Nie da się tego smutku wyegzorcyzmować w niepamięć
- zakladmagazyn
- 20 mar
- 12 minut(y) czytania
Rozmowa Patryka Kosendy z Michałem Trusewiczem, autorem książki prozatorskiej „Plemię”

Patryk Kosenda: Michale, co tu się tak roi?
Michał Trusewicz: W trybie close reading: jakieś tałałajstwo uparcie przebiega odnóżkami. A w trybie bardziej otwartym: roją się w głowie obce głosy, roją się nieoczekiwane słowa, jakieś odpryski na słowniku. Roją się też ludzie, zbierają się, za potrzebą i ideą. Nigdy nie będziesz roić się sama. W książce roi się w sumie też od różnych modeli doświadczania i rozumienia rzeczywistości – czy też strategii uczestnictwa w świecie, chcianym lub niechcianym, zastanym lub wyśnionym. Choć czasem są one dość – numen lumen – urojone. Wolę mówić o roju aniżeli o polifonii, bo wcale mi nie zależy na harmonijnym współbrzmieniu – jeśli byłaby to fuga, to tylko ta najbardziej rozkapryszona.
PK: Plemię to między innymi opowieść o tożsamościach. Ty czujesz się bardziej poetą czy prozaikiem?
MT: Trudne się wylosowało. Nie przepadam za takimi deklaracjami. Ja w ogóle często odbijam się od jakiejkolwiek trwałości, która najprędzej kojarzy mi się z murem, ścianą, filarem, z tym ogromnym ciężarem fundamentalizmu. Ostatnio bardziej interesuje mnie nieusystematyzowane, nieaprioryczne, przygodne gadulstwo, ciekawią mnie stawające okoniem, łuskowate narracje, które łatwo się wymykają i wpadają z powrotem w toń. Jako że mam dość nudny – bo wanitatywny – gust, odpowiem w ten sposób – ostatnio byłem prozaikiem. Ale o poezji wciąż myślę.
PK: Jeżeli „modele uczestnictwa w świecie”, to również modele partycypacji w prozie: mieszasz konwencje i gatunki. Kamil Kawalec przypisuje Plemię do fantastyki. Adam Leszkiewicz (w niepublikowanym jeszcze tekście, który miałem jednak przyjemność czytać) nie jest przekonany, że to powieść, a nie zbiór opowiadań. Surreal, weird, stoner, magiczny realizm? Powalczymy z etykietkami? No i poetyckość tej prozy, nie odgonisz się tak łatwo, myślę, że o p o e z j i nie tylko myślisz, ale pisząc prozę, wciąż zdarza Ci się p o e z j ą myśleć.
MT: Tak, sporo tutaj kręcenia i mieszania. Gdyby zrobić jakąś systematyczną kwerendę, to byśmy znaleźli: baśń, gawędę, fantastykę, dystopię, ale też jakieś pochodne literatury sowizdrzalskiej, plebejskiej błazenady, średniowiecznych lamentów, skatologicznej farsy, w sumie większość antyfeudalnych konwencji i gatunków, która wdarła się w Plemię, jest jednak podszyta groteską i grozą – w reakcji na tragizm bohaterów.
Surrealizm? Owszem, ale nie papieski, lecz błazeński. Peryferyjny, marginalny. Nadrealne suburbia racjonalnego świata. Zapuszczanie się poprzez literaturę do „rzeczywistości najniższej rangi”, by tak tutaj Kantora użyć. Surrealizm komiczny, dziki, drapieżny, witalny, ale też dramatyczny, niespełniony, straumatyzowany, rujnujący i degradujący, eksplorujący nienormatywną i nadmiarową estetykę – coś jak z etnoreligijnej rupieciarni Hasiora albo jeszcze lepiej, z awanturniczych melin Vikšraitisa. Surrealizm szmelcu. Urągający wzorcom nowoczesnego rozumu.
W sumie cały ten surrealistyczny ciąg skojarzeń i paradoksów z jednej strony jest warunkowany nieufnością wobec rzeczywistości, a z drugiej – ową podejrzliwość względem niej jeszcze mocniej pogłębia, dlatego bohaterowie Plemienia wydają się wyalienowani na mapach wyobrażonego interregnum. Myślę o surrealizmie raczej w kategorii jakiejś strategii, może nawet sposobu krytycznego oglądu świata, na pewno nie traktuję go jako jednego, „poręcznego”, rutynowego nurtu lub – co gorsza – rezerwuaru skolacjonowanych kuriozów.
Zresztą bezimienny narrator to trochę Molla Nasreddin, mędrzec i głupiec, postać łącząca w sobie podniosłość, humor i mistycyzm, siedząca tyłem na ośle, śniąca o wyzwoleniu w przyszłości i jednocześnie zapatrzona w przeszłość. Taki antymodernistyczny Angelus Novus, tyle że przedstawiony nie przez Paula Klee, a kogoś pokroju Teofila Ociepki. Błazeński Prometeusz skowany. Skołowany nawet. Skołowany ciężarem własnego posłannictwa. Innymi słowy, podważający samego siebie, swój wzorzec jakiegoś naczelnego opowiadacza historii całej wspólnoty.
Od fantastyki się nie odetnę, bo w Plemieniu jest trochę chociażby fantastycznej utopijności, ale naznaczonej lewicową melancholią, jakby to ujął Enzo Traverso, tej melancholii najtrudniejszej do wyparcia, drążącej marzenia bohaterów niczym wielka podziemna rzeka. Nie da się tego smutku wyegzorcyzmować w niepamięć, dlatego bohaterowie Plemienia żyją pospołu z duchami. Są naczyniami – skierowanymi w „jutro” – napełnianymi historią tych, których już nie ma lub którym wcześniej odmawiano głosu. I znowu narrator jak Molla Nasreddin – patrzy za siebie, ale podąża w przyszłość. Rozdarty pomiędzy tymi dwiema otchłaniami.
Jeśli miałbym walczyć z etykietkami, zachłannie wybrałbym wszystko, co może być albo okrutnym cudem, albo spiskiem wyobraźni, albo po prostu rozchwianiem pomników. Wyobraźnia spotęgowana. I może dlatego tak blisko tej prozie do fantastyki? Do namnażających się opowiadań? Chyba tak.
PK: To wtrącę kilka dukatów do wątku fantastycznego. Czytałem ostatnio po raz pierwszy Wieczny Grunwald Twardocha i dostrzegałem pokrewieństwa pomiędzy Waszymi bohaterami!
MT: W sumie, rzeczywiście, parę podobieństw jest. Zaskoczyło mnie to porównanie, ale jakaś paralela faktycznie jest, zwłaszcza na poziomie odkrywania prawdy o pochodzeniu. Albo o wychodzeniu poza szereg.
A co z poezją? Tak, w sumie nią myślę, masz mnie, myślę rytmem pokawałkowanego języka i świata, koalicją obrazów i metafor. Widzę to po gotycku: zrujnowany, fragmentaryczny, szczelinowy język jako przestrzeń zaludniana przez duchy, które spontanicznie zjaw-iają się w nieoczekiwanych słowotwórczych połączeniach, rozumiesz mnie, niektóre morfemy bądź słowa jako powidoki czegoś przeoczonego, minionego, może wypartego. Dzięki temu mowa staje się odzwyczajona, uncanny. Takie wakacje z duchami. Poezja jako taki gramatyczny ghostbusting bardzo się przydaje. Myślę, że bohaterowie Plemienia, którzy mówią pospołu z duchami, też by się zgodzili, że poezjoproza to teren takiego zjaw-iania. Że tak powiem: do przyszłości tak, ale z naszymi duchami. I znów ten Nasreddin, który nie odwraca się od przeszłości, podążając w stronę jutra.
PK: „Rezerwuar skolacjonowanych kuriozów” – haha, piękne, niestety myślę, że w takiej zbastardyzowanej wersji się o surrealizmie dzisiaj często myśli. Nie zrozum mnie źle, nie jestem gatunkowym, estetycznym czy konwencjowym purystą, ale etykietki weirdu, surrealu, magiczności są przyznawane jak u wujka Staszka Lodziaka na imieninach (HOJNIE). Jako osoba przez lata pracująca w marketingu instytucji kultury zdaję sobie sprawę, że przeważnie to zabieg sprytnego młodszego specjalisty, a autor dowiaduje się z copy w e-sklepie, o czym napisał książkę. To nie jest oczywiście Twój kazus, a już na krótkiej przestrzeni naszej rozmowy widać Twój pełen rozmachu namysł nad własnym słowem. No właśnie – jesteś również badaczem i krytykiem. Jak to wpływa na Twoje pisanie artystyczne?
MT: To prawda, to nawet nie są żadne tropy, ale właśnie takie inflacyjne etykietki, erzac prawdziwej rozmowy o literaturze. Podobnie rzecz się ma z eksplicytnym dopiskiem „powieść”, który pojawia się przy tytułach niektórych książek w ostatnich latach. Albo inaczej – może potencjalny sukces rynkowy książki wymaga tego, by architektura literacka była tak jednoznacznie podana? Czy Mowa chleba Eli Łapczyńskiej byłaby mniej wspaniała bez tego okładkowo-powieściowego przyszpilenia? Nie wiem, może to wynika z jakiejś rynkowo-wydawniczej tęsknoty za nową polską powieścią? Może rzeczywiście ten dopisek ma zastąpić rozmowę o literackości dzieła? Tak żeby nie było żadnych niedomówień. Jakby jakieś literackie bezformie trzeba było za wszelką cenę zdusić w zarodku.
Wracając do surrealizmu – myślę, że coś w tym polu się zmienia, jasne, nie chcę tutaj zawiadywać jakimś powszechnym zwrotem w tym kierunku, ale myślę, że są polskie autorki, wymienię tutaj Weronikę Stencel, Natalię Suszczyńską, Aldonę Kopkiewicz, Elę Łapczyńską, które po swojemu odkształcają tę tradycję, samą w sobie będącą już deformacją i niezgodnością. Więc na naszym skromnym poletku też wiele ciekawego się dzieje, żeby uniknąć tej „zbastardyzowanej” odsłony i właśnie skoncentrować się wokół krytyczności surrealizmu jako strategii snucia albo alternatywnej, albo konfrontacyjnej, albo otwarcie rewolucyjnej narracji o współczesności. Ja tam widzę w tym wszystkim też jakąś próbę dramatycznego zaczarowywania odczarowanego świata – właśnie poprzez krytyczny potencjał wyobraźni pisarskiej. Zresztą o tej polityczności krytycznego surrealizmu bardzo ciekawie opowiada Jerzy Franczak w Zemście wyobraźni. Można ten narzędziownik przykładać do rzeczy wydawanych współcześnie.
A jak bycie badaczem i krytykiem wpływa na moje pisanie artystyczne? Nie wiem, czy tak naprawdę umiem w pełni odpowiedzieć na to pytanie. Na pewno w dużym stopniu wpływa. Domyślam się, że w Plemieniu można znaleźć odbicie moich lektur, bo zadłużam się u wielu autorów i autorek, ale chyba najbardziej dominuje w książce owa „krytyczność” i otwarta pozycja konfrontacyjna, o której tak wiele wspominam w naszej rozmowie. Przykładowo, myślę sobie, że Plemię to niepozorna opowieść o harówie, taki antyfeudalny apokryfik, dopisany gdzieś na glosach politycznego, „znawczego” korpusu tekstów, opowieść, która na dobrą sprawę krytycznie odnosi się głównie do naszej współczesności, o której – co ciekawe – mówi się, na powrót odnosząc się właśnie do feudalnych stosunków pracy i zależności. A czemu napisałem tekst literacki, a nie – dajmy na to – publicystyczny? Pominę fakt, że w tym drugim głupkowaty humor by raczej tak łatwo nie przeszedł. Ale wracając do rzeczy: chodzi o uwolnienie tego, co jest pomijane w oficjalnym dyskursie i nieuwzględniane w tym dużym, „znawczym” korpusie, mianowicie wyobraźni i jej krytycznego potencjału. Uwolnienie, a właściwie to zwolnienie jej z przymusu referencyjności. Podnieść kamień z jakąś inskrypcją (niekoniecznie love) i zobaczyć, co za życie się tam roi, właśnie pod spodem słowa. Cholera, marmurowy Herbert pisał, że kamień to stworzenie doskonałe, wypełnione kamiennym sensem, dziwacznie zaklęte w wiecznotrwałości, która miała być rzekomo cool, a mnie interesuje coś zupełnie przeciwnego – raczej łupliwość tego kamienia, krytyczne przyjrzenie się jego przekrojowi, dostrzeżenie, że prawdziwe stworzenie jest właśnie nim przygwożdżone. No i właśnie – po to jest wyobraźnia, po to korzystam z literatury i dlatego nie piszę publicystyki. W tym jest różnica. A jednocześnie owa krytyczność pozwala mi konfrontacyjnie spojrzeć na świat i tradycję (również kultury) – i gdzieś na tej płaszczyźnie widziałbym związek między moim pisaniem artystycznym a byciem krytykiem czy badaczem. Ale dodam tylko, że nie chciałbym, by ktoś traktował Plemię jako spójny projekt światopoglądowy – to przede wszystkim opowieść, historia, owszem, krytyczna, ale o zupełnie innej ontologii niż manifest czy program.
PK: Ostatnia książka Doroty Masłowskiej promowana była jako powieść, wg moich obserwacji – ku zdziwieniu krytyków czy komentatorów. Według mnie to też nie jest powieść, ale utknąłem w 33% książki, więc nie mogę wypowiedzieć się z całą pewnością. Czy twierdzisz, że tak jak polskim chłopakom brakuje luzu, tak polskiej krytyce i akademikom brakuje może nie wyobraźni, ale wiary w stosowanie jej jako przydatnego narzędzia? Jeżeli nadinterpretuję, to wybacz, ale nie jest to teza, pod którą sam bym się nie podpisał. Chociaż jakiś ruch widać (czuć?), np. u Dawida Kujawy, czy ostatnio rzucił mi się w zakładkę numer „Praktyki Teoretycznej” o związkach realizmu i wyobraźni, pamiętam utopijne „Wakaty”... Zgodnie z zamaszystością naszej rozmowy w jednym pytaniu zawrę od razu kilka wątków. Wspominałeś o humorze - no właśnie, “Plemię” bywa książką niezwykle zabawną. Wydaje mi się, że moglibyśmy przy tym określić jej przynależność do jakże modnej (pozdrawiam Cię, czytelniku z przyszłości, jeśli się dziwisz, bo moda przeminęła. Salutuję Ci i zazdroszczę) literatury zwrotu ludowego. A humor i lud w wydaniu tego zwrotu to nie jest modne połączenie! Nawet jeżeli weźmiemy pod uwagę te projekty ambitniejsze, odcinając babkopolo. O różnicach pomiędzy „Plemieniem” a większości produkcji o uciskanym ludzie z dawnych czasów chciałbym też pogadać, ale po kolei, kamień za kamieniem.
MT: Tak, Magiczna rana to dobry case. Zresztą obserwuję ten spór o „powieściowość”, dziwi mnie ta fiksacja na punkcie, czy książkę Masłowskiej można nazwać w ten sposób, czy nie. Jakieś dziwaczne rozłożenie akcentów w rozmowie o książce.
Wiesz co, z tą krytyką to nie tak, że brakuje jej wiary w wyobraźnię. Wręcz przeciwnie. Wielu krytyków wprost odnosi się do tej kategorii, i to najczęściej w charakterze postulatywnym. Traktuję to jako wariant pozytywnej sprawczości politycznej i jako zaczyn myślenia zarówno o inności, jak i możliwości – równolegle. Podam ci przykład. U Brechta mamy: „Czy każde zdanie, w którym pojawia się słowo robotnik / Jest zdaniem socjalistycznym? / Czy każdy obraz, na którym robotnik jest / Namalowany, to obraz socjalistyczny?” – innymi słowy, dzięki krytycznej wyobraźni można sobie wyobrazić potencjalne „zdanie polityczne”, nawet jeśli to zdanie nie odnosi się do polityki eksplicytnie i pozornie niewiele ma wspólnego – dajmy na to – ze sprawiedliwością społeczną. A idąc jeszcze dalej – niby patrzymy na Mechanicznego Turka, ale tak naprawdę zaglądamy wyłącznie do środka skrzynki, odsłaniając brzydkie sprawki i konstrukcje, które pozostają niewidoczne dla publiczności.
Chodzi mi o to, że dzięki wyobraźni możemy zaglądać przez ściany – jakby cudownie przezwyciężając (choć bez unieważniania!) obecność oddzielającego nas wszystkich ideologicznego muru (brutalnie realistycznego). To zdecydowanie ciekawszy model polityczności literatury, bardziej fascynujący niż partykularne rachunki sumienia czy nudziarskie spisy powszechne oczywistych wad systemu. Więc zgodzę się, jakiś ruch się wyłania, to wciąż jedynie parę punktów, ale istnieje i na całe szczęście nie brakuje mu wiary w wyobraźnię i jej sprawczą moc.
Cóż, mamy i holopolo, i babkopolo. A to wcale nie jest zabawne, a miałem opowiedzieć o humorze. No to tak, mamy mieszankę różnych humorków, ale na całe szczęście bez teorii humoralnej. Choć dodam, że w Plemieniu dużo różnych cieczy jednak jest, np. ślina, krew, żółć, flux na pełnej, na flex mnie raczej nie stać. Wiesz, w tym „zwrocie na ludowo” właśnie brakuje mi humoru, dlatego postanowiłem, że trochę sobie z tym poszaleję, na przekór. Łączy się to też z taką sowizdrzalskością, błazenadą, o której już mówiłem. Humor pozwala skonstruować coś na opak, coś obok, coś pozornie niemożliwego – moi bohaterowie właśnie to robią, tak sobie knują rewolucję.
No i właśnie, poprzez humor chcę jednoznacznie wskazać, że ambicją Plemienia nie jest utyskiwanie, jak nie robić jakiegoś historycznego re-tellingu, nie jara mnie parafrazowanie Wielgosza, Leszczyńskiego, Rauszera czy Pobłockiego z większą liczbą barwnych przydawek i udziwnioną składnią. Te książki już powstały. I bardzo fajnie, słusznie. A ja chciałbym, by Plemię było wyzbyte z tej „słuszności”. To książka o wolności, o nieusuwalnym prawie do własnej osobności, więc nie chciałem korzystać z tego rodzaju „słusznych” metanarracji, pisząc o swoich dziadach i babach.
Dotknę też kwestii reprezentacji i szans na obiektywizm – bardzo nie lubię „literatury na ludowo”, która zamienia się w kiczowate zwierciadełko hasające gościńcami. Czy chciałbyś wejść do gabinetu luster, by zobaczyć siebie w wersji do legitymacji szkolnej albo paszportu? Ja nie, zawsze ciekawsze są potencjalne deformacje. To ja właśnie pobawiłem się tymi odbiciami.
Dążę do tego, że ta komercyjna „literatura na ludowo”, którą nazwałem zwierciadełkiem hasającym gościńcami, tak naprawdę syci się gotowymi, stereotypowymi, medialnymi obrazami – łatwo popaść w śmieszność i egzotyzację, ustawiając bohaterów we wcześniej przygotowany kadr. To bardzo sztuczne. A może po prostu to nieuczciwe, to serwowanie rekonstrukcji rekonstrukcji jakiegoś minionego życia, a właściwie cierpienia z nim związanego. To dziwaczne zwielokrotnione symulakrum z wychyleniem w przeszłość. Zresztą pamiętasz scenę teatrzyku z Plemienia? Poniekąd jest to taki prztyczek w nochal tym wszystkim, którzy piszą książki metodą „Siri, wygeneruj polską wieś wydrążoną przez pańszczyźniane zło, użyj zgranych rekwizytów, przygotuj panom podarte koszule, a paniom wystrzępione halki, a na trzecim planie umieść krasulę, ale bez dzwonka na szyi, bo to Polska, a nie pierdolone Alpy”. No bo jeśli a priori zaczynamy pisać „ważną” książkę domagającą się sprawiedliwości dziejowej na ten temat – i mimo że w jak najlepszej wierze – to chyba najkrótsza droga do popadnięcia w siermiężną cepeliadę i pisania produkcyjniaków utrwalających opatrzone, stereotypowe obrazy. Czyli truchtanie w miejscu. A ja w takich momentach łapię kolkę i wolę się wycofać w humor, groteskę, przesadę wyjaławiającą powieść z historycznego obiektywizmu.
Miał być kamień za kamieniem, a masz kamień na kamieniu, wszystko naraz i cała chronologia rozmowy poszła się cepelić.
PK: Ech, nic tylko rzucić się na szaniec! Miałem się jeszcze popastwić nad babkopolo, ale chyba ociosaliśmy temat już elegancko. Jednym z ulubionych sloganów krytyki i komentariatu jest upodmiotowienie języka. Wystarczy, że autor nie pisze zupełnie przezroczystym językiem i samymi kalkami, żeby dodać akapicik do pararecenzji, że „język jest bohaterem”. Michale, czy w Plemieniu język jest bohaterem? Wydaje mi się, że może to być jeden z nielicznych przypadków, gdzie faktycznie język sam w sobie pełni kluczową rolę dla historii. W jaki sposób dobierałeś języki, narzecza, gwary, dialekty, wymysły, które złożyły się na silnik ciągle zmieniającego się języka tej prozy?
MT: Wiesz co, faktycznie Plemię językowo szarżuje, ale to wynika z faktu, że chciałem dać wyraz zmęczeniu narracją w stylu zerowym, o której właśnie mówisz. Wolałem się zbliżyć do mowy żywej. Jasne, pod pewnymi względami nawiązuję do koncepcji Henryka Berezy, ale z pewną rezerwą. Skoro „ożywiam” mowę, to poniekąd staje się ona może nie tyle bohaterem, ile ważnym elementem świata przedstawionego. Moi bohaterowie usilnie chcą się wyjęzyczyć. Czy to się im udaje? Różnie bywa. Na pewno w słowach znajdują i schronienie, i niestety pułapkę, zmęczenie materiałem. I właśnie takie dwuznaczności i modalności najbardziej mnie interesują, dlatego nawarstwiam te stylizacje, porzucając pisanie w stopniu zerowym.
Na jeszcze innym poziomie – dynamiczne wolty językowe wyzwalają dziwaczność, czyli – za Markiem Fisherem – obecność czegoś, co wydaje się, że przecież kompletnie nie pasuje. To poniekąd określenie statusu ontologicznego wielu bohaterów, którzy czują, że wypadli poza ramy egzystencjalne, albo inaczej – ktoś ich po prostu przemocą z nich wypchał. A skoro dziwaczność, to i osobliwość, czyli coś, co wiąże się natomiast z nieokreśloną sprawczością, z czymś zasadzającym się na podwójnie rozumianym braku. Ktoś, kogo być nie powinno, uparcie jest. Czegoś, co powinno być, jednak nie ma. Dlatego nagle pojawiają się tam widmowe, niepokojące persony, które powracają z przeszłości, wtryniając się w teraźniejszość, domagając się uznania swojej nieokreślonej obecności, swojej odrębnej historii, żądając wreszcie wysłuchania. Polityczność niemal okultystyczna.
To jest właśnie osobliwość języka, która mnie najbardziej interesuje. Wrócę jeszcze do lewicowej melancholii Traversa: krzywdy nie da się wyegzorcyzmować, ona gdzieś tkwi w pamięci zbiorowej. Osobliwość służy wydobyciu jej na wierzch, pojawiają się wtedy niepokojące zakłócenia w odbiorze rzeczywistości zewnętrznej, jak również w samym jej przedstawieniu artystycznym. I dlatego potrzebowałem do tego języka, który będzie – w samej swojej widmowej prozodii i semantyce – glitchem, deficytem, niesamowitością w nadmiarze lub niedowadze. Udziwniam język, by właśnie operować na kategoriach związanych z poczuciem obcości. Taka ta moja rzeczpospolita duchów.
A jak te języki pozyskiwałem? Zdałem sobie sprawę, że nie chodzi o bezpośrednią słownikową iniekcję, a raczej o wypracowanie jakiejś słowoprzetwórczej metody, by te wszystkie dialekty i narzecza odkształcić względem pożądanej poetyki. Sięgałem po współczesne leksykony, po Kolberga, po rzeczy z dawnych epok, po albertusy, komedie rybałtowskie, wirydarze poetyckie, po Jabłoneczkę ułożoną przez Przybosia, po rodzimą epikę ludową, pieśni obrzędowe, zbiory wulgarnego myślistwa i minucji sowiźrzałowych, stare śpiewniki, po całą plebejską, błazeńską mizerię, tak różnorodną w zależności od regionu. Czy to jakieś surrealistyczno-etnograficzne rozgorączkowane archiwum? Możliwe. Ale to wszystko wymagało plastycznej obróbki, niczym w jakimś ciągu technologicznym – należało skrawać, wygiąć, wytłoczyć, wyżarzyć, strawić, obtoczyć, i dlatego ten język jest taki nieprzystawalny, obcy, nieregularny. Słowem – przygodny. No i dzięki takiemu osobliwemu silniczkowi prozy dziwisz się, że da się na tym gdziekolwiek zajechać. Ale podkreślę jeszcze raz – chodziło o obcość, ontologiczną delirkę.
PK: Opowiadałeś już częściowo o inspiracjach czy pokrewieństwach, sam podpytywałem o Twardocha, ale może dla domknięcia: czy trafiłem gdzieś z wypiskami dla Zakładu? Panko, Gombrowicza i Pilota wymienia już Twój wydawca, więc głównie interesują mnie Kivirähk i Murek.
MT: Uwielbiam Uprawę roślin południowych metodą Miczurina, tę prozę pełną niesłychanych paradoksów, fantazyjnych historii o tym, że o tym, że nie żyjemy, dowiadujemy się jako ostatni, ale też prozę bardzo materialną, wręcz mięsną, pozbawioną metafizycznego dystansu. Wydaje mi się, że na pewno jest mi blisko do takiego przedstawienia świata. I również do tego groteskowego humoru. Taka sama wrażeniowość tkwi w filmach np. Švankmajera, którego też przy Murek warto wymienić, bo tych wszystkich bohaterów łączy jedno – potwornie konsekwentna praca w absurdzie.
A za przywołanie Kivirähka też dziękuję, bo właśnie takie pisarstwo mnie straszliwie rajcuje. Antybaśniowość, piętrzenie niesamowitości, ale też takie bardzo materialne umocowanie tego wszystkiego. Na przykład w Człowieku, który znał mowę węży interesują mnie wątki związane z różnicowaniem cywilizacji, uchwyceniem momentu, kiedy wkrada się nowoczesność, rozpękanie tradycji pod jej naporem, nawożenie wyobraźni zmianami, mitotwórstwo, bajdurzenie. No, piękna jest to literatura.
Żeby to jakoś spiąć, w obu przypadkach – Murek i Kivirähk – udało się uniknąć spojrzenia dociążonego albo litością, albo ironią, albo współczuciem.
PK: Co dalej, osiadasz w prozie? Są konkretne plany, projekty?
MT: Jakoś w przyszłym roku będzie książka z wierszami. Ale jednocześnie pracuję nad kolejną powieścią, więc chyba okrzepłem w prozie. W sumie chciałbym też w najbliższym czasie trochę więcej posiedzieć nad tekstami o literaturze.
PK: To czekam na Twoje kolejne działania na różnych polach. Dzięki serde za rozmowę, niech się roi!
MT: Dzięki za pogaduchę!
