Gosia Mielcarek - Jeden zegarek Twardocha nie czyni, czyli polowanie na kaszalota
- zakladmagazyn
- 20 mar
- 10 minut(y) czytania
10. Kim lub czym chciałbym być, gdybym nie był tym, kim jestem?
Chciałbym być kaszalotem.
- Jak nie zostałem poetą, „Kwestionariusz”, Szczepan Twardoch
Szczepan Twardoch nie ukrywa ani swojej żeglarskiej pasji, ani czerpania inspiracji pisarskiej z własnego życia. Daleka jestem od uwielbienia dla biograficznych czy psychologizujących odczytań literatury, które zwykle nazbyt schematyzują i ograniczają interpretację, a do tego są nudne. Powiedzmy, że Piontek zaprasza jednak do rozważań nad rolą i pozycją autora w powieści, dlatego analizę w kontekście dość osobistej publicystyki Twardocha uważam za zasadną. Piontek... jest bowiem po brzegi Twardochem wypełniony.
Przecã to niy Erwin gŏdŏ – ekosystem Piontkowo-Twardochowy

Kto mówi w tekście? Pytanie z pozoru proste, w przypadku Piontka... wymaga złożonej, wielopoziomowej odpowiedzi. Struktura powieści sugeruje podział na trzy podstawowe części, skupione wokół trzech podstawowych Erwinów Piontków. Pierwszy to emerytowany górnik, który postanawia spełnić młodzieńcze marzenie o żeglarstwie, pływając po Zalewie Rybnickim. Druga historia dotyczy Erwina Piontka – żołnierza Schutztruppe – przebywającego w koloniach afrykańskich. Ostatni Erwin zostaje uprowadzony przez służby specjalne i uwięziony na salonach Naczelnika Ludowego Państwa Polskiego Zenona Wilka, gdzie przejmuje obowiązki dyktatora. Narrator natomiast ewoluuje w ramach dwóch porządków. Zmienia się jego widoczność jako instancji w tekście (czyli dla czytelnika) i jako elementu diegezy (czyli dla innych bohaterów świata przedstawionego).
W pierwszej części (na zalewie) wnuk Jorga to pierwszoosobowy obserwator wydarzeń, który jednak wie więcej, niż powinien. Zakłada maskę narratora trzecioosobowego, która tylko czasami daje o sobie znać. Jego obecność jest jednak oczywista i naturalna dla bohaterów. Wskazuje na to np. scena odwiedzin u Jorga, w której to wnuk Jorga równocześnie opisuje wydarzenia i rozmawia z Erwinem o żeglarstwie. Od początku powieści osoba mówiąca sygnalizuje silną obecność tekstualną, nie tylko przez zwroty „powiedzmy, że” czy „powiedzmy sobie, że”, ale również poprzez zdolność do manipulowania perspektywą (narrator wszechmogący).
Tekst charakteryzuje nasilająca się polifoniczność i kalejdoskopowa percepcja. Punkt widzenia zmienia się co kilka akapitów, a wraz z nim emocjonalna ocena opisywanej sytuacji. Jednym z najwyraźniejszych przykładów tego kalejdoskopowego widzenia jest scena, w której Erwin opuszcza swoją żonę Marikę. Bohater postanawia spełnić marzenie samotnego opłynięcia świata. Za zaoszczędzone przez lata pieniądze zamierza kupić łódź i zrobić zapasy na drogę. Opis wyglądu Erwina u progu podróży pojawia się trzykrotnie. Za każdym razem można zauważyć subtelne zmiany: „Schował broń z powrotem do pochwy i z workiem na ramieniu, szpadą pod pachą i kasetką w obu rękach wyszedł przed dom”. Obiektywny głos narracji trzecioosobowej zderza się następnie z percepcją Mariki, która zauważa Erwina: „I ujrzała, jak stał, z żeglarskim workiem, ich kasetką z pieniędzmi w dłoniach i ze szpadą, w czerwonej czapce, w której wyglądał jak Jacques Cousteau” oraz kiedy zestawia zastaną sytuację ze swoją dotychczasową opinią o mężu („Erwin to je dobry chop”): „A teraz Erwin stał przed domem z workiem żeglarskim na ramieniu, z ich oszczędnościami w rękach i w tej idiotycznej, czerwonej czapce. I ze szpadą”. Kilka stron dalej, kiedy Erwin realizuje już swój zamiar przepłynięcia dwudziestu dziewięciu tysięcy mil po Zalewie Rybnickim bez zawijania do portu (odpowiednik opłynięcia świata), pojawia się nowy punkt widzenia, należący tym razem do pracownika przystani: „(…), po czym roześmiał się głośno na widok śmiesznego, postawnego dziadunia w czerwonej, włóczkowej czapce, który wyglądał jak Jacques Cousteau z górniczą szpadą w dłoni”. Wszystko to wypowiada narrator za pośrednictwem mowy pozornie zależnej, sygnalizując tym samym polifonię, która od tego momentu tylko się w powieści nasila.
Narrator drugiej części (na pustyni) mówi „ja”, zachowuje pozę obserwatora wydarzeń, ale wydłuża metanarracyjne dygresje, przez co staje się mniej przezroczysty dla czytelnika. W mniejszym stopniu należy już do świata przedstawionego: „Czuję się nieswojo, bo wiem, że nie powinienem tu być, więc przynajmniej staram się pozostać niewidzialny (…), a jeśli się staram, to przychodzi mi to z łatwością, więc jestem niewidzialny, tak bardzo, że prawie mnie nie ma”. Narrator znika za to dla pozostałych bohaterów diegezy, postać staje się głosem. Próba nawiązania rozmowy z Erwinem schwytanym na pustyni przez Witbooia wywołuje konfuzję wśród bohaterów: „odpowiadam mu i wszyscy nagle się odwracają, nic nie słyszeli, ale jakby coś słyszeli”. Nasila się również polifoniczność i rozedrganie narracji. W jednym zdaniu czytelnika zapewnia się, że przemówienie Witbooi wygłosił w języku nama, żeby kolejne rozpocząć sentencją: „Powiedzmy więc, że tak było”.
Właśnie w punkcie tego rozedrgania, pękania szwów narracji, ujawnia się instancja pisząca:
Mając lat prawie czterdzieści i cztery – gdy piszę te słowa – czytam od lat trzydziestu pięciu i wiele książek tak spęczniało, i wypełniło mi głowę, wypychając poprzednie. (…) Samotny rejs „Opty” Leonida Teligi przeczytałem, mając lat dwanaście, i ziarno tej historii wykiełkowało wtedy i zapuściło w mojej głowie korzenie tak silne, spęczniało tak, że żadna inna książka nie zdołała do z mojej głowy wypchnąć i już tam jest.
Powyższy fragment to biograficzny opis początku pisania, zalążek istnienia powieści i źródło twórczej potrzeby pisarza. Narrator drugiej części nie tylko ujawnia się (momentami nachalnie) czytelnikowi, ale również odsłania przed nim źródło powieści.
W trzeciej części (na salonach), instancje namnażają się i przekrzykują. Do tej pory komunikacja na linii Erwin-Narrator-Autor przebiegała zgodnie z naturalnymi prawami diegezy (narrator-wnuk Jorga rozmawia z Erwinem) lub była niemożliwa, również zgodnie z naturalnymi prawami narracji (narrator-duch mówi do Erwina na pustyni, ale ten go nie słyszy, ponieważ nie znajdują się na tej samej płaszczyźnie diegezy). Prawa zostają złamane w części trzeciej, kiedy narrator-głos zaczyna rozmawiać z Erwinem-Wilkiem lub kiedy postać nazwiskiem Twardoch, staje się bohaterem świata przedstawionego. W tym drugim przypadku zastosowana zostaje nawet narracja drugoosobowa, kiedy to Erwin opowiada historię i zwraca się do Twardocha („patrzysz na mnie badawczo”, „stoisz przy pilersie nagi, gruby (…)” itd.). Taki zabieg sugeruje próbę odwrócenia dynamiki autor-bohater: bohater mówi autorowi, co robić.
Erwinów istnieje więcej niż trzech „podstawowych” (Erwin pływający po zalewie, Erwin na pustyni, Erwin dyktator): czy Erwin-Kolega-Szczepana, to aby na pewno Erwin-Dyktator? Czy Erwin-Pokryty-Glonami, to Erwin-z-pustyni? Czy Szczepan-Twardoch-wnuk-Jorga-narrator to ten sam Szczepan-Twardoch-Autor, który ginie na końcu powieści? Kim jest Twardoch, który przyrządza ryby w epilogu? Powiedzmy, że Piontek to złożony ekosystem, w którym, jak w kalejdoskopie, Erwiny i Twardochy odbijają się od siebie i w każdej zmianie perspektywy narracyjnej tworzą inne konstelacje.
Powiedzmy. Powiedzmy. Powiedzmy. Kim jesteśmy „my” w tej liczbie mnogiej?
Próba ucieczki od samego siebie, próba bycia kimś innym, spojrzenia z innej perspektywy, z innym bagażem, uwolnienia się od kultury, Historii i historii, z której się wyrosło, okazuje się niemożliwa. Nawet Zenon Wilk, postać raczej zewnętrzna względem ekosystemu, ma te same co Twardoch-Autor książki w gabinecie. Instancje Twardocha szamoczą się, próbują wyrwać się z ustalonego ładu, zmienić hierarchię, odwrócić role (np. Erwin torturujący Twardocha), ale ostatecznie eksperyment oddzielenia bohatera od autora nie powodzi się.
Na potrzeby dalszych rozważań ograniczę się do kilku, najpotrzebniejszych moim zdaniem instancji Twardocha: Erwin-Bohater (ta instancja mieści w sobie trzech „głównych” Erwinów – z zalewu, z pustyni, z salonów – oraz pozostałe niuanse ich wcieleń), Twardoch-Autor (to Twardoch pozatekstowy, biograficzny, realny autor powieści Powiedzmy, że Piontek), Twardoch-Bohater (to występujący w tekście powieści bohater o imieniu i nazwisku Szczepan Twardoch, którego porywa i torturuje Erwin Wilk), wreszcie Twardoch-Narrator (czyli pełniąca pozornie funkcję narratora trzcioosobowego instancja, która mówi czasem „ja”).
Heidegger srajdegger
Filozoficzne zainteresowania czy ambicje Twardocha-Autora skutkują mętnym dialogiem, ciągnącym się od 241 do 246 strony. W Heideggerowskich momentach powieści najbardziej czuć niepewność, czy też brak zaufania do czytelnika, co prowadzi Twardocha-Autora do gorączkowych prób łopatologicznego objaśniania, tłumaczenia głupiutkiemu odbiorcy, „co autor miał na myśli”. Dyskusja o istnieniu, o stworzeniu, o tym, kto ma władzę nad kim, jest nieciekawa i niepotrzebnie zagmatwana, a jej finał potwierdza ostateczną niemożliwość usamodzielnienia bohatera: kiedy Twardoch-Bohater znika (ponieważ zostaje wyrzucony za burtę przez Erwina Wilka), Erwin-Bohater traci usta: „Odwracam się, chcę coś powiedzieć, ale nie mam już ust” – narracja urywa się w tym momencie i wraca do punktu widzenia narratora trzecioosobowego, który okazuje się inną instancją Twardocha-Narratora; podkreślona zostaje jego nietożsamość z Twardochem wyrzuconym za burtę. Na ten finał Twardoch-Autor naprowadził czytelnika już wcześniej: „Ale rozumiesz chyba, że to moje nazwisko będzie na okładce tej książki? Że to ja za to odpowiadam? Że to jest jednak moja opowieść?”. Świat przedstawiony istnieje tylko przez Twardocha z Twardochem i w Twardochu. W felietonie Kwestionariusz Twardoch-Autor pisze:
13. Ulubieni bohaterowie literaccy?
Ci, których sam napisałem. Kostek Willeman. Josef Magnor. Paszko. Jakub Szapiro. Dali mi życie, które wiodę, poczucie sukcesu i spełnienia. Szczerze ich nienawidzę.
Twardoch-Autor nie uwalnia swoich bohaterów, ale daremnie próbuje się od nich uwolnić. Jego bohaterowie dają mu rację bytu. Zawdzięcza im też sławę, może stąd nienawiść i chęć pozbycia się ich, bo przecież: „Pisarzowi to nawet przystoi, żeby był prześladowany, a nie jak ty, przez całe życie niczym pączek w maśle”.
Erwinów i Twardochów jest zatem wielu, ale jest jedna rzecz, która ich łączy. Zegarek. Każdy Erwin-Bohater nosi zegarek, markowy, Twardoch-Autor też gdzieś pisał, że lubi zegarki. Czy aby na pewno chodzi o proste przeniesienie upodobań pisarza na bohatera jego książki? Dziwna, leniwa filozofia wygląda jak intelektualna poza Twardocha-Autora, zaś zegarek jak celowo kontrowersyjna poza pisarza-materialisty, który lubi bogactwem pomachać przed nosem polskiej krytyki literackiej. Mam jednak nieodparte wrażenie, że ironiczny pancerzyk ma chronić jakiś bardzo autentyczny i wrażliwy zakątek autorskiej duszy.
Okazuje się przecież, że powieściowego zegarka tak naprawdę nie ma. Twardoch, owszem, przywołuje legendę niemieckiego zegarka Girard-Perregaux („problem z nim jednak jest taki, że nikt go nigdy nie widział, (…) nie zachowała się nawet żadna fotografia oficera Kaiserliche Marine z takim zegarkiem na ręku, więc większość specjalistów podejrzewa, że zegarki te nigdy nie istniały”). Natomiast fakt historyczny istnienia modelu wydaje mi się kwestią drugorzędną – bardziej interesują mnie okoliczności jego zniknięcia w Piontku. Realność zegarka zostaje podważona dopiero, kiedy rozpoczyna się metamorfoza Erwina. Kiedy Erwin z pustyni schodzi do wody, „obracają się wskazówki nieistniejącego zegarka Girard-Perregaux”. Dodatkowo, na końcu powieści „Erwin z zalewu” zdejmuje swój zegarek przed skokiem do wody. Wszystko dzieje się tak, jakby te dwie rzeczywistości: morska, głębinowa i ziemska, materialna nie mogły się połączyć.
Jŏ musza, czyli wieczna za morzem tęsknota
Zatem nie zegarek, a umiłowanie morza jest czymś, co łączy wszystkich Erwinów Piontków i wszystkich Szczepanów Twardochów. Morze pojawia się już na pierwszej stronie powieści: dłonie Erwina z zalewu są jak mapa „rzek, mórz i wysp”, dalej ten sam Erwin „patrzy z miłością na morze”. Pasję Erwina dzieli Twardoch-Narrator (jako wnuk Jorga): „wiedział, że kocham morze, i cieszył się, że ma kogoś, z kim może podzielić się pasją”, Erwin z pustyni marzył o zostaniu marynarzem, a Erwin Wilk interesuje się flotą i ostatecznie wypływa w morze. Dlaczego? „Ponieważ morze – oczywiście muszę do niego tęsknić, bo tylko po to przyszedłem na świat, aby tęsknić”. Ponieważ jesteś, Erwinie-Bohaterze, instancją Twardocha-Autora, który pisał, że jego życie charakteryzuje „wieczna za morzem tęsknota” (por. felieton Wrócić na morze).
Nawet momenty przejścia pomiędzy Erwinami, przeobrażania się, są nierozerwalnie związane z wodą. Woda jest nieunikniona, wynika z upodobań nadrzędnej instancji Twardocha-Autora. Erwin wyraża tę głęboką konieczność prostym: „Jŏ musza” i odchodzi w ślad za swoim stwórcą, który „pod tymi pomalowanymi w czerwono-białe pasy wieżami na początku lat dziewięćdziesiątych uczył (…) się żeglować” (Wieloryby i ćmy. Dzienniki). Elektrownia rybnicka to istotny element rejsu Erwina. „Kominy kryły się w chmurach”, „z chłodni kominowych unosiły się cumulusy białej pary”, „światła elektrowni ścieliły się na wodzie jak niekończący się zachód słońca”, „za kominami i chłodniami wstało słońce”, „chmury wisiały tak nisko, że niknęły w nich nie tylko niebosiężne kominy elektrowni, ale także wyloty o wiele niższych od nich chłodni kominowych”. Molo nigdy nie jest po prostu molem, zawsze jest molem „przy elektrowni”. Kominy, jak czerwone wykrzykniki zdają się ostrzegać: „pamiętaj czytelniku, Erwin nie jest na morzu”, zabraniają imersji w przygodzie, tak jak narrator, który wiecznie daje znać o swojej obecności, nie pozwala na imersję w diegezie. Kominy bronią Erwinowi dostępu do oceanu, do jego pełnego poznania, a narrator broni czytelnikowi prawdziwego poznania tego, co czai się pod powierzchnią: czarnej pieśni, czarnych stworzeń, „które żyją w ciemnościach i o których nie wie żaden człowiek, tylko ja”. W Samotnym rejsie „Opty” Leonida Teligi kryje się źródło pisania, również pisania o morzu, a w morzu rozbrzmiewa pieśń, moc stwórcza i niszczycielska zarazem, która do pisania zmusza.
Mantry zielonego człowieka i ciemne pieśni ciemnych, ciemnych stworzeń
Pieśń ciemnych stworzeń to jedyny element świata przedstawionego, co do którego nie ma wątpliwości, że istnieje. W tekście, którego sam tytuł sygnalizuje wątpliwość, pieśń czarnych stworzeń „naprawdę jest”. Doświadcza jej każdy Erwin i każdy Twardoch. Od chwili, kiedy na początku trzeciej części Erwin Piontek zostaje Zenonem Wilkiem, morskie stworzenia milczą. Odzywają się dopiero podczas improwizowanego przemówienia Erwina, zatem gdy tylko do głosu zostaje dopuszczony kakofoniczny chór Erwinów-Twardochów, powraca ciemna pieśń.
Stanowi ona spoiwo ekosystemu Piontkowo-Twardochowego, ale nie jest pełnoprawnym elementem świata przedstawionego. Bohaterowie wsłuchują się w nią, ale myśl o morskich stworzeniach wydaje im się obca, jakby pochodziła spoza nich: „Powiedzmy, że to nie jest myśl Erwina”, „(…) samostrzworzenia miałyby ucztę, myśli Erwin, a może to nie on tak myśli. Nie, to nie on”, „Nie wiem, dlaczego ta myśl pojawia się w mojej głowie, to nie jest moja myśl, czy to ty mi ją włożyłeś do głowy?”.
Z czarnej masy stworzeń wyłania się biały Sum, który towarzyszy Erwinowi na zalewie, a następnie ciągnie go ku mroźnej śmierci. Co ciekawe, Witbooi, w którego rękach spoczywa los drugiego Erwina, nosi białe spodnie i białą chustę na kapeluszu. Biel w śmierci trzeciego Erwina jest bardziej subtelna. Ta wersja bohatera z pozoru sama prowadzi swoją opowieść, walczy o autonomię, ale ostatecznie zostaje unicestwiona, niczym w Zniknięciach Pereca, przez biel niewypowiedzianego słowa, niemożliwość zabrania głosu bez Twardocha-Autora. Ten z kolei zostaje powstrzymany tylko pozornie, jako utopiony Twardoch-Bohater.
Motyw czarnych stworzeń wprowadza nową instancję: osobliwego narratora, korzystającego z innego rejestru niż pozostali. Biblijny, złowrogi głos proroka co rusz przebija się przez paplaninę Erwinów i Twardochów.
Czas Wielkiej Uczty – zaprawdę, zaprawdę powiadam Wam…
Fragmentaryczna mantra o czarnych stworzeniach opowiedziana jest językiem ewangelistycznym, profetycznym i sentencyjnym: „(…) i moje ciało będzie dla nich paruzją, Ponownym Przyjściem, i tak dopełnią się czasy”, „(…), że spełniło się proroctwo i że proroctwo było prawdziwe, zaprawdę dokonuje się czas i zamyka, skoro nadchodzi nowy Czas Wielkiej Uczty”. Twardoch-Autor jest przez Erwina Wilka określany jako ojciec wszelkiego cierpienia, który niczym Bóg w Dżumie, milczy wobec bólu: „Dlaczego nie odpowiadasz? Dlaczego milczysz?”. Ciekawa jest w tym kontekście symbolika piątku – dnia w religii chrześcijańskiej upamiętniającego mękę i śmierć Jezusa na krzyżu. Postać Jezusa pojawia się z resztą explicite: „Skąd wiem, jak brzmi głos Pana Jezusa?”. Jezus przemawia głosem księdza, który czyta Biblię. Skąd wiem, jak brzmi głos Szczepana Twardocha? Słyszę Autora tylko za pośrednictwem wybranych przez niego głosów, instancji przemawiających w tekście. Wracamy do eksperymentu: nie ma bohaterów bez autora, choć nie ma autora bez bohaterów.
Po śmierci Twardocha-Bohatera, tej mętnie heideggerującej instancji, w epilogu pozostaje pozornie tylko instancja Twardocha podróżnika, znana z Facebooka czy z felietonów. Czy na pewno? Czy zgodnie z tym, co zostało ustalone, świat przedstawiony może istnieć bez Autora? Nie. Nie może. Twardoch-Autor nie zginął: sygnalizuje nawet swoją pozycję twórcy: niczym Jezus pomnaża pokarm: „zmartwiłem się, że zabraknie jedzenia, dlatego na ogniu pojawiło się więcej ryb i langust”.
Mimo wszystko, morskie stworzenia, „samostworzenia”, „wiedzące”, zajmują wyższą nawet niż sam Twardoch-Autor pozycję. Ekosystem Piontkowo-Twardochowy wpisany jest w mitologiczną, grecką hierarchię: 1. Fatum (czarne stworzenia), 2. Bogowie (Autor, Narrator), 3. Ludzie (Erwin i pozostali bohaterowie). Mroczne stworzenia po złożeniu ofiary z Autora (choćby nawet pozornego, bo przecież śmierć poniósł Twardoch-Bohater, a nie Twardoch-Autor) uspokajają się („I nie było wśród nich białego suma”), potrzeba pisania wyczerpała się (przynajmniej na jakiś czas), powieść dobiegła końca. Nie ma pisania w idyllicznym świecie, Twardoch może spokojnie wyprawić ucztę dla swoich bohaterów i zniknąć. Bez czarnych jak atrament (kaszaloty łapią kałamarnice, przypadek?) mocy drzemiących w zakamarkach pisarskiej psychiki, które nęcą go i każą pisać, nie ma powodu do istnienia Twardocha-Autora, nie ma powodu do zadawania bohaterom cierpienia, można zniknąć.
Powiedzmy, że Piontek z początku wydał mi się niedopracowany, momentami byle jaki, nieuważny; myśli Twardocha rozlane, mętne; dialog z Heideggerem bezsensowny; influencerzy drażniąco nierealistyczni (jakby Twardoch-Autor pięciu minut nie mógł poświęcić na zgłębienie natury hasztagów); eksperymenty formalne mało subtelne. Nade wszystko irytowała mnie uporczywa odmowa zaufania odbiorcy. Natomiast polowanie na kaszalota, nasłuchiwanie ukrytej w głębinach powieści pieśni morskich stworzeń, pozwoliło mi odnaleźć satysfakcję z lektury. Motyw czarnych stworzeń wydaje się najistotniejszy, budowany z uwagą, troską i precyzją, wypływający z głębokiej, autentycznej potrzeby opowiedzenia historii. Żeby zauważyć kaszalota złapanego w plecioną przez Twardochów i Erwinów sieć rybacką, trzeba jednak odwrócić wzrok od przepływających obok złotych świecidełek marki Bisset czy Rakieta.
Kup na stronie wydawcy: Szczepan Twardoch, Powiedzmy, że Piontek, Wydawnictwo Literackie: Kraków 2024, s. 256.