top of page

Dominika Jarczewska - Bojler (wariacja d-moll)

  • zakladmagazyn
  • 4 lip
  • 10 minut(y) czytania
kolaż, Dominika Pindral
kolaż, Dominika Pindral

Wyobraź sobie, że mieszkasz w Sopocie, powiedzmy na ulicy Podjazd 5, w samym centrum, na Monciak masz minutę drogi, może cztery wliczając zbiegnięcie ze schodów. Raczej prestiżowa lokalizacja, niektórzy na pewno tak ją postrzegają. 


Powiem teraz oczywistość, kluczową dla naszego wzajemnego porozumienia, mianowicie: schody z natury są dwukierunkowe. Schody, które na początku nie przeszkadzały ci w ogóle, przez pierwsze tygodnie były poniekąd treningiem, bo biegną spiralnym szlakiem po ścianach wewnętrznych kamienicy i są nienaturalnie długie, przez co pokonanie ich jest czasochłonnym wyzwaniem siłowym dla ud i łydek, zimą nabierają wymiaru ascezy, tej najgorszego rodzaju. Pokonujesz je mozolnie, a pośrodku czeka ziejąca pustka, która obserwuje twoją nieudolną wspinaczkę na trzecie piętro ze złośliwym, kpiącym wręcz zainteresowaniem. Oddziela cię od niej tylko pięknie rzeźbiona, drewniana barierka o barwie gnijącej zieleni; dziwnie niska, tylko trochę wyższa od kolana, na pewno nie ma więcej niż siedemdziesiąt pięć centymetrów, a restaurowana nie była od dobrych siedemdziesięciu pięciu lat, może więcej. To zabytek z 1914 roku, jeden z tych źle zachowanych i wyglądających jakby miały się rozpaść lada moment, pewnie przez to nie ma windy. Na każdym półpiętrze zerkasz w bok; ta pustka, ta ogromna przepaść, kusi cię, nęci, by spojrzeć w dół, wychylić się, sprawdzić jak mozaikowe płytki wyglądają pod innym kątem. Czy tworzą jakiś wzór, który wcześniej umknął twojej uwadze? 


Kręcisz głową, odrzucasz szatańską próbę, skupiasz się na stopniach okrytych wykładziną, z której tysiące stóp skutecznie starły wzór i przypominasz sobie jak ojciec mówił, że to niemieckie mieszkania, kiedyś to był Zoppot, ale czy ta wykładzina widziała stopy SS-manów? Zresztą nieważne, to tylko nieistotne fragmenty większej układanki; to jak dziwić się, że wszystko przed tobą jest cieniem, gdy stoisz tyłem do światła. Przyczyna powstania zniszczenia, taka czy inna, nie ma najmniejszego znaczenia. Grunt, że ten marny materiał w niczym nie przeszkadza, najwyżej podkreśla podłość tej nadmiernie długiej wędrówki. Brzydkie rzeczy z duszą są lepsze niż nowe z plastiku, ale jeśli o mnie chodzi, to do swojego domu wolę wybrać zdecydowanie coś nowego, co nie wymaga mycia ani naprawy; takie błahostki i niekończące się rozmowy ze „specjalistami” męczą mnie bardziej niż hipotetyczne przepłynięcie wpław z Trójmiasta na Hel, tuż po wydanym przez władze miasta zakazie kąpieli, bo w wodzie ponownie zakwitły sinice.


Wróćmy do naszej podróży. Robisz kolejny krok, breja ze śniegu, błota i brudu wsiąka w zmaltretowaną wykładzinę. Idziesz po tych przeklętych schodach, stawiasz nogę za nogą, pocisz się w kurtce, czapkę ściskasz w dłoni, żeby nie przykleiła się do wilgotnego czoła, buty zdają się ważyć tonę i jeden się rozwiązał, brakuje ci tchu, ale nie ma czasu na zatrzymanie się; jak się zatrzymasz, to już na pewno nie dotrzesz do końca drogi. W końcu trafiasz pod drzwi z numerem 32. Sam szczyt, trzecie piętro, wyżej tylko dach. 


Twoje mieszkanie. 


Generalnie to tak, jest małe; niecałe trzydzieści metrów kwadratowych, wynajęte, ma widok na tory i nie możesz otworzyć okna, bo SKMki jeżdżą średnio co minutę, nie wliczając w to pociągów Intercity, Regio czy Pendolino, albo tych najgorszych, tych niekończących się jelit wypełnionych węglem, które ciągną się jak pauza, kiedy nie wiesz, czy kichniesz, czy nie. 


Marzysz o ciepłym prysznicu. O zmyciu oczekiwań, rozczarowań, frustracji. Cały dzień pracy, biegania od przystanku do przystanku, żeby zakończyć to łażeniem po mikroskopijnym sklepie, gdzie trzeba przeciskać się między pękającymi w szwach paletami i otyłymi emerytami, znosić ich sapanie i chorobliwy kaszel, te ich powolne ruchy, torby na krzywych kółkach; ty chcesz tylko znaleźć mleko do kawy, żeby chociaż odrobinę osłodzić sobie dzień i wypić coś lepszego niż gorycz porażki na wszystkich frontach życia, ale ktoś postawił mąkę obok proszku do prania i łapiesz się na tym, że nachodzi cię pytanie: czy to celowy zabieg?


Twoje mieszkanie nie ma stołu, nie było na to miejsca. Wszystko jest tu upchnięte i rozepchane do granic możliwości. Krok od łóżka stoi biurko, a pod nim jest mała, czerwona lodówka marki SMEG; ładna, trzeba klęczeć, żeby schować jedzenie, ale nie szkodzi, i tak całe dnie nie ma cię w domu, jesteś przecież w pracy albo w drodze do pracy, z pracy; kręcisz się w kole monotonnych obowiązków i nie możesz wyjść. Zamiast książek czy zeszytów, cały blat jest zwalony brudnymi patelniami i packami, na desce do krojenia leży rozmokły pomidor, pokrywają go okruchy z chleba, tuż obok sterta złożonych ubrań zakrywa butelkę pustego wina, czajnik elektryczny do zalania zupek chińskich, a za tym wszystkim czai się uschnięty kaktus, który jest prezentem od przyjaciela, a ty go mordujesz, chociaż podobno to nieśmiertelne rośliny, jednak tobie udało ci się go zabić; powoli, ale skutecznie. Decydujesz, że zjesz w łóżku, tak jak każdego wieczoru. 


Odmawiasz jednak zatracenia ostatniego bastionu godności, nie zhańbisz czystej pościeli. Rozbierasz się do naga i wrzucasz brudne ubrania do prowizorycznego kosza na pranie, takiego zrobionego z plastikowej torby z supermarketu; miało być rozwiązaniem na dzień, okazało się zostać na dłużej. Wchodzisz do brodzika, kolor zażółconej bieli, wymiary metr na metr, z góry deszczownica uszkodzona po lewej stronie. 


Woda spada ciężka i wbija się w skórę głowy jak lodowaty piorun, łydki kurczą się boleśnie, dech więźnie w gardle. Wyskakujesz z pułapki, unikasz poślizgnięcia się i rozbicia głowy o deskę klozetową, zostawiasz strumień włączony na minutę, która trwa co najmniej godzinę. Myślisz o tym potknięciu; co za śmierć by to była, co by ludzie mówili, ktoś na pewno by się zaśmiał. Sprawdzasz wodę ręką i nie ma poprawy. Owijasz się ręcznikiem z wizerunkiem nieznośnie szczęśliwego delfina, robisz trzy kroki i jesteś przy aneksie kuchennym, otwierasz szafkę pod dwupalnikową płytą indukcyjną, wyciągasz kosz na śmieci i patrzysz na bojler. Nie wygląda na nowy, ale na stary też nie. 


Masz zerowe pojęcie o bojlerach, wygląda po prostu jak bojler. 


Drapiesz się po cieknącym nosie, włosy przypominają sople przylepione do pleców. Na małym ekranie wyskakuje błąd 114, zmienia się w temperaturę dwanaście stopni, a potem w awarię FTC. Resetujesz bojler, dalej to samo. 


Resetujesz jeszcze raz, bo może coś nie zaskoczyło i czekasz w tym przykucu, woda cieknie po pośladkach na płytki, a ty liczysz do trzydziestu w kompletnej ciszy. 


Klikasz na reset. 


Bojler piszczy jak konający ptak. 


Wyskakuje błąd. 


Nie ma innego wyboru, bierzesz telefon i dzwonisz do właściciela. 


Nie odbiera. 


Wyszukujesz błąd w internecie, chodzisz po dziwnych forach i próbujesz ogarnąć mechanikę bojlera, bo może uda ci się naprawić, nie tracisz wiary, spisujesz model, pobierasz instrukcję na sto stron, ale to nic, w obecnej sytuacji przeczytanie tego to żaden problem. Nie jest to literatura piękna, motywacja w zmarzniętych żyłach jednak krzepka jak koń pociągowy, a pięć pozostałych przycisków otaczających złowrogi ekranik urządzenia tylko czeka na twój ruch. 


Cztery godziny potem leżysz w łóżku w piżamie, dalej bez ciepłej wody i wtedy oddzwania Konrad P. 


— Panie Konradzie, bojler się zepsuł — mówisz coś takiego, a potem opisujesz całą sytuację i tłumaczysz błędy. 

— Dobra, zadzwonię do właściciela — odpowiada. 

Ta informacja wbija cię w siedzenie.

— Pan nie jest właścicielem? 

— Jestem pośrednikiem. 


Kończycie rozmowę i robisz to, co każdy by zrobił na twoim miejscu, czyli przeszukujesz całe mieszkanie w poszukiwaniu umowy, tego świstka co podpisaliście na drzwiach. Na umowie są dane i podpis Konrada, czy to legalne zatajać właściciela? Czy ta umowa ma sens? Dostajesz migreny, pewnie od polania głowy lodowatą wodą. Mało osób o tym wie, ale migreny można dostać od stresu, odprężenia po stresie, czekolady, alkoholu, żółtego sera, silnego światła, głośnych dźwięków, mocnych zapachów, niedoboru snu lub zbyt długiego snu, zmiany pogody albo zmęczenia. 


Nieważne, mieszkasz tu od października, mamy luty, wcześniej nie było żadnych problemów i zgrzytów, teraz trzeba skupić się na bojlerze. Na pewno wszystko będzie dobrze. 

***

Za trzy dni ma przyjść hydraulik. Trzy dni bez ciepłej wody w lutym robi lodową komnatę z mieszkania, serca i nadziei. Myjesz się wodą przegotowaną w czajniku elektrycznym, przelewasz ją do garnków, rozcieńczasz i tak wyglądają twoje wieczory, takie mycie zajmuje zaskakująco dużo czasu. Nikomu o tym nigdy nie powiesz, to zbyt ośmieszające. Podczas procedury wyobrażasz sobie, że tak się kiedyś myli Egipcjanie, może mieli większe rondle niż trzynaście centymetrów średnicy i patelnie o wysokości pięciu centymetrów. Masz dwadzieścia jeden lat, dasz radę, jakoś to zniesiesz. To tylko trzy dni. Patrzysz na pozytywne strony; masz zimną wodę, myjesz naczynia, spłuczka w toalecie działa. Bez zimnej to dopiero byłaby szekspirowska tragedia. 


Hydraulika o imieniu Marian witasz jak króla, posturą przypomina wieloryba na dwóch nogach, przechodzi przez próg już spocony i zirytowany drogą na trzecie piętro. 


— Kto to tak zabudował? — Na kolanach sprawdza bojler. — Tak się nic nie da sprawdzić. 

— A ten błąd? Co to znaczy?

Marian mamrocze coś niezrozumiałego pod nosem.

— Słucham?

— Dwie godziny i naprawię. Wiem o co chodzi, dam znać właścicielce. 


Czujesz jak ten okropny ciężar zagnieżdżony na ramionach odlatuje w siną dal, pewnie przysiądzie jeszcze kiedyś na twoich ramionach, ale w ogóle nie jesteś w stanie się tym przejąć. 


Wieczorem idziesz pod prysznic z triumfem wypisanym na twarzy, nie widzi go nikt poza tobą w odbiciu lustra, masz wory pod oczami i w końcu je zmyjesz. Zapominasz o trudach tego dnia; kasjerce o małpiej twarzy i charakterem godnym pożałowania, awarii komunikacji miejskiej przez samobójczy skok w Gdyni, spacerze w deszczu bez parasola, fragmencie czegoś złudnie przypominającego paznokieć w bajaderce. Czystość ciała ma jakiś wpływ na oczyszczenie ducha. Łagodne przyjemności i ich afirmacja, tego najbardziej potrzebujesz. 


Okazuje się, że woda zmywa tylko uśmiech z twojej twarzy. 


Jest lodowata


Robisz powtórkę z rozrywki: sprawdzasz bojler, resetujesz, czekasz, dzwonisz do Konrada P. On odpowiada zirytowany, ma dość rozmowy, która jeszcze się nie zaczęła. Odwzajemniasz uczucie, ale dominuje i tak kościsty smutek. 


— Panie Konradzie, bojler dalej nie działa. 

Po drugiej stronie szelest. 

— Proszę dzwonić do właścicielki, ja jestem tylko pośrednikiem. Nic nie poradzę, sam nie umiem naprawiać bojlerów. 

Wyrywa ci się westchnienie rezygnacji, pocierasz zmęczone czoło.  

— Nie mam żadnych danych, to z Panem podpisywałam umowę. 

— Wyślę zaraz SMS-em. 


Dostajesz dane. Dzwonisz do Pani Judyty K., właścicielki z numerem kierunkowym +353. Odbiera głos wymięty paleniem papierosów. W miarę kulturalne powitanie, krótkie tłumaczenie sprawy i przejście do sedna: 


— Bojler dalej nie działa, Pani Judyto. 

— No jak to nie? Hydraulik był, policzył sobie kilkaset złotych i mówił, że naprawił. 

— Niestety, woda dalej jest zimna. 

— Oszukał mnie? To chce Pani powiedzieć?


Złość właścicielki i jej agresywna roszczeniowość jest zupełnie niezrozumiała, po co ktokolwiek kłamałby w sprawie wody? To żadna rozrywka. Lepszym zajęciem jest łupanie orzechów włoskich ręcznie. 


Z telefonem przy uchu wstawiasz czajnik elektryczny o pojemności półtora litra.


— Nie wiem, ale woda dalej jest zimna. 

— Wie Pani ile ten bojler kosztował? Dziesięć tysięcy. Ja całe to mieszkanie remontowałam z siostrą, to nasza inwestycja emerytalna, ja mieszkam w Irlandii już trzydzieści lat, tu mam całe życie, dlatego mamy pośrednika do załatwiania tych spraw. Może do niego Pani zadzwoni?

— Pan Konrad przekazał mi, żeby kontaktować się z Panią w sprawie bojlera. 

— Aha, no to ja z nim porozmawiam. Będziemy w kontakcie, dam znać jak coś będzie wiadomo. 


Ciepłej wody nie ma kolejne dwa dni. Przychodzi kolejny hydraulik, chuderlawy, o pogodnej twarzy. Patrzy, ogląda, po dwóch minutach mówi: 


— Bojler jest do wymiany. 

***


Luty przeradza się w marzec. Bojler nie jest wymieniony, temat jest zupełnie urwany, telefony i wiadomości z pytaniami ignorowane, ale po tygodniu upokarzającego mycia się garnkami, dochodzisz do wniosku, że bierzesz sprawy w swoje ręce. Zaczynasz szukać innych mieszkań do wynajęcia, ale przekraczają twój budżet. 


Mały wyświetlacz na bojlerze otacza sześć przycisków, klikasz je w różnych sekwencjach, resetujesz urządzenie, uderzasz, aż zdarza się mały cud: temperatura skacze w górę. Sprawdzasz i woda jest ciepła. Myślę, że triumf porównywalny do zwycięstwa Aleksandra Wielkiego pod Gaugamelą; tak musiał się czuć. 


Umycie się normalnie po kilku dniach to trochę jak możliwość oddychania nosem po katarze — ekstaza najlepszego sortu. 


Mija trochę ponad tydzień błogiego raju na ziemi sopockiej. 


We wtorek o godzinie 6:12 ktoś dobija się do drzwi, wali pięściami w drewno szybkimi ruchami, wybija paniczny rytm, wyskakujesz z łóżka z żołądkiem w gardle. Mgła przysłania ci trzeźwe myślenie, otwierasz drzwi bez zastanowienia. 


Najpierw widzisz wąsy na purpurowej twarzy, a potem wściekłe oczy.


— Dzień dobry, zalewa mnie Pani. 

— Słucham? 

— Coś Pani cieknie i mi leci po suficie, ja z piętra drugiego, normalnie woda na łóżko mi kapie. 

— Co? 


Pytasz, chociaż dobrze rozumiesz co powiedział. Po prostu aż wierzyć się nie chce. Rozglądasz się po mieszkaniu, wszystko wygląda normalnie. Przechodzi cię dreszcz, może to pomyłka, niefortunny żart losu.  


— To z tych drzwi — mówi sąsiad i wskazuje kiełbasianym palcem. — Tam. 

— Te drzwi są zamknięte, ja nie mam do nich kluczy, nie wiem nawet co za nimi jest. 

— Mogę spróbować? 


Kiwasz głową, sąsiad próbuje wyważyć drzwi na wpół zastawione butami; próbował je przesunąć, ale raczej nie ma gdzie na tak małej przestrzeni.  


— Może Pani zadzwonić do właścicielki? Może przyjedzie, bo naprawdę, całe mieszkanie mi zaleje. Ma Pani zawór wody tutaj czy w tamtym pokoju?


Wtedy uderza złowrogie przeczucie, sięga do kości i drapie, a może to tylko nadchodząca migrena. Słabo się robi, duszno jakoś, zapachy się wyostrzają, dźwięki potęgują. 


— Mam bojler o tu. — Wskazujesz na szafkę. — Może da się wyłączyć wodę?


Sąsiad wykrzywiony obrzydzeniem wyciąga śmietnik; obce śmieci to jednak brzemię, którego nie chce się dotykać. Sprawdza przeklęte urządzenie i kręci głową. 


— Nie, to musi być zawór. To ma Pani numer do właścicielki? Niedawno kupiła to jakaś kobieta i nawet nie poznałem, tylko remont był. 

— Właścicielka raczej nie przyjedzie, jest z Irlandii. 


Patrzycie na siebie w ciszy. 


— To co, woda w nieskończoność będzie płynąć? No jak to? Na pewno ma Pani do kogoś numer. 

— Ja nie wiem, mam numer do pośrednika, mogę Panu podać, może coś się uda zrobić. 


***


Okazuje się, że permanentnie zamknięte drzwi skrywają drugą sypialnię z prywatną łazienką, która nie jest udostępniona, bo trzeba byłoby więcej zapłacić; wiadoma sprawa, dodatkowy metraż, dodatkowe pieniądze. Lepiej, żeby stała pusta i zbierała kurz. 


Tak czy inaczej, w dodatkowej sypialni pękł grzejnik. Zalało całą podłogę i przedarło się do mieszkania niżej. Panele wygięły się w kształt soczewki, centrum pokoju graniczy z zapadnięciem. Należy podkreślić, że czas reakcji Konrada na telefon sąsiada jest dużo lepszy niż po kontakcie w sprawie bojlera. Hydraulik (inny niż poprzednicy, to już trzeci) pojawia się tylko po czterech godzinach, wyłącza wodę i pokazuje zawór ukryty przy obcym sedesie, ojcowsko tłumaczy co robić, gdyby sytuacja się powtórzyła; nie wiadomo po co, skoro zamyka za sobą drzwi na klucz, który ma odnieść do biura nieruchomości, jak poinstruował go pośrednik. 


— Na moje oko, to sprawa kiepsko wygląda. 

Z tymi słowami wychodzi. Właścicielka dzwoni kwadrans później. 

— No dramat jakiś, jutro przyjdzie ktoś z ubezpieczenia, żeby ocenić. Proszę ich wpuścić. Potem przyjdzie stolarz, żeby spróbować naprawić podłogę. No tak nie może być, ja nawet nie chce myśleć, ile to będzie kosztować. 

— A co z wodą? 

— No jak to co? Nie będzie jej, dopóki tego nie naprawią. Jak Pani to sobie wyobraża? 


Rozłączacie się, w panice szukasz umowy, chcesz wynieść się stamtąd tak szybko, jak to możliwe, nawet za cenę straconej kaucji. Uciec i zapomnieć, wymazać to z pamięci; na początku to niemożliwe, koszmary będą się pojawiać, to gwarantowane, ale z czasem się uda, takie rzeczy nie zdarzają się kilka razy w życiu, nikt nie jest tak pechowy. Znajdujesz papier. 


Okres wypowiedzenia to trzy miesiące. 


ZAKŁAD
magazyn społeczno-poetycki

Redaktor naczelny:
Kamil Kawalec

Redakcja: 
Agnieszka Wolny-Hamkało
Jakub Skurtys
Malwina Hajduk-Kawalec
Andrzej Graul
Piotr Brencz
Kinga Borto

Projekt animacji i strony internetowej:
Kinga Bartniak

Kontakt:
zaklad.magazyn@gmail.com

  • Instagram
  • Facebook
  • YouTube

Wydawca:
Towarzystwo Aktywnej Komunikacji
Adres: ul. Hermanowska 6A, 54-314 Wrocław
KRS: 0000045825 NIP: 894-25-67-840 REGON: 931998437

ISSN: 2956-7173

logo-tak.png
logo WIK.png

Partner Wydawniczy w ramach Wrocławskiego Programu Wydawniczego: Wrocławski Instytut Kultury

PL_02.png
bottom of page