Cezary Lewanowicz - Masakra, co za krindż
- zakladmagazyn
- 6 dni temu
- 6 minut(y) czytania

Kiedy obsesyjnie guglujesz swoje nazwisko w poszukiwaniu rekordów, to nie jest krindż. Krindż jest wtedy, kiedy – dzięki publikacji w internecie – przyłapie cię na tej czynności grupa identyfikujących się z tobą obserwatorów, uzna, że twoje zachowanie jest żenujące, i wybuchnie śmiechem (lub przynajmniej śmieszkiem), żeby ukryć (nawet przed sobą) swoje zakłopotanie. Nie jest specjalnie istotne, czy ciebie twoje działanie zawstydza czy nie. Ważne jest, że zostałeś przyłapany na gorącym uczynku. To właśnie oznaczało w więziennym żargonie, zanim przeszło do powszechnego użycia, słowo „obciach”, bliskie terminowi krindż, choć nie są to synonimy.
Internet jest bardzo ważny, gdy używa się słowa krindż. Dawniej osoba skupiona na rekonstrukcji ego spędzała czas szukając swojego nazwiska w herbarzach. Nie były łatwo dostępne. Trzeba było nie tylko umieć czytać, czasem konieczny był zakup papierowej książki w antykwariacie, a nawet wyprawa do biblioteki. Dzisiaj wszystko jest w internecie. A jeśli nie jest, to znaczy, że nie istnieje. Do tworzenia kontentu (czyli tak zwanej treści) wciąż jeszcze stosuje się litery, coraz częściej bez wychodzących z użycia znaków diakrytycznych, ale to obraz jest najważniejszy w konstruowaniu przekazu. Być może kiedyś dojdzie do całkowitego zastąpienia liter coraz popularniejszymi piktogramami (zwanymi emotikonami), a następnie ideogramami (można je znaleźć już dziś na przykład na produktach z Chin). Na razie jednak obraz to przede wszystkim mem lub filmik wyświetlany na ekranie urządzenia mobilnego, lub (w firmach typu przedkowidowego) stacjonarnego.
Bez ekranu krindż nie mógłby istnieć. Jego rola społeczno-kulturowa jest technologicznie uwarunkowana. Żeby obciach mógł stać się krindżem, musi dać się elektronicznie wyświetlić i przekazać dalej. Krindż, aby budować swoją kulturę, musi być komunikowalny, wręcz zaraźliwy (jak śmiech albo płacz). Kultura nie jest warunkiem koniecznym istnienia krindżu, ale można odnieść wrażenie, że krindż, mniej więcej od 2010 roku, jest niezbędny dla istnienia kultury. Krindż występuje przede wszystkim w krajach gospodarki rynkowej, co naturalne, bo natura krindżu sprawia, że najlepiej rozwija się on tam, gdzie rynek zapewnia konsumentom kultury kapitalistyczną równowagę popytu i podaży.
Krindżu nie przeżywa się w pojedynkę. Potrzebne są trzy strony: ten, który żałośnie się zachował, ten, który to publicznie pokazuje, i ten, któremu głupio. Trzeci uczestnik tej ekipy jest najciekawszym przypadkiem. Odczuwa zażenowanie drugiego stopnia, gdy ktoś, kim on sam mógłby być lub bywa, nieporadnie odgrywa rolę swojego fałszywego „ja”. Gdyby apel sformułowany przez Marka Czuku w wierszu „Róbta co chceta” był powszechnie uznaną zasadą społecznej koegzystencji, byłoby mniej powodów do zażenowania. Jednak nawet jego sarkastyczna lista przyzwoleń na obciach jest niepełna, bo ogranicza się do postaw sytuujących się gdzieś między chrześcijańskim dekalogiem a etyką Janusza Małolepszego, „dobrego trolla” z książki Jasia Kapeli. Nic tam nie ma o budowie ciała (kurdupel i żyrafa, tłuścioch i chudzielec), o wieku (millenialsi i boomersi), o pochodzeniu (miastowy i wsiowy, z Warszawki lub Krakówka i z prowincji), o przynależności klasowej (elyta i hołota), o problematyce kobiecej (feministki i dziadersi) i o wielu innych cechach, które jedna grupa postrzega jako obciachowe i przypisuje drugiej. Pełnej listy obciachu nie da się stworzyć nawet na dziś, a tym bardziej raz na zawsze, nawet gdy się wierzy w ponadczasowość swojego poczucia smaku, tak jak Zbigniew Herbert, który widzi się w jednym szeregu z Gilgameszem, Hektorem i Rolandem, obywatelami kraju popiołów.
Z upływem czasu kryteria oceny się zmieniają, dylematy się dezaktualizują, słownictwo ewoluuje. Na przykład: czy Romek, z „Nieba 1989” Marcina Teodorczyka, podniecający się Murzynką z filmu porno zapisanego na kasecie VHS jest dziś obciachowy czy nie? Jeśli tak, to dla kogo? A Zyga z filmu Mularuka „Yuma”, czy wywołuje krindż u widzów obserwujących na ekranie jak juma w Reichu? Chyba nie jest jeszcze obciachem mieć strzyżony trawnik i basen w ogrodzie, ale prawdopodobnie będzie, bo to, co wczoraj było pożądanym dowodem społecznego awansu, jutro stanie się obciachowe. Być może współczesna Emma Bovary byłaby zażenowana, gdyby małżonek woził swoje imię wypisane na tablicy rejestracyjnej rodowego BMW, ale może nie. A skarpetki w sandałach? A zdjęcie z zabitym na safari lampartem? A białe spodnie do pół łydki? A turystyka seksualna w Tajlandii? A zdejmowanie butów przed wejściem na ułożony w jodełkę parkiet z klepki? Nie każdy i nie zawsze niesmaczy się tym samym. Zwłaszcza kiedy w płynnej rzeczywistości tak szybko zanikają ponadpokoleniowe kody dobrego smaku i wychowania, znajomość savoir-vivre’u i świadomość faux pas. Dariusz Gawin zauważa, że egalitaryzm ponowoczesnego świata instrumentalizuje resentyment w podobny sposób jak krytykowane za to przez Nietzschego chrześcijaństwo. Dobry gust i smak to przemoc wywierana przez elitę na zwykłych ludziach - mówią nam Pierre Bourdieu i Michel Foucault. Każda indywidualna uraza i każde odczucie, jeśli je wpisać w refleksyjny model obserwacji i intersekcjonalny szablon krzywd, są tyle samo warte. Dzisiaj Martin Eden nie uczyłby się jak poprawnie jeść przy stole pomarańcze (co, jak wiadomo, jest niewykonalne). Musiałby żyć w niepewności, czy stanie się pośmiewiskiem, gdy jego brak manier uchwyci nie ukrywana, ale przeciwnie – wszechobecna, kamera smartfona. Pewnie obciachu by nie było, gdyby tylko Eden nie był celebrytą. Kogo by to obchodziło?
Co nie znaczy, że nie należy się mieć na baczności. Żeby orientować się, co jest obciachowe a co nie, trzeba skrupulatnie obserwować mikrokosmos swoich grup w mediach społecznościowych. Wiedzieć co lajkują, a co jest przedmiotem krindżu. Czym się kto bardziej obserwuje, tym bardziej jest obserwowany: media społecznościowe to panoptykon zaprojektowany przez M.C. Eschera. Kto się obserwuje, ten wie, że ci, u których snus miał wywołać krindż uważają, że być sigmą jest gorsze od uzależnienia nikotyną. Kto nie wie, co to sigma? Można się przyznać, nie wiedzieć jest cool. Ignorancji nie warto już ukrywać odkąd stała się wyznacznikiem normalności. A ujawniony brak zasad nie równa z ziemią piramidy poparcia. Przeciwnie, jako miernik autentyczności, staje się jej fundamentem. Nie należy się z tym zaletami przesadnie obnosić, ani też ich zbyt starannie ukrywać. Jedno i drugie ma krindżowy potencjał, bo to, że nie udało się komuś czegoś ukryć, jest tak samo podejrzane jak to, że nic na niego nie ma. Kultura krindżu przynosi permanentny lęk, że zostanie się przyłapanym. Nie ma rady, „każdy dla siebie jest najważniejszy / bo jak się na siebie nie godzi / to i tak jest się jaki jest” – mówi Miron Białoszewski w „Wywodzie jestem’u”. Ale jak być sobą nie udając, skoro trwa „małpowanie miliardami”? Kto był na warsztacie poezji, ten bezbłędnie rozpozna chrobot naprawianego kombinerkami wiersza i uczucie zakłopotania obciachowością saren i kamieni, malarskich metafor i „rymu jeden do wszystkiego” wyłuskanych przez profesora Bladaczkę z wersów Józia. W „dołek z rymami” wpadać można jedynie dla zabawy, jak Białoszewski, który wielkim lingwicyzmu przedstawicielem był.
Każdemu, kto czegoś chce lub o czymś marzy, grozi oskarżenie o bycie hochsztaplerem lub nabranie samemu przekonania, że się nim jest. Syndrom impostora zmusza do spojrzenia w zwierciadło i bywa, że w swoim odbiciu widzi się to, co zobaczył Franz Kafka: „Jestem łańcuchem, na którym nic nie wisi, tylko on sam”. Józef K. musiał być zadenuncjowany, bo sam do żadnej winy się nie poczuwał. W ostatecznym rozrachunku nie ma to znaczenia, skoro proces trwa i nie może dobrze się zakończyć. W kulturze krindżu proces nie jest jednak tragedią, tylko komedią, jak „Świętoszek” Molière’a i „Rewizor” Gogola. To spektakl pełni rolę lustra: „z czego się śmiejecie? Z siebie się śmiejecie”. Rozgrywa się on jednak nie na scenie tylko na ekranie, śmiech, który wywołuje, nie ma katarktycznych właściwości, pełni funkcję zasłony dymnej, za którą ukrywają się widzowie. Patrząc zza niej widzą siebie lepiej, niż tego, z którego szydzą. Ci, którzy czują, że śmieją się z czegoś, z czego śmiać się nie powinni (co jest śmiesznego w braku taktu, w nieznajomości reguł, jeżeli nie robi się „siary” specjalnie?), czują się z tym nieswojo, a czym silniejsze jest ich zażenowanie, tym głośniej krzyczą „obciach”,„wiocha”, lub „krindż” – w zależności od językowego trendu i okoliczności. Jeszcze niedawno trendy była „masakra”.
Mimo, że upowszechnianie krindżu odbywa się głównie poprzez komunikację oralną i wizualną, to jednak pojawienie się polskiego zapisu literowego tego terminu jest znaczące, bo ukazuje przyswojenie zjawiska przez polską kulturę narodową. Jeśli sięgnąć do źródeł, krindż (cringe w oryginalnym zapisie) jest oczywiście pochodzenia obcego (konkretnie angielskiego), podobnie jak wcześniej żenada, który przyszła do nas z Francji (pochodzi od słowa gêne). Jak długo termin „krindż” z nami pozostanie i jaki wyraz go zastąpi oczywiście nie wiadomo, ale jego swoistość, w nawale innych odmian obciachu, przetrwa. Polega ona na tym, że – parafrazując Waltera Benjamina – krindż rozwinął się w dobie możliwości swojej reprodukcji cyfrowej. Nic już jej nie zatrzyma.