top of page

Kamil Hyszka - Planetoida 4329 (M.)

  • zakladmagazyn
  • 20 mar
  • 6 minut(y) czytania

fotografia, Daniela Tagowska, IG: dy_tagowska
fotografia, Daniela Tagowska, IG: dy_tagowska

Jeden


0. Pierwsze zapiski o mieście, o Buenos Dias, poczyniłem dekadę temu. Dzisiaj znowu prowadzą mnie szepty zakamarków i trzaski elektrycznej trakcji tramwajów tego miasta. Tak, tu przyszło mi żyć i zaglądać przez żelazne bramy w spokój podwórek, pośród których skryto Maryjki – wota konkwistadorów. Ja – ich potomek, nigdy nie pomyślałem, że moje miejsce może być gdzie indziej. Chociaż nie znaczy to, że kiedykolwiek uważałem, że moje miejsce jest właśnie tu. Ten prastary paradoks stworzył cyganów ósmego dnia. Raz rozpoczętej podróży nie było już końca na ziemi, był koniec w powietrzu albo w ceglanych pudełkach z piecami i lufcikiem, z którego można było już nie tyle przeżywać, co co najwyżej, podglądać. Życie zamienione na opowieść.


Każde miasto ma swoich zdobywców. Buenos Dias ma tylko swoich przegranych, a przegrani muszą strzec swoich dziewic śpiących w wykrochmalonych, białych prześcieradłach. Miasto to w gruncie rzeczy jest grobem. W gruncie rzeczy rzecz jest gruntem. Chodzenie po jego ulicach to nic innego jak schodzenie, schodzenie, schodzenie (A. Wat). Apokalipsa już dawno się wydarzyła, nie mamy więc nic do przegrania.


Pewnego razu, na przystanku, zobaczyłem dwie kreski dążące do okręgu. Przypomniał mi się pewien obraz Miro. Pewnego razu, na przystanku, postanowiłem się zabić.


Cyganka rzuciła kwiat na drogę.

Nic się nie stało. Jak się rodzi powieść?


1. Ten pokój nie był prawdziwy. Wyjęli go z pudełka na chwilę przed naszym przyjściem. Markowany ideą fix albo ideą instant, stworzony tylko na potrzebę tego krótkiego naszego bycia-w-tym. Montażysta nie dopieścił szczegółów. Drzwi nie skrzypiały ciepłem (a była zima), a ścian od podłogi nie rozdzielały estetyczne listwy.


Tutaj nic nie było, powiedziałem, a ona otworzyła drzwi do swojego ulubionego miejsca. I byli tam ludzie i krzesła i stoliki. Był nawet dywan duży i orientalny. Były płytki na podłodze i trochę granitu. Lada obita dachówką. Za szybą pleksi – jak w przedstawieniu, w innym pomieszczeniu – parada durszlaków. Muzeum odcedzaczy w miejscu, które nie serwuje klusek. Za mało wiem o gastronomii, ale to było kłamstwo. Sam muszę sobie uwierzyć, że było to kłamstwo, wyciągnięte z pudełka tylko po to, żebyśmy mieli co ze sobą zrobić. Zrobić przed schowaniem do pudełka. Pudełka szyte są na wymiar, takie czasy. Nie dzwonił żaden telefon -trzeba to odnotować.


Jakaś postać, bardziej z mitologii niż z ulicy, przynosiła pączki i kładła je na jednej z tacy wielopiętrowego wózka. Nie była gwiazdą filmową, ale miała włosy jak szal. Kto zabłądził na targowisku włosów w mieście sułtana, od razu pozna dziewczynę co plecie. To nie była ona, ale może chociaż otarła się o mury miasta sułtana, o miłą woń piżma, o szorstką sierść zmęczonego wielbłąda. Otarła się o oczy wplecione w szal co odganiają złe duchy.


Dlaczego siedzimy w przejściu? W świecie wszystko ma przymiotniki.


Obraz na ścianie zawiesił ktoś mylący pop-art z dadaizmem. Mylący wyrazy z porami roku. Tajemnice paruzji ze zbłądzeniem onanizmu. W szumie rozmów żadne słowo nie istniało pojedynczo. Oni wcale nie mówią, to kłamstwo, powiedziałem do niej, a ona zamówiła kawę i szarlotkę. Potem czekaliśmy przy stoliku. Zapomniała o naparze. Odbijaliśmy się w lustrach naszych pomysłów i oczekiwań. Próbowaliśmy nazwać to wszystko czymś innym, jakoś inaczej. Kawa była dla mnie.


Jakby przyjechał pociąg, nie byłbym nawet zdziwiony, albo ktoś zaprosił nas na pokład zeppelina, który właśnie wylądował po tamtej stronie pleksi. Pączki gotowe do odprawy. Napary naprawione, kurs ukierunkowany.


Mówiliśmy rzeczy z imbiru i miodu. O pewnym malarzu, a nawet o kilku niepewnych malarzach. O kreskach prowadzących do świata Miro.

Żeby tam wejść, powiedziała, wystarczy zgubić but.

Ale nie tak jak w bajkach.

Ruch musi być bardziej spiralny. Musisz też zgubić oczy, patrzeć pustym w puste. To jedyna szansa, żeby coś powstało.

Dobry Boże, tyle butów zgubiono przy narodzinach świata, układanych na tacy wielopoziomowego wózka koło pączków. Mityczne postacie. Przerwane kreski. Telegram o tym, że padło miasto sułtana.


2. Telegram: 10 V 1920. Do ręki pocztówka. Roma – Il Pantheon.  Seria 1 oznaczona numerem 0015. Wszystko ołówkiem, 

pierwsze słowo w linii adresowej: mademoiselle. Treść (nierozczytana potwierdzona stemplem i znaczkiem). Pisze jakoś tak: kiedy już dostanie Pani kartkę - proszę zetrzeć naszą miłość. Z pozdrowieniami.

W jutrzejszej gazecie wieści z Armenii. Choć autor pocztówki musiał wiedzieć czym żyła rzymska ulica. Słyszeć jak powoli serce przestaje bić

dla Pani, dla Mademoiselle


3. Miejsce, w którym jesteśmy nie jest namalowane przez Miro, powiedziałem. Ona upudrowała nosek. Za jej uchem wyrastał dom i latawiec. Sąsiedzi i przyjaciele schodzili się na Święto Wielkiego Pomruczenia. Ceremonialne fatałaszki, kurewskie makijaże i nawet Wąsy Carlosa Fuentesa. Każdy niósł durszlak żeby oddawać cześć gdy zapieją prześcieradła rozwieszone wzdłuż horyzontu.


MARGINES: był taki wiersz: rzeźnik albo drwal niósł zwłoki kanarka. albo inaczej. ja naprawdę nie chcę pamiętać. noce w Buenos Aires i czyste powietrze – to już inna historia.


Wielkie Pomruczenie znamy z czasów głośników, które odeszły w zapomnienie. A przecież ktoś grał na tamburynie kiedy wypowiedziano słowa i wzleciał latawiec albo nasz zeppelin. Wzlecieliśmy parami, gubiąc z lekkością buty w wysokim trawniku.

Widziałem wielki zlew do obmywania dłoni po masowym mordzie.

Jechałem wielkim wozem pełnym trupów kobiet i dzieci.

Starałem się słuchać kiedy mówiła o swoim synu. Ciężko rozmawiać o żywych. Kiedy są schody w dół i zimne kamienie. Odświeżacze powietrza istnieją i dyktują nam rytm oddychania. Postawa wyprostowana, postawa sztywna, postawa martwa.

Jestem głucha, powiedziała. Na palcu zawinąłem jej cyklamen i powiedziałem: niech poprowadzą 

nas wszy.


4. Co robił Joan Miro 10 maja 1920 kiedy nieznany mężczyzna posyłał z Rzymu pocztówkę do Mademoiselle? Zajęty Paryżem może myślał już o wiecznej sławie. Myślał 

może – pisze Ungaretti: Rodzi się może / Jest mgła co nas unicestwia / Rodzi się może rzeka tu w górze / Słucham śpiewania syren / z jeziora gdzie było miasto [Mediolan 1914-1915].


Miro swoje Narodziny Świata namaluje dopiero w 1925 roku – jak mówi fiszka muzealna – późnym latem. Tymczasem tkwimy

w świecie z pudełka. Oddychamy tak długo jak czeka się na szarlotkę lub sernik. Wszystko jeszcze wydaje się wybieralne.

Matki straszą dzieci: przyjdzie Dali i przetnie ci oczy. Mademoiselle proszę zetrzeć naszą miłość kiedy otrzyma Pani tę kartkę.


Fiszka: Miro – Paryż – 10  maja 1920 roku. 

Prowadzą nas wszy. Najlepsi przyjaciele szczurów – kto lepiej zna wiosenny Paryż? Szukamy naszego przyjaciela, powiedzcie gdzie jest, wiem, że jesteście zajęci ratowaniem uciekinierów z miasta sułtana. Tak, słyszałem pieśni. Ale widziałem też kreski i kształty i drzwi, które nie wcale nie prowadzą do pokoju.

Tak, tam mieszka Ona, do niej jeszcze wrócimy, Ona pojawia się na sam koniec.

Joan? Ten z przetrąconym kwadratem nad brwią? Zamiast brwi, możliwe.

Bardzo możliwe. On zawsze miał taki dziwny wyraz twarzy, ale kto by wierzył w opowieści szczurów i wszy.


5. Przyjdziesz? Dzisiaj jestem z tym innym. Rozumiem. Boli mnie to, boli ale chcę żebyś wiedział że cię kocham, może przyjdę później. Zostań z nim, kochaj mnie poprzez niego.


Były przecież sny: wstawiliśmy już kredens do naszego paryskiego mieszkania. To znów jechaliśmy na wakacje do Chile i Argentyny. Na Rue X 21 zanosiłeś listy, które pisałem do J.L. Borgesa. Zawsze polecone, bez odpowiedzi, zawsze przepisywane po kilka razy, bez odpowiedzi. Wsiadaliśmy uśmiechnięci do transatlantyckiego zeppelina.


Listy kończą w pudełku. Ludzie kończą w pudełku. Są jeszcze zapałki. Zawsze parzyłem nimi palce. Wsiadałem do śmiesznie ciasnej windy i byłem zapałką – wysoki i szczupły, byłem człowiekiem z kresek i fikuśnym esem-floresem na głowie – to znaczy z włosami.


Śmieszność. Śmieszni ludzie przychodzili do nas wieczorami i pili wino, odmawiali pacierze. Ja kradłem twoje oczy, mówiłem: nie zobaczysz nic na całym świecie prócz mnie. One kwitły w pustce. Korzeń zerwał posadzkę. Wszystko było inaczej. Wielki kanion naszego mieszkania. Udawaliśmy jeszcze przez kilka chwil, że wcale nie grozi nam upadek, że to nie kwestia geografii, ale dobrze dobranych kroków. Opowiadałeś mi ciszę wiecznego kosmosu a ja nie chciałem wierzyć, że jest coś ponadto co czyniliśmy podczas Święta Wielkiego Pomruku.


Kiedy wzniosłem Mur Hadriana

Ty bawiłeś się Wielkim Zderzaczem Hadronów.

Wszystko w jednym i naszym – teraz. Pacierz?

Odmawiam. Jak długo ranek podchodzi nam pod nogi

Jak długo toniemy w woalu przepowiedni.


Dzisiaj jest niemoc. Jest też zmęczenie. Są obietnice składane na ołtarzu Świętego Sebastiana. Już nigdy,

nigdy,

ora pro nobis.


Posiedźmy w świecie z pudełka. Ani żywi ani martwi, przynajmniej dopóty nikt nas nie sprawdzi, banalnym pytaniem: jak tam życie? Mój kot znowu przyszedł, spóźniony. Na łapkach miał pył wszechświata.


6.  Wszystko ołówkiem. Miłość. Szkice Goyi. Noce w Paryżu, w Madrycie. To niebo wystarczy zarysować. Resztę się czuje, nie trzeba wszystkiego mówić. Pod tym niebem pisałbym powieść jak teleturniej, w którym poprawnym odpowiedzią na pytanie o ulubiony samochód Miro jest żółta Muncipla.


Wygrywam. Wznoszę się. Zrzucam buty, zakładam butę. Jest słodka powolność nadchodzącego świtu. Przypalam papierosa światłem miliona gwiazd. Są drzwi, które donikąd nie prowadzą. Żółta Muncipla, która zawiezie mnie najwyżej na kraniec tej myśli. Święty Sebastian przypięty strzałą do lusterka nad pasażerem.


Dobry wieczór, nazywam się Bernard Soares, jestem pomocnikiem księgowym w Lizbonie. Tu muszę się zatrzymać – odpowiadam – nad brzegiem Tagu.


Tag to każda inna rzeka. Bo rzeki są wszystkim, a na pewno są jednym! Tą pojedynczością, której nie słychać w gwarze rozmów pomieszczenia z pudełka.


7.  Hombre con pipa [Barcelona, 1925]. Teraz bez włosów, z rozbieganym spojrzeniem. Zgubiłem oczy, one tu są, ale są jakoś inaczej niż powinny.


8. Podglądam. Postanowiłem przyłapać ich na wypakowywaniu z pudełka tych rzeczy, tych figur i gratów. Popatrzeć na to prędkie układanie. Kokardy fantazmatów. Podglądam, znaczy odczuwam niepokój. Przekładam jedną książkę z drugą. Czytam zdanie stąd i mieszam zdaniem z stamtąd. To wszystko spotyka się we mnie i płynie. Umiera, zapewne. Krótka chwila, wystarczy.


ZAKŁAD
magazyn społeczno-poetycki

Redaktor naczelny:
Kamil Kawalec

Redakcja: 
Agnieszka Wolny-Hamkało
Jakub Skurtys
Malwina Hajduk-Kawalec
Andrzej Graul
Piotr Brencz
Kinga Borto

Projekt animacji i strony internetowej:
Kinga Bartniak

Kontakt:
zaklad.magazyn@gmail.com

  • Instagram
  • Facebook
  • YouTube

Wydawca:
Towarzystwo Aktywnej Komunikacji
Adres: ul. Hermanowska 6A, 54-314 Wrocław
KRS: 0000045825 NIP: 894-25-67-840 REGON: 931998437

ISSN: 2956-7173

logo-tak.png
logo WIK.png

Partner Wydawniczy w ramach Wrocławskiego Programu Wydawniczego: Wrocławski Instytut Kultury

PL_02.png
bottom of page