Zaczyna się od dziwnej burzy. Niemrawe pomruki rozchodzą się echem, jakby niebo próbowało raz po raz odchrząknąć. Otwieram balkonowe okno i stoję tam, na tarasie, w dresie, skarpetkach, skanując wzrokiem chmury i zastanawiając się, co nas czeka. Tymczasem deszcze urządzają sobie na moich oczach libacje, przecinają się pod kątem prostym, jeden seledynowy, drugi złoty. Unoszę brwi i kręcę ze zdziwieniem głową, gdy migoczące fale zacieśniają się wokół mnie, jak zdziczałe baśniowe krzewy. Samonapędzająca się woda niesie mnie daleko od rodzinnego domu.
W przelocie widzę moją babcię, która w delikatesach wybiera plasterki szynek w różnych, ulubionych smakach.
– Często zdarza się, że ludzie płaczą z powodu mojej wielkiej dobroci – zwykła mi mówić babcia – Zdarza się, że gdy stoję przy kasie w delikatesach centrum, nagle gasną światła. Splecione ramionami ekspedientki w rytmicznym tańcu wsuwają się zgrabnie za ladę i wylewając strumienie radosnych łez, wręczają mi dyplom, Dyplom Dobroci, pęto najlepszej kiełbaski, Delicje z pomarańczową galaretką, żebym miała do kawki i wszystkie mrugają tajemniczo.
Teraz, wciąż na fali zielono-złocistego deszczu zauważam, że rzeczywiście – ekspedientki powtarzają sobie szeptem kolejność kroków. Moja babcia, niby nie wiedząc, co się święci, czeka ze splecionymi dłońmi przy kasie, uśmiechając się delikatnie sama do siebie. Zerka na nie ukradkiem, już szykuje się na odbiór rogu obfitości. Niestety moja fala nie zna litości i skrząc się jak w słońcu benzyna, zmywa całe ich przedstawienie, uśmiechy, rozczulenia, kiełbasy.
No nic, trudno, już nie mogę się zatrzymać, bo woda nabiera tempa. Jestem z nią w komitywie, razem zgarniamy ludziom z ogrodów grille, gumowe baseny, tuje i trzepaki. Od jutra będą musieli się pogodzić z kurzem na swoich dywanach, szkoda. Całe znane mi dotychczas życie rozkłada się, rozbija na fragmenty, pączkuje w prowizoryczny podwodny ekosystem.
Spod tęczującej tafli mrugają do mnie ryby z wytrzeszczem, pozszywane naprędce syreny, płaszczki. Pod wodą płyną też pociągi o śmiesznych twarzach wylepionych z trupiobladej plasteliny. Wsiadam do wagonu, bo właśnie konduktor, gwiżdżąc w muszlę, daje sygnał do odjazdu. Zziajana, moszczę się w przejściu między przedziałami, bo oczywiście nie mam wykupionej miejscówki. Czytam ostrzeżenie o otwieraniu drzwi we wszystkich czterech językach. Co chwilę ktoś szturcha mnie, idąc do łazienki.
– Ostatni raz ze mną jedziesz – zwraca się do swojej dziewczyny złotowłosy młodzieniec – No, Natalka, komu jak komu, ale tobie zawsze coś się musi nie podobać. Jak nie to, to tamto… – i znikają w sąsiednim wagonie.
Wewnątrz pociągu powódź przestaje przerażać. Metalowy turkot miesza się z bijącym bez opamiętania deszczem tak, że nie sposób zlokalizować źródła hałasu.
Pociąg jest jak pozaprzestrzenna bańka, wytwarza się w nim odrębny mikroklimat. Dzieciaki biegają zebrane w rozklekotane chmary, deklarując, że bawią się w squidgame. Mężczyzna rozdaje znajomym prowiant z reklamówki (to głównie crunchipsy).
Kobieta błądzi po suficie nieobecnym spojrzeniem, kolejnymi kawami usprawiedliwia okupowanie stolika w warsie. Od czasu do czasu posyła w eter zagadkowy uśmiech, jakby pytała z niedowierzaniem ‘’wciąż jedziemy/płyniemy?”.
– Do kogo pani się tak tajemniczo śmieje? – pytam, przysiadając się do jej stolika. Zamawiam pierogi i wkrótce wbijam widelec w niebiańsko kleiste ciasto. – A co innego nam właściwie pozostało? – pyta, mrugając. Jej ,,ł” brzmi jak rozanielone ,,l”. Ma manierę starej warszawskiej aktorki – Jadę do córki. Żeni się, wie pani – przy uśmiechu w kącikach jej oczu gromadzą się zmarszczki – A jej narzeczona wymarzyła sobie podróż z obiema matkami. Do Tajlandii! Więc jadę. I rozsyłam wokół uśmiechy, bo życie wydaje mi się co najmniej dziwne – patrzy na mnie, ale spojrzenie ma nieostre, jakby obserwowała moje ciała astralne rozproszone po wagonie restauracyjnym – No właśnie – podejmuje z namysłem – Na panią też już czas, pani musi płynąć dalej, pani tutaj przecież zupełnie nie pasuje… – Płynąć dalej? Ale ja nawet… – urywam, bo nic wystarczająco konkretnego nie klaruje mi się w głowie. Kończę naprędce pierogi, przyjmuję od tajemniczej kobiety zaczarowany pierścień i wysuwam się przez okno, które oczywiście tępo chodzi i niemrawo się zacina. – Do widzenia – mówię jej przez szybę.
– Do widzenia – odpowiada nostalgicznie. Dostrzegam jeszcze, jak palcami gładzi swoją misterną broszkę w kształcie motyla, a potem porywa mnie prąd.
Wypróbowuję wszystkie znane mi style pływackie, bo to okazja dobra jak każda inna. Nie ma ich znowu tak wiele, bo instruktor w mojej podstawówce miał zwyczaj popychania nas metalowym prętem. Basen był o 6 rano w środę i budził mnie na niego hinduski budzik mamy. Cała ta sceneria skutecznie zniechęciła mnie do szlifowania pływackiego warsztatu. Teraz robię więc, co mogę – żabka, kraul i delfin. Piesek kompletnie nieefektowny, ale nim też płynę kilka minut, żeby wprowadzić trochę humoru w te niespokojne wody. Przez te pływackie popisy nie zauważam, że z naprzeciwka sunie w moją stronę płetwal błękitny. Jest zupełnie spokojny, bo jako największe zwierzę na świecie nie ma się kogo obawiać. Mimo że nikogo z premedytacją nie atakuje, to do jego wielkiej paszczy notorycznie wpływają rozkojarzone ofiary. Tym razem wpływam tam ja, zaaferowana tym, że płynę pieskiem i wspomnieniem niedawnych pierogów, które jak na wars, naprawdę nie były najgorsze. W jamie ustnej płetwala jest ciemno, ale i przytulnie. Dużo tu planktonu, wodorostów i masek do snorkelingu.
Przycupnięta na jednym z jego zębów, wielkością zbliżonym do sofy KLIPPAN, wzdycham. ,,Dlaczego ze wszystkich biblijnych postaci muszę być akurat jak Jonasz?” myślę zrozpaczona ,,Jego właśnie najmniej chciałam wylosować, kiedy rozwiązywałam psychotest ,,Jaką biblijną postacią jesteś?” Ale mamy, co mamy, mleko już się rozlało i siedzę na zębie płetwala”.
Chwytam dryfujące wokół mnie kawałki rafy koralowej i traw morskich; plotę z nich piękny wieniec. Rozwieszam go we wnętrznościach płetwala. Wyobrażam sobie, że kiedyś, stojąc przed lustrem, otworzy usta i zdziwi się ,,Kto mi to tak pięknie przystroił?!”. Mimo tej krzepiącej wizji, zaczyna mi się nudzić, potem burczeć w brzuchu, a na końcu pojawiają się mdłości, bo zapomniałam, że mam chorobę morską. W dodatku piecze mnie pod lewą łopatką i to albo coś z sercem albo atak paniki połączony z nerwobólem, więc układam szybko palce do mudry kojącej takie stany i wtedy, być może dlatego, że pocieram przypadkiem magiczny pierścień od kobiety z warsu, a może płetwal akurat ziewa, w każdym razie olbrzymie paszcze się rozwierają, a ja wypływam na wolność, w przestwór oceanu. Spodziewałam się nad sobą nieskończonych warstw morskich i rzecznych fal, stąd dziwię się wielce, kiedy nagle mogę oddychać powietrzem, czuję pod palcami garście wilgotnego piachu, a do nosa dochodzi trudny do pomylenia z czymś innym, zapach spiralnej frytki XXL. Jestem w Sopocie.
Postanawiam cieszyć się chwilą obecną, zostawić w przeszłości wielorybie wnętrzności, śmierdzące pkp i rodzinne strony.
Spaceruję niespiesznym krokiem po molo, jak osoba, która wszystko ma załatwione. Losuję w automatach niepotrzebne mi kablozjady, neonowe piłki z kauczuku i krzywo odlane księżniczki Disneya.
Moje zdobycze rozkładam sobie w rzędzie na stole w portowym bistro. Niebo jest szaroniebieskie, a nalewaki do piwa złocą się w zaspanym słońcu. Kelnerzy uwijają się między stołami, roznosząc ogromne porcje ryby z cytryną oraz frytki na tłustych tackach. Piję w spokoju fantę, rozkoszując się bąbelkami i chemiczną, pomarańczową słodyczą. Moja błoga samotnia wkrótce zostaje zakłócona – wśród zajętych siedzeń dostrzegam szamocącego się dziko chłopaka. Przestępuje z nogi na nogę, ściskając tacę z dorszem spoconymi dłońmi. Grzywka lepi mu się do czoła.
,,O nie” myślę.
Jednak on najwyraźniej odczytuje to z moich oczu na opak, bo pośpiesznie zajmuje miejsce naprzeciwko.
Chrupię leniwie kolejną frytkę, żeby zasygnalizować, że jego obecność nie zbiła mnie z tropu. Dla dodania sobie animuszu siorbię fantę i pocieram jedną z wylosowanych figurek – Królewnę Śnieżkę z niefortunnie przemieszczoną twarzą.
– Jak się nazywasz? – pyta on.
Wzruszam ramionami, bo nie lubię small talku.
– Często tu przyjeżdżasz? – próbuje raz jeszcze.
Kręcę głowa, rozsmarowując na tacce keczup.
– A pociągiem czy…
– Trochę pociągiem, trochę wielorybem.
– No tak – odpowiada, ucieszony, że wywiązała się między nami konwersacja. – Tak bywa w dzisiejszych czasach.
Unoszę lekko brwi, pilnując, żeby moja mimika nie wyrażała żadnej konkretnej emocji. – Fajne masz figurki – zaczyna znowu on, biorąc łyka coli – Mogę się przyjrzeć? – Śmiało – zachęcam – Może chciałbyś którąś? Mam ich całe mnóstwo, bo nigdy nie potrafię się w odpowiednim momencie powstrzymać.
– Mam tak samo… – rozmarza się i wybiera Kubusia Puchatka z jednym tylko uchem. Zdecydowanym gestem zgarniam resztę zdobyczy do torebki.
– Idziesz już? – pyta rozczarowany.
Spodziewał się pewnie obrotu spraw na modłę polskiej komedii romantycznej, jednej z tych, które ogląda się późną nocą w domu babci, bo na innych kanałach lecą kabaretony lub nieudane operacje plastyczne. Jednak ten chłopak zupełnie nie przypomina Piotra Adamczyka ani w ogóle żadnego znanego aktora, a ja mam swoje sprawy.
Zostawiam mu na pocieszenie jeszcze miniaturową Małą Syrenkę w nieco wypranych barwach, ale, jak na sopockie automaty, przyzwoitą.
Odchodzę lekkim krokiem, strzepując pył z butów jak Gombrowicz. Piasek skrzy mi się pod stopami, bo nad miasto zakradł się upał. Czuję w powietrzu leniwą lepkość, żar z nieba podnosi mi puls, przed oczami pojawiają się mroczki. Nie wiem nawet, które wielobarwne budki są prawdziwe, a które jedynie fatamorganą.
Idę zgodnie z nurtem rzeki sosów i smażeniny, uznawszy ją za godnego przewodnika. Idę sprawnie, krokiem marszowym w rytm cymbergaja, który dzwoni mi w uszach. W głowie układam kolejne wersy, teksty piosenek, ale zupełnie do siebie nie pasują, nie mają sensu ani polotu. Zaczyna mnie to martwić, w tamtym momencie wątpię w siebie i modlę się, żeby była to jedynie kwestia gorąca, które topi mi głowę, przez co neurony nie mogą przepływać tak ochoczo jak zwykle.
,,Co ze mną jest nie tak?” myślę, wpatrując się w swoje fioletowe japonki “Fala porywa mnie niespodziewanie, przytrafiają mi się rzeczy, o których innym może się jedynie śnić, a ja nie potrafię nawet z tego poskładać przyzwoitego numeru?"
Stukam się kilka razy w głowę, sfrustrowana, powtarzając sobie “No dalej, no dalej, no dalej”. Moich uszu dobiega wtedy mechaniczny szum. Przywykłam nie zwracać uwagi na podobne dźwięki, ponieważ cierpię na dziwną przypadłość – nieustannie słyszę bzyczenie komarów. Z góry zakładam, że każdy zewnętrzny hałas to ten kolektywny śpiew ich zatrutych skrzydełek. Ale tym razem buczenie jest wyraźne, nie da się go poddać w wątpliwość. Odwracam głowę w kierunku, z którego dochodzi szum i z zaskoczeniem stwierdzam, że morze nie jest już Bałtyckie, a Czarne i że nad tym morzem stoi stolik, a na nim telewizor i to nie byle jaki – masywny rosyjski Rubin. Widzę, jak podchodzi do niego mężczyzna, kobieta z kolei grzebie pod stolikiem i wsuwa do magnetowidu kasetę na życzenie. On podnosi mikrofon, wpatruje się w wypukły ekran, śpiewa piosenkę (bo to karaoke) i płacze. Fale gubią jego jęk. Porusza się rytmicznie, rozpychając łokciami powietrze.
Plażę rozświetlają drobne punkty, bo telewizor rozsyła refleksy. Jestem jak zaczarowana, gdy zbliżam się do rozśpiewanej pary. Dostaję własny mikrofon i śpiewam, śpiewam koślawie odczytując z ekranu cyrylicę. Nie rozumiem słów, a mimo to płaczę razem z nieznajomymi śpiewakami. Kobieta, cała przyozdobiona złotem, ściska mi ramię opaloną dłonią. Mężczyzna w swojej ciasnej, wyjściowej koszuli ociera spocone czoło.
Nagle czuję, że nie potrzebuję już własnej pieśni, bo oni podzielili się ze mną swoją. Wciąż kołyszemy się łagodnie na wietrze, wkładając serce w każdą nutę, aż kaseta się kończy, taśma syczy, a ekran zaczyna śnieżyć. Zadzieram głowę i widzę, że to nie tylko ekran, ale i niebo – spadają z niego coraz większe płatki.
Para śpiewaków wyciera z policzków łzy. Kobieta swoim opierścionkowanym palcem ściera je także z mojej twarzy. Mężczyzna pociąga nosem i kręci głową. Oboje dygoczą, wpatrując się z niepokojem w gęstniejący śnieg. Pocierają ramiona, które pokrywają się gęsią skórką. Ładują Rubin, mikrofony i kasety na grzbiet osiołka, który ugina się pod ciężarem sprzętu, po czym machając mi na pożegnanie (kobieta jest bardziej poruszona rozstaniem od swojego towarzysza, bo zdążyłyśmy się już zżyć), znikają pośród wirujących śnieżynek. Znów zostaję sama, z sercem otwartym przez pieśń i jednocześnie przez nią złamanym. Klękam na piasku, bo nic innego już mi nie zostało, i wciąż łkając, składam na nim czoło. Choć jest przeszywająco zimny, staram się trwać, nie drgnąwszy, by nie naruszyć gościnności słonej wody. Ale świętość zostaje przerwana mimo moich wysiłków – fioletowe światła mnożą się wśród wzburzonych fal. To poławiacze bursztynów. Ci bezwstydni oportuniści.