie “slamowatości” w rytmice swojej długich fraz i płynnych wersów, jednakże nic bardziej mylnego – wiersze te mają charakter ironicznych i dystopijnych pieśni. Pieśni współczesnych, przeinaczających Klasykę, przechwytujących modne wątki i sposoby wyrazu. Pieśni ogarniających swoim głosem fragmentaryczność cyfrowego świata coraz bardziej oddzielonego od “Natury” i  Kosmosu, pozostawiającego człowieka w dzikiej niepewności jutra, wszak “odwołano przyszłość tak wyszło” czy “odwołano przyszłość więc zmyśl coś”. “Saros” to projekt ambitny, wypracowany, zdecydowanie godny polecenia. Zwłaszcza, że to debiut.

ag



Breece D'J Pancake – Trylobity. Opowiadania zebrane (przeł. Maciej Świerkocki, Wydawnictwo Czarne)



Breece D'J Pancake za życia opublikował niewiele i głównie w prasie, a krótkie to było życie, bo trwało zaledwie 27 lat - pisarz popełnił samobójstwo. Pośmiertnie ukazał się zbiór “The Stories of Breece D’J Pancake” (u nas wydany jako “Trylobity” właśnie), który zawierał cały dorobek autora, 12 opowiadań. Dużo? Mało? Na pewno dobrze. Autor z miejsca dołącza do panteonu amerykańskich mistrzów krótkiej formy (można tylko przypuszczać, jak rozwijał by się jego talent, gdyby żył). W tych realistycznych opowiadaniach jesteśmy w biednych regionach Zachodniej Wirginii, a tam: podupadające gospodarstwa, górnicze życie, polowania, podłe prace, wszystko podlane złymi wyborami lub wyborów brakiem. Jeśli podczas lektury w głowie zacznie grać wam piosenka Toma Waitsa, to nic dziwnego, bo “Trylobity” to jedna z jego ulubionych książek. Całość domyka dość osobiste posłowie Andre Dubusa III, w którym autor opisuje swoją pierwszą styczność z tą prozą, orzeźwienie jakie przyniosła oraz jak cennym nauczycielem pisarstwa okazał się dla niego Pancake.

pb



Dominika Parszewska - Kink-meme (WBPiCAK)



Ileśmy lat czekali na tę książkę, nie wiedząc nawet, że na nią czekamy (a ukazała się niedawno, bo jakoś w listopadzie). Dominika Parszewska pojawiła się w arkuszu Połowu Biura Literackiego w 2013 roku, w tym, z którego debiutowali potem w różnych miejscach Michał Pranke, Rafał Rutkowski (dziś już pięć książek), Kasper Pfeifer, Dawid Mateusz i Marta Stachniałek (debiut nagrodzony Silesiusem, mimo przedwczesnej śmierci autorki), a z radaru zniknęli Agnieszka Żuchowska, Sylwia Gryciuk i Piotr Parulski (coś tam jeszcze pisze podobno, więc czekam). Parszewska też zniknęła na lata, więc “Kink-meme” to jej debiut – rzeczywiście rozłożony na całą dekadę, bo jeśli tylko porównamy pierwotną wersję “Wychowania obywatelskiego” z obecnym w tomie wierszem “Mały republikanin patrzy na wiosnę”, zobaczymy te same frazy i fascynacje, tylko lepiej ograne rytmicznie i interpunkcyjnie. Formy krótkie, prawie gnomy, spotykają się tu z rozlewnym, scrollowym tekstem epoki postinternetowej, z której dołącza też cały słownik twórczości fanfikowej. Pulpa filozoficzna, odziedziczona po epoce Teorii wraz z jej wierszem-ironicznie-intelektualnym, zostaje rozwalcowana przez estetykę sieci, prompty i rosnące zapotrzebowanie na eskapistyczne fikcje u notorycznych fanfikar, posługujących się już wyłącznie polsko-angielskim pidżynem. Trudno powiedzieć, czy to jest debiut późny, czy właśnie aż za młody duchem, spóźniona na dekonstrukcyjne fantazje liryka maski, czy retelling mitów, wyprzedzający ponowne nadejście fascynacji klasycyzmem. A mieli się tu wszystko, od religijnych tęsknot i historii poezji, przez intelektualne dewiacje i etykę troski, po potrzebę utopii i lęk przed jutrem. Ale chyba jednak (nie wiem) bez cynizmu, nawet jeśli “W radiu Shakira wzywa do buntu/ prawdą swoich bioder” (“Prompt: Wallenrod, romantyzm, modern AU”), a “Czyjś feed donosi, że/ ofiary ostatniej wojny zgodnie z harmonogramem/ pojednały się z oprawcami,/ (...) Jest ciepło, syto, grill i pax aeterna” (“Prompt: Pankracy/Poeta, modern AU, domestic fluff”). Tak czy tak, lirycznie jest to pierwszorzędna robota.

js




George Saunders – Dzień wyzwolenia (przeł. Michał Kłobukowski, Wydawnictwo Znak)



George Saunders to jeden z najoryginalniejszych głosów we współczesnej literaturze amerykańskiej. Lubi eksperymenty formalne (patrz: “Lincoln w Bardo”), ale nigdy nie przekracza w nich znośnej dla czytelnika granicy. Saunders uważa, że przy wyrażaniu pewnych rzeczy prosty realizm zawodzi, udziwnia więc rzeczy. Powiedziałbym nawet, że jest w tym nieco futurystyczny. Nie chodzi nawet o fikuśne urządzenia (choć i te się zdarzają) czy obce światy; chodzi o to, że my sami czujemy się niejako jak obcy przybysze. Narratorzy tych opowiadań snują swoje historie tak, jakby opowiadali komuś zwykły dzień, a czytelnik z podsuwanych gdzieniegdzie kawałków układa sens i logikę przedstawionego świata. Bywa i strasznie, i – jak to u Saundersa – śmiesznie, i zawsze bardzo blisko rzeczywistości naszej, pozaksiążkowej. Nawet kiedy autor zbliża się do, zdawałoby się, bieżących zdarzeń politycznych, unika taniej publicystyki. Zostaje z tej książki coś niepokojąco aktualnego, niemal ponadczasowego.

pb



Sam Selvon - Samotne londyńczyki (przeł. Teresa Tyszowiecka blasK!, Wydawnictwo Ossolineum)


Książkę zacząłem czytać dosyć niedawno, bo gdzieś na początku grudnia. Początkowo sceptycznie, mimo pięknego składu i detali wydawniczych, jak choćby zakładki wycięte ze stron książki, przedstawiające sylwetki postaci. Sytuacja szybko uległa zmianie. “Samotne londyńczyki” to wspaniałe tłumaczenie z angielskiego, którego podjęła się Tyszowiecka blasK!, a które zostało wydane przez wydawnictwo Ossolineum. Powieść ukazała się pierwotnie w 1956 roku i opisuje życie imigrantów Korony Brytyjskiej, którzy w poszukiwaniu lepszego jutra przenieśli się do Londynu. To książka mocno przygodowa i przezabawnie dygresyjna. Miejscami stereotypowa, co współcześnie może być nieco wstydliwe, jednak nie ma to większego znaczenia, tzn. wiadomo przecież, że mamy do czynienia z konkretną kulturą, która eksplodowała w Londynie lat sześćdziesiątych, której wpływ na brytyjski styl jest już dziś niepodważalny. Całość jest zainstalowana w sosie dialektu, który tłumaczka konsekwentnie prowadzi w stylistyce powieści. Dialektu napływowego, imigranckiego, zeswojszczonego, niegramatycznego englisza (Tyszowiecka blasK! robi to zdecydowanie lepiej niż mój marny przykład).

kk


Więcej przeczytacie u wydawcy: 



Dominika Słowik - Rybie oko (Wydawnictwo Literackie)



Tym razem do przeczytania zachęcili mnie studenci (dzięki). Wyobraźcie sobie powieść jako sceny z życia ryb akwariowych, czyli naszego młodego społeczeństwa czasów potransformacyjnych. To jest tortura. Wyobraźcie sobie, że jesteście zamknięci w takiej kuli – zbyt ciasnej przestrzeni bez wyjścia – i patrzycie przez szkło na zdeformowany świat. To jakby punkt wyjścia. Spośród wszystkich prozaiczek z moich roczników twórczość Dominiki Słowik lubię najbardziej. Mam wrażenie, że od początku gra w innej lidze, w lidze poważnej prozy do czytania, a nie kolejnego eksperymentu tożsamościowego z traum i nieprzepracowanych problemów rodzinnych. Szczytem były jak dotąd Samosiejki – wiele różnych technicznych prób przymierzenia się do kategorii osobliwości, która wymyka się naszej refleksji teoretycznej. Stąd uzasadniony mariaż z różnymi konwencjami fantastycznymi i weirdowymi, od grozy po dystopię (umówmy się, Słowik zrobiła to sto razy lepiej niż Tokarczuk w "Opowiadaniach bizarnych). W tym kontekście Rybie oko może być sporym zaskoczeniem – to powieść społeczna, bliższa konwencjom realistycznym, w jakimś przynajmniej zakresie inicjacyjna, o dojrzewaniu córki (Nat) i jej zbyt młodej matki (Edyta) do ról (i chwytaniu szans), które szykuje dla nich pułapka potransformacyjnej rzeczywistości, bardziej Polex Mięso&Wędliny niż oto Polska właśnie. To też powieść szyta Eribonem i naszym wspólnym wstydem klasowym, owszem, szyta modną dziś nostalgią milenialsów, jasne, ale pozbawiona pretensjonalnych ambicji bycia głosem pokolenia, skondensowana w krótkie scenki, budowana w dialogach, na swój sposób lekka i empatyczna, garściami czerpiąca z literatury młodzieżowej, jakby w założeniu była – pozytywną, pełną nadziei – odpowiedzią na twórczość Łukasza Barysa.

js





Natalka Suszczyńska - Chipsy dla gości (Wydawnictwo Ha!art)



Literacki surrealizm to niezwykle intrygujące i wdzięczne narzędzie do komentowania stanu społeczeństwa późnego kapitalizmu. Dobrze użyty podkreśla absurdy dnia codziennego, zazwyczaj wstrzykując w czytelniczy krwioobieg sporą dawkę humoru wywołanego coraz bardziej wykręconymi dziwactwami. Po “Dropiach” Suszczyńska rozwija swoją narrację krytyki współczesnych realiów, korzystając z asortymentu aberracji, które z powodzeniem służą jej do przechwytywania klisz i ogrywania memicznej teraźniejszości. Nie jest to literatura wybitna, starająca się cokolwiek sobą udowodnić, aspirująca do bycia głosem pokolenia lub ustanawiania nowej stylistyki i wytyczania szlaku. To literatura lekka, zabawna i do tego mądrze korzystająca z ironii, cwanie i dowcipnie komentująca rozpędzone trendy współczesności. To opowiadania bardzo dobrze służące jako polecajka, zwłaszcza na wieczorny czas pod choinką, gdy w ciepłych kapciach z cynamonową herbatką możemy wrzucić na luz i pośmiać się z dziwacznych głupotek.



Michał Trusewicz - Plemię (Wydawnictwo ArtRage) 



Na pewno jest to fantastyka, tylko że bez kapitana Pike’a i UFO, za to z własnym, wypracowanym światem, który wydaje się być jakąś symulacją społeczną. “Plemię” jest rojem i to takim mocno wykręconym. Książka została wydana nakładem ArtRage jako debiut prozatorski Trusewicza. To ważne, choćby z uwagi na to, że wydawnictwo z reguły publikuje literaturę światową. Rzecz została napisana bardzo sprawnie. Machina tekstu zazębia się i przeplata na każdej stronie (momentami, mam wrażenie, że aż zanadto). Czytanie jest procesem puszczania hamulców i przekazywania sterów autorowi. Gdyby “Plemię” było grą na VR, byłby to otwarty świat, w którym rzucono cię na pożarcie intelektu game mastera. Akcja rozgrywa się wokół społeczeństwa, o którym z każdą kolejną stroną dowiadujesz się czegoś niespodziewanego.

kk


Co nieco o książce napisał Patryk Kosenda w recenzji dla Zakładu:











bottom of page