Wojtek Kopeć - O pracy
- zakladmagazyn
- 20 mar
- 8 minut(y) czytania

Mówi się, że praca biurowa przynależy do najnudniejszego gatunku zajęć; że nic spektakularnego wydarzyć się nie może pośród gąszczu zawiłych pism oraz specyfikacji i chyba tylko absurdalne wypaczenia procedur, które wiodą szeregowych pracowników w stronę pokątnych śledztw, mogą jakkolwiek urozmaicić długie, korporacyjne godziny spędzone przy biurku. Stwierdzenie to staje się tym prawdziwsze, gdy jedno z takich kierowanych na własną rękę śledztw rozchodzi się powoli po kościach, wycisza się wraz z głosami w rozmowach prowadzonych na boku, w kuchni, w korytarzu, wtapia się powoli w te najbardziej przewidywalne towarzyskie rytuały; ale do czasu. W rzeczywistości tego rodzaju sprawy, kiedy już wychodzą na wierzch, chociaż wcześniej mówiło się o nich po cichu, jakby z mieszaniną zaskoczenia i pobłażliwości, pokątnie, nagle wydają się zupełnie niedorzeczne – nie przynależą do nikogo, choć ktoś je przecież wywołał, nie znajdują swojego miejsca, choć zawsze jest jakiś ukryty pokój, z którego musiały wypełznąć, żyją poza czasem, choć plątanina mailowych korespondencji nie zawiązuje się nigdy bez konkretnej godziny.
Czy niezwykle poważne pracownicze obowiązki, którymi nagle jesteśmy obarczani, nie są zjawiskami podobnej natury? Kiedy sami nie jesteśmy pewni, czy te przydarzyły nam się przy okazji podjęcia pracy, jak przydarzają się nam wyjątkowo rozmyte i odległe wspomnienia, co do których mniemamy, że były z nami od zawsze, czy rzeczywiście ktoś, kiedyś w konkretnym momencie nas nimi – jak to zostało ujęte – obarczył, a my potrafilibyśmy tę chwilę dokładnie wskazać.
To pamiętam – przyszedłem jednego dnia do firmy spóźniony grubo ponad zwyczajowe piętnaście minut i od razu zakomunikowano mi, że jestem poszukiwany przez moich przełożonych. Jako że zawsze starałem się obierać miejsca możliwie najdalsze od oczu osób decyzyjnych, to też nigdy dotąd nie byłem przez nich „poszukiwany” – co najwyżej osoba koordynująca moją pracę przekazywała mi pośrednio od dyrektorów parę niezbędnych informacji, nic ponad to. Tym razem jednak miałem zgłosić się do gabinetu, gdzie – jak przypuszczałem – albo zostanę zwolniony pod pretekstem niezbędnych cięć budżetowych, albo przeniesiony do jakiejś nowo powstałej komórki działu.
Po kilku zdaniach wymienionych z przełożonym wiedziałem już, że mogę wykluczyć pierwszą z możliwości, ale mimo, że padały w naszej rozmowie takie określenia jak: „nowy projekt”, „od początku”, „pragniemy powołać”, „należałoby w tym celu utworzyć i podtrzymać”, to z każdą minutą coraz mocniej towarzyszyło mi poczucie, że także druga z możliwości nie jest prawdziwa, a coś na kształt sensu tej rozmowy lub choćby jego urywku gubi się w plątaninie kosztów, domysłów i spekulacji. Jakby ktoś z totalnego ujęcia interesów, stanu spółek i podspółek, rokowań i przewidywań, odległych powidoków prospektów emisyjnych, szemranych informacji przekazywanych przez szpiegujących dla konkurencyjnych firm kontrahentów, usłyszanych pokątnie wieści od razu materializujacych się w odpowiedni kształt wykresu dokumentującego zysk i gospodarność, wykroił niewielki fragment i kazał mi zobaczyć w nim odbicie całości.
Oczywiście z tonu, kładzionych akcentów i doboru słów-kluczy dało wychwycić się ogólny zarys komunikatu, ale wszelkie próby wykorzystania go na swój własny użytek, można by porównać do sytuacji, w której otrzymujemy kilkustronicowy wykaz liczb i jedyne, co o nim możemy powiedzieć na pewno to, że chcielibyśmy – nie! – pragnęlibyśmy, żeby te liczby stały się większe, wykresy mocniej szybowały w górę, a przeliczniki były dla nas korzystniejsze. I wcale, wobec tego komunikacyjnego klinczu, nie pomogło to, że nagłość, z jaką byłem – podkreślmy raz jeszcze: po raz pierwszy – poszukiwany, całkowicie ulotniła się, kiedy po wyjściu z gabinetu wróciłem do tego samego, co zawsze; pracowałem tak samo, jak zawsze, miałem miejsce to samo, co zawsze, i absolutnie nie zmieniły się problemy oraz narzędzia służące do ich rozwiązywania. Dalszą część tego urywku z mojego życia zawodowego można by streścić jak porządną realistyczną powieść ujmującą swoją narrację w naturalne cykle obrotu ziemi – praca postępowała, a zanim ktokolwiek się obejrzał, spadł pierwszy śnieg i na kilka miesięcy znów zatrzymało się życie.
Przystańmy na chwilę obok tego narracyjnego, cyklicznego okręgu, skoro jak raz jego obrót tak wyraźnie przyhamował. Czy rzeczywiście takie pary pojęciowe jak: ruch-bezruch, zasada-przypadek, praca-zastój, spełniają jakiekolwiek kryteria operatywności, kiedy mają odnosić się do tych wszystkich pozorowanych prac, poukrywanych na boku pomniejszych zajęć, rzekomo będących w kontrze do jawnych, pełnoskalowych, pełnoprawnych obowiązków? Bezruch przecież nigdy nie śpi; w bezruchu trwają niepozamykane sprawy, które uporczywie nas nawiedzają; bezruch wytrąca widma naszej pracy z jednego uporządkowanego rytmu; w nocy robi krecią robotę, a za dnia wciąż wierci, porusza materią pracy, która przez to rozpada nam się w rękach. Bezruch sprawia, że z jednej strony martwi nas niepewność zatrudnienia, z drugiej – cieszy oddalenie się od centrum jakiegokolwiek zamieszania. Bezruch znajduje nas w wirze rozproszonych czynności, który ktoś życzliwie do nas nastawiony skwitowałby stwierdzeniem: „ten człowiek przecież robi swoje”. W końcu bezruch wprowadza nas do rozpoczynającego się na nowo okresu rozliczeniowego, kiedy wciąż ciągną się za nami stare, nieprzeprowadzone do końca procesy sprzedażowe, każe nam uczestniczyć w spotkaniach, odpisywać z doskoku na maile, drukować zaświadczenia i umowy. Nawet kiedy przychodzi odwilż, czas przyspiesza, życie wraca powoli do łask i nikt już nie mówi o „przezimowaniu”, „przetrzymaniu”, bezruch wciąż nam towarzyszy, bezustannie powraca do nas z obowiązkami, które biorą się z jawnego przekłamania czasu; podpinamy się tylko pod kolejne sprawy, które mimo pozornego rozwoju, zbliżania się do swojego rozwiązania, nigdy jeszcze tak uparcie nie stały w miejscu.
Obowiązków naszych nie traktujemy przecież jako chronologicznie poukładanych. Raz ktoś poprosił nas o wysłanie wiadomości w danej sprawie i tylko zerknęliśmy pospiesznie, że status sprzedaży określa czternasta z kolei kropka na osi czasu. Innym razem byliśmy odpowiedzialni jedynie za przekazanie sprawy dalej, znów – możemy o niej powiedzieć tylko tyle, że utknęła w martwym punkcie, oznaczonym akurat jako dwudziesty czwarty z kolei. Tak rozmieszczone obowiązki dają się scharakteryzować jako niezwykle konkretne – w końcu ktoś projektujący cały proces zadbał o ustanowienie obowiązującej jednostki czasowej, w tym przypadku ułożonych w równym rządku kropek – ale przez brak jakiegokolwiek wglądu w całość, której te obowiązki są częścią, przez upłynnienie się czasu, rozpuszczenie się go w sprawach zataczających już któreś z kolei koło z jednej strony, z drugiej zaś – przez zapowiedzi nowych prac, rzadko kiedy później egzekwowanych, owa konkretność gubi się w korytarzach pamięci, tak jak ja przez pierwszych kilka miesięcy mojej pracy gubiłem się pomiędzy kolejno mijanymi biurkami, ustawionymi na kształt zwodniczej elipsy. To jest właśnie warunek konieczny istnienia pracy takiej jak moja, zależnej od kaprysów chwiejnej, dalekiej koniunktury – przemierzać kolejne odległości na skali, która jest tak naprawdę zlepkiem kilku obcych sobie równoległych linii z wyrwami w pamięci jako jedynymi punktami odniesienia.
Czy w tym miejscu nie wypadałoby – skoro już zahaczyliśmy w naszych rozważaniach o konkretność – przybliżyć nieco, ukonkretnić właśnie, czym są owe mgliście nakreślone „obowiązki”? Skoro już dobrnęliśmy do takiego momentu w roku, któremu na imię przestój, skorzystajmy z tego chwilowego wygaszenia i wykorzystując ku temu nasze narracyjne przywileje, przyjrzyjmy się pracy na przykładzie wybranego zagadnienia. Do sprawy musimy podejść konkretnie i metodycznie, gdyż Niezwykle Poważne Obowiązki wymagają, jak wiadomo, równie poważnych narzędzi oraz odpowiedniego intelektualnego przygotowania – jego zmaterializowanym symbolem niech będzie proste biurko, obwołane przeze mnie, tylko dla zbytecznej fantazji, małą stacją badawczą. Otóż odkąd tylko powierzono mi zadanie polegające na sporządzaniu prostych ofert – dla klientki Kowalskiej możemy wykonać akwarium o takich a takich wymiarach, jesteśmy w stanie zamontować pompę o mocy X, w kotłowni o wymiarach Y na Z – tak przyłożyłem się do powierzonych mi Obowiązków, że mała stacja badawcza z dnia na dzień zaczęła obrastać w żółte karteczki zapełniane drobiazgowymi obliczeniami. Chociaż nikt ode mnie tego nie wymagał – ponieważ oferty były w zasadzie fikcją i moim przełożonym wystarczało, że będę przyjmował gotowe już formularze tak, by firma nie była stratna z powodu ewentualnych braków w technicznym uposażeniu klientów – ja co dzień sięgałem dzielnie po kalkulator, wykonując niemożliwe obliczenia i notując je skrzętnie na marginesie. Wyobrażałem sobie jak praca, już w punkcie wyjścia pozbawiona sensu, wraz z kolejnymi etapami zmyślonych naprędce procedur nabiera odpowiedniej wagi.
Na czym polegała wypracowana przeze mnie metoda? Po pierwsze: otworzyć wszystkie pliki ze zdjęciami zrobionymi wcześniej przez doradcę; w osobnej zakładce zajrzeć do sporządzonej również przez niego ankiety technicznej. Nas szczególnie interesują wymiary kotłowni, od których zależy, jakiego rodzaju pompę zasilającą całą aparaturę niezbędną do pobierania od ośmiornic wspomnień, można w danym domu umieścić. Tu wkrada się pierwszy problem – mimo że obowiązkiem doradcy jest zmierzyć tę wysokość, a naszym uznać ją za prawdziwą, to obydwie strony orientują się doskonale, że w odpowiednią dla tej wartości rubrykę B.13 może być wpisana jakakolwiek liczba i nie należy przyjmować, że znajduje ona swoje pokrycie w rzeczywistości.
W tym właśnie miejscu, w polu B.13, dochodzi do pierwszego, prymarnego dla mojej pracy odroczenia sensu – strona A przyjmuje za swój obowiązek podać liczbę, pod której znakiem procedowana będzie później sprzedaż, strona B odrzucić tę liczbę, sugerując się tylko niejasną, intuicyjnie interpretowaną wielkością rzędu. Dajmy jakiś przykład: kotłownia mierzy według doradcy trzy metry dwadzieścia sześć centymetrów szerokości, dwa metry osiemdziesiąt siedem centymetrów długości i metr dziewięćdziesiąt osiem wysokości. Zatem pomieszczenie szerokie jest na jakieś trzy metry pięćdziesiąt, bo akurat szerokości lubimy zaokrąglać do każdej połowy metra, długie na trzy metry, w końcu wpisana wartość jest tak bliska boskiej trójki, że żal byłoby ją pominąć, wysokie na dwa metry dwadzieścia – zakładamy po zdjęciach, że właściciel nieruchomości nie należy do najniższych osób, a przecież mieści się swobodnie w granicach kadru.
Po zapisaniu tych wartości na wygrzebanej spod klawiatury samoprzylepnej karteczce nie pozostaje nic innego, jak w oparciu o nie sporządzić odpowiednią dla danego klienta ofertę. Liczymy więc: kwota brutto powinna wynieść – dla przykładu – czterdzieści trzy tysiące dwieście; tę cenę oblicza specjalny excelowy kalkulator (z którym to przyjdzie nam się zaraz nie zgodzić). Dodajemy kwotę paszy, która odpowiada liczbie jajeczek przekazanych klientowi, trzy wentylatory, podajniki, okablowanie oraz wybrany model pamięciowy. Ten ostatni waży w całym naszym równaniu najwięcej, najszersza jest też – w porównaniu z pozostałymi wydatkami – rozpiętość kwot, jakimi możemy rozporządzać w zależności od warunków bytowych użytkowników. Kluczowe znaczenie ma tu zarówno ich kondycja psychofizyczna, jak i techniczne specyfikacje, moce przyłączeniowe czy zabezpieczenia instalacji budynku.
Kiedy już zerkniemy na rubrykę C.8 w ankiecie technicznej i zrozumiemy, z jakimi liczbami mamy do czynienia, po czym skonfrontujemy je z wypełnionymi już wcześniej formularzami – zaczniemy rozpaczliwie poszukiwać ostatnich punktów podparcia, z których pomocą dałoby się jeszcze poruszyć sens naszej pracy. Ta w końcu staje się kulą nabierającą rozpędu, przyklejają się do niej kolejne obliczenia, kiedy próbujemy uchronić klientów przed niekorzystnymi dla nich wyliczeniami. Wyobrażamy sobie zresztą, że do każdego z naszych podopiecznych – jakże milej to brzmi niż „do pani o numerze porządkowym 181475” – zwracamy się osobno, mówimy czule i empatycznie: „Teraz przeprowadzę Panią przez meandry procesu sprzedażowego, organizując dla Pani indywidualną wycenę, pochylając się nad każdą wkrętką, śrubką, falownikiem, kontrolką”.
Chcemy ochronić naszych podopiecznych przed ułożonymi zawczasu ofertami, więc spędzamy kolejne dodatkowe minuty na personalizowaniu naszej pracy, układamy na podstawie dostępnych nam danych modele pamięciowe, wyliczamy metraże i przyłączeniowe moce, zapisujemy dwudziestą z kolei karteczkę, a nasza kula śniegowa przyjmuje już rozmiary piłki lekarskiej. I stacza się ta piłka powoli, wywracając przy okazji szafki z dokumentami, aż zostajemy sam na sam z ogromną srebrzystą bańką wielkości słonia, która jak na złość nie chce pęknąć, a każe przeglądać nam się w bezsensowności podjętej przez nas pracy. Czy wie ktoś na jakim etapie całego procesu obecnie się znajdujemy? Czy ma ktoś choćby mgliste przeczucie, ile jeszcze pracowników z bliźniaczych działów, komórek zarządzania wykreśli liczby, o które tak dzielnie walczyliśmy, i w ich miejsce wpisze swoją własną interpretację chwilowych kaprysów kapitału?
Nic dziwnego, że więź, którą szczerze chcieliśmy nawiązać z klientką, całkowicie rozpada się, bo jakże w warunkach iście abisalnych podtrzymać życie, jeśli nie mamy wykształconych ku temu narządów – możemy co najwyżej z zazdrością spoglądać na lampion, którym żabnica przepędza oceaniczne mroki, posuwając swoje plaskate ciało powoli naprzód. Mamy tylko naszą małą stację badawczą i niewielkie odkrycia, które nikogo nigdy nie zainteresują – zwłaszcza świata; ten jeśli już miałby spoglądać na kogoś swoim jedynym, niemym okiem, to spoglądałby raczej na interpretatorów wyższego rzędu: brytyjskie stowarzyszenia entomolożek, rysowniczki rozbierające na części pierwsze morskie mięczaki, królewskie towarzystwa astronomiczne czy nawet dyletanckich botaników i zoologów; każde z nich stoi przed nami w kolejce po laury, jeśli te rzeczywiście miałyby być rozdawane przez świat na podstawie zasług.