top of page

Piotr Czerkawski - Szmatławiec deluxe

  • zakladmagazyn
  • 23 paź
  • 6 minut(y) czytania
ree

Nie ma przygnęb w hotelu Mercure


Wróciłem na Festiwal Polskich Filmów Fabularnych po siedmiu latach nieobecności, ale praktycznie od razu poczułem się tam jak w domu. Wystarczyło, że przed pierwszym porannym seansem minąłem się w toalecie kina z facetem, który rzucił przez telefon zdanie tak polskie, że powinno się je wpisać do elementarza: „Ach, więc jest pan w Słowenii? No tak, to dużo lepsze miejsce niż Gdynia”. Cóż, nie sposób się z tym nie zgodzić. Różnica polega na tym, że w Lublanie trudno byłoby pewnie obejrzeć „Nie ma duchów w mieszkaniu na Dobrej” Emi Buchwald – filmu, na który akurat czekaliśmy, a okazał się największym spełnieniem imprezy i prawdopodobnie jedynym gdyńskim tytułem, jaki można by bez szwanku teleportować do konkursu ważnego międzynarodowego festiwalu.


Moja długotrwała absencja w Gdyni miała swoje konkretne powody. Znając festiwal od podszewki, w pewnym momencie poczułem się, jakbym oglądał polski remake „Dnia świstaka” – rok w rok ci sami aktorzy deklamowali powtarzające się kwestie w niezmienionych dekoracjach. Tym razem czuć było jednak delikatny powiew świeżości. Statystyczny przedstawiciel polskiej branży filmowej przypominał już nie tyle gościa „Wesela” Wojciecha Smarzowskiego, co wigilii z „Cichej nocy” Piotra Domalewskiego, tzn. robił z grubsza to samo, tylko mniej ostentacyjnie: pił wódkę z kieliszka, a nie z gwinta i choć nadal nie mógł powstrzymać się od świńskich kawałów, to przynajmniej opowiadał je szeptem. 


zdjęcie z filmu Ministranci, fot. Zuzanna Woinsk, źródło: https://festiwalgdynia.pl/filmy/ministranci/
zdjęcie z filmu Ministranci, fot. Zuzanna Woinsk, źródło: https://festiwalgdynia.pl/filmy/ministranci/

Pewne obyczaje pozostały jednak bez zmian. Mur pomiędzy jury a resztą festiwalowego świata tradycyjnie przeciekał jak wały podczas Powodzi Tysiąclecia. Nic więc dziwnego, że na wieczór przed oficjalną galą tłum zebrany pod Mercure’em doskonale wiedział już, kto zdobędzie Złote Lwy. Waga spoilera nie była skądinąd wielka, bo „Ministranci” szybko wyrośli na faworyta imprezy. Trudno się temu dziwić. Film Domalewskiego stanowi właściwie ekwiwalent eseju z „Tygodnika Powszechnego”; to dzieło przystępne, ale niepozbawione ambicji, niby krytyczne wobec instytucji Kościoła, ale pozytywnie wartościujące tytułowych bohaterów, którzy zostali ukształtowani przez katolicką moralność. 


Ciekawe, że mieszanka ta urzekła nie tylko jury, ale i widzów, bo „Ministranci” oprócz Złotych Lwów zostali uhonorowani też Nagrodą Publiczności. Czysty przypadek? Świadomy gest kapituły, która idąc za vox populi, chciała zademonstrować jedność środowiska filmowego w obliczu kryzysu frekwencyjnego i ekspansji platform streamingowych? 


Wśród uczestników nocnych dysput prowadzonych w holu Mercure’a zdania były podzielone. Żywe rozmowy toczono zresztą także na wiele innych tematów, a pochodzące z nich dialogi brzmiały lepiej niż w wielu festiwalowych filmach. Sam obraz rozgorączkowanego tłumu, w którym obecne, przeszłe i niedoszłe gwiazdy polskich ekranów bez sztucznych barier i sztywnych podziałów mieszały się z krytykami, kiniarzami i zwykłymi widzami też miał w sobie coś z Felliniego. Skojarzenie to przybrało na sile, gdy którejś nocy gruchnęła wieść, że zmarła właśnie Claudia Cardinale. Ktoś od razu wzniósł za nią toast, inni zaczęli wspominać jej najlepsze role, a radiowy dziennikarz z wielkim mikrofonem przeprowadził łapankę na krytyków, którzy o tej porze, „na gorąco” byli w stanie sklecić kilka sensownych zdań o włoskiej ikonie na potrzeby przygotowywanego naprędce materiału.


zdjęcie z filmu Dom dobry, źródło: https://festiwalgdynia.pl/filmy/dom-dobry/
zdjęcie z filmu Dom dobry, źródło: https://festiwalgdynia.pl/filmy/dom-dobry/

Podróże w przeszłość należały jednak do rzadkości, bo zbyt wiele działo się tu i teraz. Najwyższą temperaturę uzyskiwały rozmowy o „Domu dobrym” Smarzowskiego. Ktoś w tłumie pokusił się o pozornie karkołomne stwierdzenie, że reżyser – choć epatuje brutalnością – tak naprawdę jest romantykiem. W końcu, podejmując każdorazowo ważne społecznie tematy i przełamując panującą wokół nich zmowę milczenia, po donkiszotersku wierzy, że kino wciąż jeszcze wywiera wpływ na rzeczywistość. Ktoś inny skontrował jednak, że tym razem Smarzol, przez prawie dwie godziny filmując z detalami ekscesy sadystycznego męża, niebezpiecznie zbliżył się do granic patostreamingu. Obie zwaśnione strony pogodził jednak ogólniejszy wniosek, że całe polskie kino przypomina brutala z „Domu dobrego”, a widownia jest jak maltretowana żona.


Rzeczywiście, trudno oprzeć się wrażeniu, że rodzime filmy wciąż z lubością epatują nieszczęściami bohaterów, a większość reżyserów przypomina paparazzi, którzy widząc na ulicy cierpiącego człowieka, zaczęliby robić mu zdjęcia. Na całe szczęście znaleźli się jednak twórcy i twórczynie chcący raczej zapewnić stereotypowemu bohaterowi wsparcie, czy zwyczajnie, po ludzku  przytulić. Ta zmiana w mentalności chyba nieprzypadkowo przybrała wymiar pokoleniowy. Ciekawe, że trzy filmy z konkursu, które miały w sobie niezgodę na czarnowidztwo, szantaże emocjonalne i epatowanie beznadzieją, a więc wspomniane „Nie ma duchów…”, „Larp” Kordiana Kądzieli i „Capo” Roberta Kwilmana – okazały się również najbardziej spełnione artystycznie. Wszystkie trzy były też filmami zrealizowanymi przez debiutantów. Z tego spostrzeżenia nie warto jednak wyciągać pochopnych wniosków. Ani Buchwald, ani Kądziela, ani Kwilman nie mają temperamentu młodego Grzegorza Królikiewicza, który wiele lat temu groził ówczesnej branżowej starszyźnie, że „przegryzie jej gardła”. Zdolnym tegorocznym debiutantom wystarczy raczej, że zostaną dopuszczeni do wspólnego stołu na równych prawach i własnych warunkach. Nawet jeśli młodzi twórcy wypowiadają się dyplomatycznie, dystans do starszych pokoleń i powszechnie szanowanych autorytetów da się podświadomie wyczuć w ich filmach. We wspomnianym – opowiadającym o skomplikowanych relacjach czwórki rodzeństwa – „Nie ma duchów…” praktycznie wcale nie wspomina się o rodzicach protagonistów. W „Capo” stojące pozornie na straży porządku prawnego instytucje okazują się niemal niewidzialne i boleśnie nieskuteczne. Wśród bohaterów komediowego „Larpa” znajduje się z kolei absurdalnie komiczna figura fałszywego mistrza – kabotyńskiego autora powieści science fiction Louisa Lacroixa, który pod wymyślnym pseudonimem skrywa swojskie imię Janusz.


Dla równowagi trzeba jednak dodać, że w filmie Kądzieli pojawia się jeszcze jedna, dużo bardziej ambiwalentna postać autorytetu – ojciec głównego bohatera. Grany przez Andrzeja Konopkę – zasłużenie nagrodzonego w Gdyni za rolę drugoplanową – policjant jest nieco apodyktyczny i staroświecki, ale z czasem coraz bardziej zbliża się do syna, a we wzruszającym finale decyduje się go wesprzeć nawet za cenę nagięcia własnych, pozornie żelaznych zasad. Pojednawczy, nieco utopijny ton zakończenia „Larpa” dobrze współgra z uniwersalnością całego dzieła. Kądzieli udała się trudna i właściwie pionierska w polskich warunkach sztuka realizacji filmu opowiadającego o młodzieży i teoretycznie kierowanego do nastolatków, ale ostatecznie wymykającego się tym upraszczającym klasyfikacjom. „Larp” zawdzięcza swoją uniwersalność głównie błyskotliwemu humorowi, który potwierdza komediowy talent reżysera,  współtwórcy sukcesu serialu „1670”. Również wymowa filmu, stanowiącego pochwałę outsiderstwa i wierności sobie, na przekór presji otoczenia, wydaje się wykraczać poza kontekst rówieśniczych relacji rozmiłowanego w fantastyce nerda. W pewnym sensie można wręcz dostrzec w niej autorską deklarację reżysera, który wyraża fascynację popkulturą, ale jednocześnie pozostaje twórcą zbyt osobnym i wyrafinowanym, żeby zabiegać o pełną akceptację mainstreamu.


zdjęcie z filmu Larp. Miłość, trolle i inne questy, fot. Cezary Stolecki, źródło: https://festiwalgdynia.pl/filmy/larp-milosc-trolle-i-inne-questy/
zdjęcie z filmu Larp. Miłość, trolle i inne questy, fot. Cezary Stolecki, źródło: https://festiwalgdynia.pl/filmy/larp-milosc-trolle-i-inne-questy/

Jeszcze odważniej poczyna sobie w „Capo” wspomniany Robert Kwilman. Młody reżyser praktycznie w pojedynkę wskrzesza zarżniętą na przełomie wieków przez rozmaitych szantażystów emocjonalnych i łowców tanich sensacji tradycję polskiego kina społecznego. W punkcie wyjścia „Capo” nie różni się przy tym od dzieł niesławnych poprzedników i – tak jak one – korzysta z inspiracji prasowymi reportażami. Na korzyść Kwilmana świadczy jednak nie tylko dużo większa zręczność reżyserska, lecz przede wszystkim zdolność przejścia od konkretu do wyrazistej alegorii. Tym sposobem historia pracowników z Ameryki Łacińskiej, którzy zostali oszukani przez przełożonego i funkcjonują na polskiej prowincji jako tania siła robocza, staje się na naszych oczach opowieścią o absurdach całego systemu kapitalistycznego. Na własnej skórze doświadcza ich przede wszystkim tytułowy bohater – latynoamerykański pośrednik, który bezlitośnie wyzyskuje swoich pobratymców, a jednocześnie sam jest w analogiczny sposób wyzyskiwany przez szemranego szefa. Obserwacja ta, choć dosadna i heretycka wobec wciąż bezkrytycznie wyznawanej nad Wisłą religii kapitalizmu, nie wykraczałaby jeszcze poza zwykłe kino interwencyjne, gdyby nie finałowa wolta, która każe dostrzec w Kwilmanie trzeciego z braci Dardenne. Podobnie jak belgijscy mistrzowie, debiutujący Polak nie chce epatować wizją świata pogrążonego w rozpaczy i – tylko lekko uchylając bramę – wprowadza do ekranowej rzeczywistości odrobinę światła. Przemiana, która dokonuje się w tytułowym bohaterze pod wpływem tragedii, do jakiej jawnie się przyczynił, nie ma przy tym nic z pięknoduchostwa. Zachodzi przecież poniewczasie i  ma w sobie desperacki, a nawet nieco pokraczny rys. Ten brak perfekcji dodaje jej jednak realizmu.


„Niedoskonałość” to wytrych otwierający także drzwi do mieszkania przy ulicy Dobrej. Właśnie tam splatają się losy czworga spokrewnionych ze sobą młodych dorosłych, różniących się niemal wszystkim poza poziomem niedostosowania do rzeczywistości. Buchwald z humorem i wyrozumiałością portretuje małe dziwactwa, lęki i – pożyczając sformułowanie z samego filmu – przygnęby protagonistów, ale robi to bez zbędnego romantyzowania. Reżyserka pokazuje, że choć towarzyszące ekranowemu rodzeństwu pragnienie bliskości ma w sobie coś ujmującego, bywa także mocno toksyczne. Wpisana w bohaterów – przechodzących tak naprawdę na naszych oczach spóźniony kurs dojrzewania —ambiwalencja, która pozwala dostrzec w nich postacie z krwi i kości, znajduje swoje odzwierciedlenie również na poziomie filmowej formy. Mieszkanie na Dobrej na pierwszy rzut oka może wydawać się zagracone kontekstami – znajdziemy tam w końcu zarówno ballady Leśmiana, jak i teksty Liryki Składu Ostródzkiego, powieści Salingera i psychologiczne publikacje  na temat teorii przywiązania. Buchwald udaje się jednak utrzymać w tym pozornym rozgardiaszu porządek i stworzyć świat tak namacalny i nasycony barwnymi szczegółami, że łatwo się w nim zatracić, zapominając, że mamy do czynienia z fikcją. 


W osiągnięciu tego poczucia immersji pomaga zwłaszcza kilka znakomicie skomponowanych pojedynczych scen. Nie zdziwię się, jeśli podczas sekwencji urodzin Benka – chyba najbardziej zagubionego i bezbronnego z czwórki rodzeństwa – widzowie zaczną wraz z wokalistą wspomnianego LSO śpiewać „mordo, sto lat” i złorzeczyć wszystkim kurwom rozjebundom, jakie kiedykolwiek chciałyby go skrzywdzić. Podobnie silne emocje pojawić się mogą również podczas sceny z końcówki filmu, w której  Jana, najstarsza z całej grupy,  prezentuje podczas wernisażu w mieszkaniu na Dobrej instalację artystyczną inspirowaną dziecięcą „bazą”, jaką rodzeństwo budowało przed laty w salonie, żeby schronić się przed nieprzyjaznym światem. 


Obrazy te miały szczególną wartość, bo podczas seansu trudno było oprzeć się wrażeniu, że polskie środowisko filmowe przypomina taką samą – nieco autodestrukcyjną, momentami silnie skłóconą i przewrażliwioną na swoim punkcie rodzinę, której raz do roku udaje się uzgodnić miejsce do założenia bazy. A że zamiast na Dobrej, znajduje się ona w hallu gdyńskiego Mercure’a? Cóż, bywają chwile, gdy rzeczywistość wciąż jeszcze okazuje się bardziej ekscentryczna niż samo kino.

ZAKŁAD
magazyn społeczno-poetycki

Redaktor naczelny:
Kamil Kawalec

Redakcja: 
Agnieszka Wolny-Hamkało
Jakub Skurtys
Malwina Hajduk-Kawalec
Andrzej Graul
Piotr Brencz
Kinga Borto

Projekt animacji i strony internetowej:
Kinga Bartniak

Kontakt:
zaklad.magazyn@gmail.com

  • Instagram
  • Facebook
  • YouTube

Wydawca:
Towarzystwo Aktywnej Komunikacji
Adres: ul. Hermanowska 6A, 54-314 Wrocław
KRS: 0000045825 NIP: 894-25-67-840 REGON: 931998437

ISSN: 2956-7173

logo-tak.png
logo WIK.png

Partner Wydawniczy w ramach Wrocławskiego Programu Wydawniczego: Wrocławski Instytut Kultury

PL_02.png
bottom of page