top of page

Jakub Skurtys - (Sz)czekanie na cud


fotografia, Piotr Janicki,

(o książce Oli Kołodziejek „cudze święta”)




Debiutancki tom Oli Kołodziejek „plan plam” (2021) przeszedł bez większego echa. Z racji funkcji pełnionych przez autorkę nie wypadało zapewne rozpatrywać go w Złotym Środku Poezji w Kutnie, a tym bardziej nie nadawał się na Festiwal na Faktach (za dużo impresji, za mało faktów…), tymczasem o cenionym w środowisku magazynie internetowym „Drobiazgi” nieco już zapomniano. Nie ma też co ukrywać, że wydawnictwo Wolno nie jest głównym graczem na młodoliterackiej scenie. Nazwa mówi w tym wypadku wszystko, a Jarosław Borowiec bezkompromisowo trzyma się swojej niszy – wydawać pięknie i we własnym tempie, z autorami estetycznie rozlokowanymi gdzieś pomiędzy Krystyną Miłobędzką (i śpiewającą jej wiersze Hanią Rani) a Marcinem Świetlickim (lub jego protegowanymi). Ale jednego Wolno odmówić nie można – nawet jeśli estetycznie reprezentuje głównie wyobraźnię tej wrażliwszej części klasy średniej, wydaje tylko dobre książki, i wizualnie (bo spora część działań to poszukiwania graficzne i typograficzne), i literacko. Naprawdę szkoda więc, że „plan plam” nie zyskał należnych mu omówień.


W lekkim skłonie chylę tymczasem czoła przed Adrianem Sinkowskim, który w „Wyspie” 2023/1, trochę spóźniony, zawarł kilka celnych spostrzeżeń, swoją recenzję tytułując „Kiedy głos i słowa chodzą własnymi ścieżkami”. Czym są te własne ścieżki i na ile rzeczywiście są własne? Czy rozejście się głosu i słów to jakiś rodzaj ontologicznego pęknięcia, który naznaczałby twórczość Kołodziejek? Czy przygody języka zaprzeczają przygodom ciał, które go noszą/wypowiadają? Takie pytania, raczej z zakresu filozofii literatury, niż estetyki, wywołała w mojej głowie tamta recenzja, jeszcze zanim po nią sięgnąłem. Większość rozpoznań Sinkowskiego sprowadziła się jednak do rozważań o instytucji debiutu i o jego współczesnym statusie, trochę jakby obok samej książki próbowało się opowiedzieć o strategiach wydawców (a w ramach tego przeciwstawić Wolno działaniom Biura Literackiego). Niemniej jednak końcówkę tekstu zachowuję dla siebie jako ważną i celną: „Wiersze Oli Kołodziejek są po trosze wszędzie, a przez to są nigdzie. Nigdzie? Pomyślałem wcale ironicznie, że to dla debiutu naprawdę piękne miejsce: takie, w którym z nikim ani o nic się nie ściga, którego nikt nie zazdrości, w którym wolno pisać bez porównań z innymi, a jednocześnie wolno pisać wolno, czyli powoli, bez oglądania się na panującą poetycką modę”. Ta pochwała miała zadziałać zapewne jako pean na cześć niekoniunkturalności, niepodlegania wpływom i podążania „własnymi ścieżkami” w odpowiednim dla siebie czasie, ale zawarła (przypadkiem? szczęśliwym trafem?) coś, co rzeczywiście trafia w sedno tego pisania: topograficzne myślenie o wierszu oraz ciągłe próby opowiedzenia się wszędobylskiej podmiotki wobec „nigdzie” i „nigdy”, a tym samym rozrysowywania w przestrzeni koordynatów własnego ubywania (wedle logiki: „oko sypialni mieści nam się w głowach,/ nie w ramach. z zamknięcia wyglądamy/ i szyjemy story tym w dole przechodniom” z „monidła”, s. 6).


To prawda, że „plan plam” był książką, która sprawnie spajała różne przestrzenie działań Wolno. Kwestie minimalizmu poetyckiego, troski o rodzinę i świat, swoistej ekologicznej uważności rodem z poetyki Miłobędzkiej łączyła z pytaniami o wizualność i fenomenologię percepcji: kolorów, smaków, dotyków, przystrojonych w językowe obrazy, chciałoby się wręcz rzec: w zastygające na naszych oczach percepty. Tematy ważne natrafiały jednak na jakiś potykacz, który odpolityczniał je i uprywatniał, zamykał w czterech ścianach (w oku sypialni?), a z oikos-logos wybierał głównie oikos (dom) – jako przestrzeń napięć, rodzinnych metamorfoz, dziecięcego odkrywania świata. Ta „wewnętrzność” dziania się, dośrodkowość opowieści, może nie introwertyzm podmiotki (by nie psychologizować konstruktów), ale jakiś rodzaj wchłonięcia rzeczywistości w świadomość, pokrewny fenomenologicznemu epoche, przekładały się na specyficzny i niezwykle interesujący klimat całej książki. Ale nawet jeśli autorka podążała własnymi, prywatnymi ścieżkami, niekiedy wpadała w dość frywolną wyobraźniowo i nerwicową konfesję, taką, którą znamy z poetyk np. Justyny Bargielskiej czy Agnieszki Wolny-Hamkało, czyli nieustannie nazywającą i pseudonimującą poszczególne spostrzeżenia, gadatliwą, zbudowaną na wołaczu lub drugiej osobie liczby pojedynczej oraz na braku oddechu w kluczowym momencie, np. w „wyjdź za mnie” (s. 8):


rum to piekielny pies. patrz,

pszczoła tak zachęcająco pcha mi się na język,

smakuje nie jak miazga, której nadużywasz,

raczej jak słodki miąższ, a nie, sorry,

to była masakra. (pal, ale wiedz, że to ostatnia

wolna zapałka tego lata).

 

mnie został pyłek po złej stronie szkła

i serdeczna kropka na palcu

na wyłączność.

 

To takie zaklinanie przez rozgadanie lub zagadanie, pozorujące pewność głosu i czystość linii wersu. Tylko że już od początku Kołodziejek znosiło w trochę inne rejony i bardziej niż introwertyzmem podmiotki w relacjach matka (dla syna) – kobieta (dla siebie i innych), wytwarzającym efekty komunikacyjnej dziwności, zainteresowana była jakimś metafizycznym brakiem i puentami w stylu (do syna): „chciałabym, żebyś wtedy myślał:/ to nie wiara, to bezpieczne wsunięcie/ w pusty ptasi puch” („instrukcja”, s. 28). Tak oto wiersz „do poduszki”, wiersz-bajka na dobranoc, przechodzi od medytacji nad martwym gołębiem do idei pustki, która tylko z pozoru zapewnia synowi „bezpieczne wsunięcie” w sen.



Ale nie „planu plam” dotyczyć miała ta recenzja, tylko drugiej książki Kołodziejek – wydanego w czerwcu przez Convivo tomu „cudze święta” (2024). Jednym z przewodnich tematów pozostaje nadal wizualność – wprowadzana albo wprost przez tytuły wierszy („kineskop”, „kalejdoskop”, „teoria widzenia”, „wniebo”, „połącz kropki”), albo zręcznie (naprawdę zręcznie) wplatana w spostrzeżenia bohaterów lub samej podmiotki. I jest to na razie wizualność raczej nie głębinowa, wyobraźniowa, która odesłałby nas w stronę Bachelardowskich źródłowych metafor, tylko technicznie zapośredniczona przez różne urządzenia widzenia (z ciałem włącznie), wystygła, zafascynowana znaczeniem i możliwościami perspektywy lub rzutowania na płaszczyznę. Coś tu się jednak radykalnie zmieniło względem debiutanckiego tomu – fraza uległa skróceniu i skondensowaniu, rozgadywanie bytu zastąpiono trzy-czterowyrazowymi wersami, zmieniło się rozłożenie akcentów i rytmika. To widzenie wiersza jest znacznie bardziej techniczne, cyzelowane, cięte wers po wersie, jakby załamała się spójność opowieści na dobranoc a historia zmieniła się w narysowany już obrazek.  


Od sposobów przejdźmy do przedmiotów oglądu: widzi się drobiny („kryształki cukru/ ziarenka kaszy/ listki herbaty”, s. 6), stara się patrzeć na detale i wyłapywać nieoczywiste. Z tego „pustego ptasiego puchu” z debiutu coś przeszło w (produktywne) natręctwo, bo nieustannie wypatruje się ptaków, diagnozuje ich odloty i nadejścia, próbuje dopasować swój czas do ich cyklu życia. Ale ich nadobecność w „cudzych świętach” – „ptaków świata” (s. 36), ptaków igrających ze światłem i ciemnością („kto pierwszy/ gdy skończą się ptaki/ stanie na drodze światłu?”, s. 7), można powiedzieć, że całych kluczy na niebie – przywodzi na myśl jeszcze inne tropy wizualne: powietrzne perspektywy Juliana Przybosia i jego ucznia Mariana Jachimowicza, ale też wczesnej liryki Urszuli Kozioł. Zwłaszcza ten drugi przypomina się, gdy Kołodziejek pyta w wierszu „obrzęk”: „czy syntetyczny rubin krwawi?/ czy można/ zasklepić się w tym pustym kamyczku?/ dać mu dno odpowiedzi” (s. 8) albo deklaruje na kolejnej stronie: „szacowana odległość/ od powietrza do szkła// tylko nam/ ptaki/ należy się przestrzał" („miejsca po śniegu”, s. 9). Próbom zamknięcia energii natury w kanciastym, łamanym wersie Przybosia, Jachimowicz przeciwstawił niemal krystaliczne poszukiwania lepszej perspektywy, ostatecznego widoku, widzenia „spod” i „sponad”, które prowadziło do pytań o etyczne fundamenty każdego bytu. U Kołodziejek ta krystalizująca się przestrzeń wiersza zamyka w sobie lęk, niepewność, świadomość kruchości istnienia, tony żałobne, ale w samym tym geście dokonuje się też jakaś drobna – na skalę mikro – heroizacja podmiotki („że w tobie nagroda/ fraszka/ i tamten tren”, s. 14). Coś się wytraca, a coś wytrąca, ot, choćby takie litotyczne, deminutywne i regresyjne „zwijki” bytu ku nicości: „to jedno/ co pada/ zasiewa niepokój/ ale nie rośnie” (s. 12), „tej nocy/ dławią się/ tchórzą/ jak najmniej" (s. 36), „w patowe wołanie/ w macanie ciemności/ w alonżkę bliską/ i najmilszą zeru” (s. 17; a kto musiał poszukać w słowniku alonżki, przypominam też ostatni wiersz z tomu debiutanckiego: „to są sprawy wiary, te alonżki świtów, to są/ kryminały, te zalążki bójek”, s. 40).


Te potencjalne klucze ptaków, rejestrowane z oddali jako punkty na niebie, tworzą też drugi, bardziej autotematyczny, plan książki. Układają się w swoiste konstelacje widzenia – wymuszają scalanie w całość tego, co rozsypane, rozproszone, pokruszone. Ruch ten równoznaczny jest u Kołodziejek z estetyzacją i nadawaniem sensu (w poprzednim tomie czytaliśmy „droga prowadzi dosłownie/ przez usta i dalej, od kropki do kropki –// dajemy wyraz surowym zarysom,/ na tyłach siedmiolatek koloruje kontur”, s. 33). Z tej perspektywy szczególnie znaczące w „cudzych świętach” byłyby wiersze „połącz kropki” i „twarde kropki” – to, jak „świeże pieprzyki na policzku/ łączą się w konstelację odchodzenia” (s. 29), jak w nicość/ zaświaty/ przeszłość „idzie się tam po twardych kropkach” i to, jak łączenie „między strategicznymi punktami” przechodzi w „krwiste kreski/ mikre cięcia/ które w finale ujawniają prześliczny rysunek” (ale jakim, hiobowym kosztem? czyich poświęceń?). I tak też mimochodem, pomiędzy kropki-punkty-plamki-ptaki w naszą teorię widzenia wkrada się łączenie – kreska, cięcie, szew, „ścieg krzyżykowy”, linia jako „atrapa horyzontu” i linia brzegowa, linie życia i wektory ruchu. Przywołajmy w całości „tyły” (kolejny ukłon za napięcie między „tyłami” a „tłami”, frazeologizmem „zostawać w tyle” i zwrotem „zostawiać w tyle” czyli za sobą/ w przeszłości):

 

biegnie żeby zostawić w tyle

całą tę usypaną z morza

atrapę horyzontu

ale syn i tak patrzy jej w dal i mówi:

nic się ze sobą nie łączy

 

śni że ćwiartuje widoki

i upycha je pod paznokciami

 

że opowiada to ładnymi

najładniejszymi słowami  

(s. 35).

 

Przemoc istnienia wydarza się w tych wierszach pod powierzchnią estetycznej ogłady: podmiotka obserwuje piękno świata, jego świetlistość i gaśnięcie, narastanie i wymykanie się, ale tak naprawdę próbuje tym pięknem przysłonić inny aspekt: własną bezradność, która ociera się o gwałt materii (bo ktoś zawsze będzie „patrzeć jej w dal”, rozgrywać swój czas poza dostępny jej horyzont). Jak długo można umykać, uchodzić, pielęgnować etykę troski? Stawać się mniejszym? Schodzić światu z drogi, celebrując własne ścieżki i na każdym rozstaju wybierać mniej kolizyjne rozwiązania? 


Skrzy się ten tom od świetnych, krótkich przebiegów języka, intensywnych i wzniosłych, choć ich siła bierze się raczej z umiejętnego rozłożenia akcentów, klauzul i przerzutni: „noc w noc/ okna w naszym domu/ mnożą się/ jak dzieci/ jak ich ćmy”, „na poduszce włos/ ciągnie do nocy”, „nie ma dzieci/ urosły i nie został po nich nawet kieł w puchu”, „synowie żyją/ ptaki unoszą się/ rodzice pomarli”. Tylko przypadkiem, niby niepostrzeżenie, układa się z tego saga rodzinna, bo to w gruncie rzeczy o niej – od zaczynu, ziarenka – opowiadają „cudze święta”. W takiej robocie, która prostotę myśli zmienia w językowe piękno, znać kunszt poetki. Ale właśnie – skrzy się on, przybiera postać iskry, przeskakującej pomiędzy początkiem i końcem wiersza, bo wbrew pozom i różnym sygnałom to nie żywioł wodny jest domeną poetki (morze i nadmiar wody oraz wakacyjne horyzonty wypełniały „plan plam”). Kroczy za nią ogień, powtarza jej gesty, podszywa je grozą.


Zwłaszcza, że wszystko wokół – w świecie przedstawionym, w poszczególnych sytuacjach lirycznych – dematerializuje się, kruszy i spopiela (przede wszystkim jednak spopiela). Od przejmującego „znajomi/ puściliby się tutaj/ w urbex/ jak w dym” z otwierającego tom wiersza „urbex” (i znowu – frazeologizm „puścić się jak w dym” zbudowany na grze „pójść z dymem” w tym grobowym urbexie to naprawdę osiągnięcie), po „pszczoły rozsypują się w palcach/ zostawiają szczątki/ pod paznokciami” („otwarta rana sierpnia”, s. 11) – chęć ucieczki nie jest powodowana lękiem o przyszłość czy niemożnością pozostania w wiecznym czasie świętym (mówimy wszak o „cudzych świętach”, wchodzimy w nie na prawach gościa, trochę nieopatrznie, trochę jak po cud). Odbywa się ona na prawach wyjścia z baśni, której nieuchronnie pisana jest niemal biblijna apokalipsa, bura burza od boru, która ustawia nas między zachwytem i trwogą („słuchamy burzy/ jej świętych słów/ gdy zechce/ obróci nam ucieczkę/ w niech się stanie”, „co tam przeraża/ w tych nisko wiszących zdarzeniach/ że nie można brać ich/ za zwykłe zdarzenia”, a „w książeczkach jeszcze stało/ że niebo pochłania”).


Można powiedzieć, że w poezji Kołodziejek drobiny materii przedostają się przez szczeliny istnienia, a Jolanta Brach-Czaina z tamtej strony patrzy na te „obrócone w proch/ rozcierane w puder/ ciała tak kruche/ że niemal jadalne” (s. 6) i wie, że w pieczeniu babki opowiada się o kobiecych liniach (szwach, niciach) żałoby, o Niobe, a nie żadnym Hiobie. W sukurs przychodzi nam właśnie tom debiutancki, bo już w „planie plam” koncepcja rozplanowywania – przestrzennego układu – kropek, łączonych dzięki różnorakim szwom i poplątanym nitkom (również tym z okładki) stanowiła komentarz do teorii widzenia, a także pozwalała wypowiedzieć egzystencjalny bunt, wyartykułować życie i takie układy, że „nie ma w nich miejsca/ na twardą kropkę”. Ta twardość stawia opór, jest niepokojąco definitywna i nienaturalna. Może dlatego „cudze święta” zamyka kolejny wiersz niezgody na czas – „zero końca”, w którym „na zimnym przyłapany sen” to „współrzędne miejsc/ gdzie bierze się noc/ w odwecie/ za ostatni ciepły dzień”, s. 36).


Bruno Schulz w słynnym liście do Witkacego, tym najbardziej autotematycznym, z którego bierzemy zwykle komentarz do jego własnych dzieł, pisał:


Nie wiem, skąd w dzieciństwie dochodzimy do pewnych obrazów o rozstrzygającym dla nas znaczeniu. Grają one rolę tych nitek w roztworze, dokoła których krystalizuje się dla nas sens świata. Do tych obrazów należy jeszcze u mnie obraz dziecka niesionego przez ojca przez przestrzenie ogromnej nocy, rozmawiającego z ciemnością. Ojciec tuli je, zamyka w ramionach, odgradza od żywiołu, który mówi i mówi, ale dla dziecka ramiona te są przezroczyste, noc dosięga je w nich i poprzez pieszczoty ojca słyszy ono nieustannie jej straszliwe perswazje. I znękane, pełne fatalizmu, odpowiada na indagacje nocy, z tragiczną gotowością, całkiem zaprzedane wielkiemu żywiołowi, od którego nie ma ucieczki.


Wszystko się zgadza, prócz tego, że wśród nitek Kołodziejek nie ma tych archetypicznych figur ojca ani matki – gorzej, to ona sama jest matką w rozmowie z ogromniejącą nocą, odpowiada na jej indagacje na progu snu i zmęczenia, w przepastnym krajobrazie „gdzie bitwa już się skończyła/ jeszcze się nie zaczęła/ i ciągłe trwa” („kalejdoskop”, s. 28). Zarazem w nowym tomie prawie nie ulega pokusie konfesji, pisze, jakby to pojęcie nie istniało, nie zawracało nam głowy, nie trzeba było z nim walczyć na każdym kroku o prawdę wiersza ponad solipsystycznym wyznaniem lub opowieścią o prywatnym doświadczeniu. Dzięki tej celowej – jak mniemam – niewiedzy, poezja Kołodziejek może artykułować wątpliwości w konkretne układy słów, a nie inscenizować kolejną autoterapeutyczną sesję. W tym nowym wydaniu jest dzięki temu znacznie bardziej intymna, niż gdyby zobowiązywała nas paktem autobiograficznym. Trafnie napisała Małgorzata Lebda w impresji o „cudzych świętach” na łamach „Znaku”, że „rozpoczynając lekturę, robi się ruch ku poznaniu, jakby zaraz miało się przekroczyć próg czyjegoś domu”. Może to banał w skali uniwersalnej, ale w samej poezji Kołodziejek jest właśnie coś z takiego przekraczania progu, gapienia się w okno, zawieszania wzroku w kącie pokoju. I o ile w „plan plam” nieustannie ingerował głos – zagadujący, wiążący wyobraźnię, inscenizujący sytuacje komunikacyjne, w „cudzych świętych” nie chce się tego widzenia zagadać ani przegadać, bo trochę w nim pusto, trochę straszno, a zarazem czujemy, że codzienne gesty uświęcają czas i bardzo łatwo byłoby zakłócić i sprofanować ten precyzyjnie wypracowywany porządek. „[S]łowa nie przychodzą/ więc przepisuje obraz/ pies szczeka na śnieg/ jak na cud” (s. 22), „w oknie naprzeciw zbyt długo tkwi światło/ gołębie oblepiają je stalowym puchem/ jak taśmą policyjną// nie ma dzieci/ urosły i nie został po nich nawet kieł w puchu” (s. 34) – takie percepty i taką przejrzystość potrafi ustanawiać tylko wiersz.


 

Ola Kołodziejek, cudze święta, Warszawa, Convivo 2024, s. 40

bottom of page