„Stado. W środku jesteśmy baśnią”, reż. Martyna Majewska, Wrocławski Teatr Pantomimy

Pamiętacie taką zabawę z dzieciństwa, którą można było rozgrywać o dowolnej porze i w dowolnym miejscu, jeśli tylko któreś z dzieci krzyknęło wystarczająco głośno „trawa to lawa”? Nie? Niezbyt? Całkiem możliwe, bo i ja o niej zapomniałem, a już na pewno o haśle rozpoczynającym najczęściej rywalizację. Trawa to lawa? Zielone to lawa? Czerwone to lawa? Piasek to lawa? Jakoś tak. Chodziło mniej więcej o to, aby nie nadeptywać miejsc, które wcześniej ktoś inny wskazał jako niebezpieczne. Należało rozciągać ciało w przepastnych szpagatach, uczepiać się gałęzi jak lian, zwisać w powietrzu z drabinek bądź innych trzepaków, a nawet wyskakiwać z rozbujanych huśtawek – byle nie wpaść do lawy i nie zginąć.
Wspomnienie tej zabawy wróciło do mnie dość niespodziewanie podczas oglądania „Stada. W środku jesteśmy baśnią” w reżyserii Martyny Majewskiej z Wrocławskiego Teatru Pantomimy. Bohaterowie spektaklu – członkowie gromady, żyjącej w sercu mrocznego lasu na prawach ni to plemienia, ni komuny – mają bowiem własne hasło, na które reagują z podobnym przejęciem. „Uwaga czerwone!” – tyle wystarczy, by wywołać popłoch, zapoczątkować panikę: bezcelowe bieganie, zamieranie w przerażeniu, chowanie się po kątach, daremne ostrzeganie innych o nadchodzącym złu. Wszystko to jednak na marne. Przed złem się nie ucieknie – chyba, że w inne zło. Ono czyha za plecami bohaterów, wyłania się zza drzew w najmniej spodziewanym momencie, przybierając namacalną formę: wielkich, animowanych przez dwójkę performerów kukieł. Gdy niebezpieczeństwo nadciąga, postaci wpadają w popłoch, a scena zostaje oświetlona na czerwono; gdy mija – atmosfera się rozluźnia, a życie osady wraca do normy. Wtedy też – w czasie względnego spokoju – postaci opowiadają sobie (czy raczej odczytują z kartki) różne historyjki, ćwiczą fitness i śpiewają piosenki (precyzyjniej mówiąc – odgrywają/udają śpiewanie), a w przypływie odwagi wybierają się nawet za las, o którym krążą różne groźne opowieści, by sprawdzić, co właściwie tam się znajduje. Wszystko w życiu członków tytułowego stada ma początek i koniec w opowieści – jako tej sile, która nie tylko z różnych „ja” zlepia jedno „my”, lecz także determinuje postrzeganie rzeczywistości.

Majewska z Agnieszką Wolny-Hamkało (dramaturżką) zapraszają widzów do namysłu nad tożsamościowym i sensotwórczym potencjałem narracji – głównie w kontekście strukturyzowania przez człowieka otaczającego go świata, kształtowania własnej tożsamości, postrzegania prawdy i ulegania cudzym – często zupełnie zmyślonym – opowieściom. Gdy zajmujemy miejsce na widowni, naszą uwagę od razu przykuwa napis wyświetlony na zwisającej nad sceną wielkiej czarnej kuli: „Jestem tu i teraz”. Tu? Czyli gdzie? W Centrum Sztuk Performatywnych Piekarnia? W teatrze? W zakorkowanym Wrocławiu? W Europie Wschodniej? W kraju, za którego wschodnią granica trwa wojna? W stadzie? Teraz? Czyli kiedy? W piątkowy wieczór? W trakcie postępującego kryzysu klimatycznego? Podczas kolejnej „najważniejszej po 1989 roku” kampanii wyborczej? Nie wiadomo. Niedługo później usłyszymy jednak zapętloną ścieżkę dźwiękową ze znanej reklamy serka Almette, która przywoła w naszych myślach konkretny obraz: idyllicznej, letniej i ukwieconej polany, gdzie szczęśliwa rodzina pałaszuje pyszne i zdrowe kanapki. Może jesteśmy zatem w raju? Z dala od problemów, smogu i wojen? I cóż z tego, że raj ten nie istnieje, bo został wymyślony przez marketingowców z wielkich korporacji? Nic to! Innego przecież nie będzie.
Twórcy dokładają wszelkich starań, by kreowany przez nich na scenie świat budził w widzu różne skojarzenia. Bohaterów postrzegamy trochę jak członków dzikiego, pierwotnego plemienia (za sprawą m.in. zespołowej kreacji oraz wyświetlanego na podłodze zegara słonecznego), trochę jak zmęczonych okrutną rzeczywistością hipisów (m.in. przez usposobienie postaci i sugestywne symbole, takie jak kwiat białej róży włożony w lufę trzymanego przez Krzysztofa Szczepańczyka karabinu), a trochę jak protagonistów żywcem wyciągniętych z baśni lub mitów (Jakub Pewiński przez charakteryzację i kosę w dłoni wydaje się jak przeniesiony na scenę z obrazów Malczewskiego). Obserwowaniu zachowań mieszkańców osady towarzyszy niepokój. Potęgowany jest on zarówno przez posępną, zaprojektowaną przez Wojtka Miksa i Majewską, scenografię (na którą składają się m.in. ustawione po okręgu drzewa pozbawione liści oraz górująca nad aktorami wielka czarna kula), jak i nieokreślony ontologiczny status bohaterów. Świat, w którym koegzystują, cały czas się przepotwarza i rozwarstwia – raz wydaje się baśniowy lub mityczny, innym razem zupełnie współczesny, a jeszcze kiedy indziej „przepisany” z filmów potraktowanych przez realizatorów za inspirację (w programie przywoływane są następujące produkcje: „Osada” M. Night Shyamalana, „Midsommar” Ariego Astera oraz „Dogville” Larsa von Triera). Wspólne dla wszystkich tych porządków okazuje się przeżywanie tragedii: powracającego lęku o życie (wywoływanego przez figurę złego), utraty dziecka (świetna rola Eloy’a Moreno Gallego, którego ciążowy brzuch „przemienia” się w garb) czy ślepoty (bardzo przekonująca kreacja Karoliny Pewińskiej, poruszającej się przez cały spektakl o kulach). Każde doświadczenie – nawet tak traumatyczne jak poronienie – staje się w „Stadzie” sprawą wspólną. Niczego tu nie można przeżywać samemu, wszystko należy do wszystkich. To z kolei każe nam postrzegać tę wspólnotę jeszcze w inny sposób – jako sektę, podporządkowaną nie tyle określonemu kultowi czy jednemu ośrodkowi władzy, ile wspólnemu lękowi.

Ustawiona po lewej stronie sceny konstrukcja z rusztowania przypomina wieżę strażniczą i nadaje osadzie panoptykalny charakter – tak jakby służyła inwigilowaniu mieszkańców, przypominała im, że mogą być stale obserwowani. Opowieść o hipisowsko usposobionej komunie funkcjonującej na własnych prawach z każdą chwilą wydaje się coraz bardziej umowna. Wspólny wróg jednoczy tylko na chwilę, a gdy niebezpieczeństwo mija, poczucie wspólnotowości słabnie – bohaterowie uświadamiają sobie wtedy, że istnieją wobec świata przede wszystkim w pojedynkę, a nie jako grupa. Momenty spokoju umacniają w nich poczucie odrębności i samodzielności, a także pogłębiają potrzebę autoekspresji, wyrażenia własnych pragnień i opowiedzenia swojej historii. Aby to zrobić, poszczególni członkowie stada występują – tak wobec siebie, jak i widza – w czymś, co przypomina amatorskie karaoke: z tym że żaden z wykonawców nie śpiewa, a jedynie „odgrywa” śpiewanie. Życie całej społeczności wówczas zamiera, akcja spektaklu zostaje wstrzymana, a publiczność – obserwując chwilową „przemianę” bohaterów – wsłuchuje się w piosenki, które aktor lub aktorka z przejęciem lip-syncuje. W ten sposób Agnieszka Kulińska, ubrana w złote obcisłe body, staje się celebrytką-seksbombą, prowadzącą ćwiczenia do utworu „Odkryjemy miłość nieznaną” Alicji Majewskiej, a Szczepańczyk, jeżdżący po scenie na deskorolce, staje się podróżnikiem, utożsamiającym się z tekstem piosenki „Chciałem być” Krzysztofa Krawczyka. Kluczowa dla recepcji tych scen ponownie okazuje się perspektywa dziecięcej zabawy – tym razem nie w „czerwone to lawa”, a w wyobrażanie sobie, że jest się kimś innym niż w rzeczywistości.
Główną osią dramaturgiczną przedstawienia okazuje się zatem eksponowanie procesu zyskiwania i tracenia przez protagonistów podmiotowości: raz wydają się niezależni, samostanowiący o sobie, innym razem silnie związani z grupą, pozbawieni własnego „ja”. O ich aktualnym poczuciu tożsamości stanowi zarówno potencjalne zewnętrzne niebezpieczeństwo, wymuszające – pewnie na poziomie instynktu samoprzetrwania – integrację z grupą, jak i systemy organizujące funkcjonowanie całych społeczeństw. Bohaterowie, choć oddzieleni od świata lasem, żyjący – z pozoru – na własnych zasadach, z dala od cywilizacji, przenoszą do swojego nowego-starego porządku te same mechanizmy, które stanowią o kapitalistycznej rzeczywistości, podporządkowanej interesom bezwzględnym polityków i wielkich korporacji. Pasem transmisyjnym dla powielania tych samych mechanizmów warunkujących funkcjonowanie jednostki we wspólnocie okazują się narracje, niezbędne do tego, by zaistnieć w świecie i nadać sens własnym doświadczeniom. Zdolność wprowadzania do cudzych opowieści figury złego oraz umacniania w nich opozycji dobrzy-my i źli-oni pozwala z jednej strony kreować dla danej społeczności przekonujący mit założycielski (np. o złym-potworze-zza-lasu), a z drugiej – skutecznie nią zarządzać. Spektakl Majewskiej wybrzmiewa przez to nie tyle jako opowieść o próbie stworzenia lepszego świata (co przywodzi na myśl inną realizację Wrocławskiego Teatru Pantomimy – „Symfonię alpejską” w reżyserii Cezarego Tomaszewskiego), ile o opresyjności każdego systemu i każdej narracji.

Przedstawienie, choć interesujące pod względem społeczno-politycznej wymowy i bardzo atrakcyjne wizualnie (w dużej mierze dzięki przemyślanej i konsekwentnej reżyserii świateł), szybko wyczerpuje cały swój potencjał. Niepokój udzielający się widzowi na początku spektaklu (powodowany mrocznym i quasi-mistycznym klimatem widowiska) prędko przechodzi w obojętność – głównie przez to, że „Stado” pozbawione jest dramaturgicznego napięcia. Przedstawienie oglądamy tyleż zachwyceni jego wizualną stroną, co niezbyt przejęci losami bohaterów. Zupełnie nietrafiona z tej perspektyw wydaje się nade wszystko decyzja realizatorów, by kilka razy powtórzyć ten sam inscenizacyjny pomysł: poprowadzenia bardzo długich (3/4-minutowych) scen lip-syncowania przez aktorów lub aktorki wszystkim dobrze znanych piosenek. Sekwencje te, właściwie od pierwszego przebiegu („występu” postaci granej przez Kulińską), nie dość, że dłużą się niemiłosiernie oraz zatrzymują i tak szczątkową akcję, to na dodatek nie pomnażają znaczeń i przyćmiewają poprzedzające oraz następujące po nich niezbyt rozbudowane pantomimiczne sceny z udziałem całego zespołu. Sama koncepcja dość teatralnego i przesadzonego w geście „śpiewania” szlagierowych piosenek wydaje się jak najbardziej trafna (m.in. ze względu na ich kampowy i humorystyczny wydźwięk), ale sęk w tym, że nie została ona na tyle pogłębiona, by mogła na dłużej utrzymać uwagę odbiorcy. Wszystkie sensy, które utwory „Odkryjemy miłość nieznaną” Majewskiej czy „Cudownych rodziców mam” Urszuli Sipińskiej wnoszą do prezentacji, wybrzmiewają w trakcie kilkunastu pierwszych sekund każdej lip-syncowanej sceny – ich rozwój niczego nie zmienia, nie stanowi wartości dodanej, nie jawi się jako ironiczny kontrapunkt wobec świata przedstawionego, a jedynie działa na niekorzyść dramaturgii i nadaje pokazowi monotonne tempo oraz powtarzalny i nużący rytm.

Zastosowane w „Stadzie” środki teatralne (imponująca scenografia, liczne projekcje i rozbudowane światła, muzyka puszczana z offu oraz grana na żywo przez Agatę Zemlę, animacja obiektów, wyraziste charakteryzacje i bogate w detale kostiumy, metanarracja i metateatralność, przełamywanie czwartej ściany, wyświetlanie w przestrzeni działań aktorskich autorskich komentarzy twórców) odwracają uwagę od tego, co w przedstawieniach Wrocławskiego Teatru Pantomimy jest najważniejsze – precyzyjnie poprowadzonego ruchu, ekspresji ciała, indywidualnych i grupowych choreografii. Aktorzy i aktorki wydają się przytłoczeni spektakularną scenografią i mnogością kontekstów, podejmowanych przede wszystkim za pomocą mówionego, wyświetlanego lub wyśpiewywanego słowa. W „Stadzie” ruch okazuje się drugorzędny, wtórny wobec samej estetyki i postnowoczesnego dyskursu, wprowadzanego przez Majewską i Wolny-Hamkało do widowiska przez narracyjną wielogłosowość i fragmentaryczność, multimedialność, symulację oraz rozległą intertekstualność. Mimów potraktowano tu bardziej – jak trafnie zauważa w swojej recenzji Mirosław Kocur – jako „statystów wypełniających „ładne obrazy zbiorowe” i „postaci z plakatu zmuszane do ruszania ustami w rytm kolejnego przeboju z offu”, a nie jak artystów, którzy dysponują własnym – jakże plastycznym i silnym – środkiem ekspresji.
Twórcom nie udało się przez to przekuć interesujących społeczno-politycznych obserwacji w przekonujące znaki sceniczne, znaleźć odpowiedniego wyrazu dla tak wielu różnych intuicji. Spektakl Majewskiej pozostaje bez wątpienia atrakcyjny wizualnie, ale również przeładowany formalnie i pozbawiony jednego nadrzędnego zamysłu, który mógłby uporządkować całą dramaturgię. Co jest właściwie stawką „Stada”? Demaskacja utopii? Refleksja nad funkcjonowaniem jednostki w świecie? Ukazanie opresyjności wszelkich systemów organizujących ludzkie życie? Konwergencja motywów ze znanych filmów i popkultury? Krytyka kapitalizmu? Tworzenie postnowoczesnego asamblażu ze strzępków różnych tekstów? Namysł nad alegorią jaskini platońskiej? Podniesienie zagadnienia tożsamości narracyjnej? Zuniwersalizowanie ludzkich doświadczeń? Karnawał? Zabawa? Fantazja o lepszym świecie? Obraz upadku ideałów? Wszystko po trochu. A przecież – „uwaga czerwone!” – nadmiar to lawa. Czyż nie?

„STADO. w środku jesteśmy baśnią”
scenariusz i reżyseria: Martyna Majewska
współpraca dramaturgiczna: Agnieszka Wolny-Hamkało
ruch sceniczny: zespół artystyczny
choreografia: Madlen Revlon
muzyka: Agata Zemla
scenografia: Wojtek Miks i Martyna Majewska
kostiumy: Krystian Szymczak
video: Klaudia Kasperska
reżyseria światła: Jakub Frączek
Wrocławski Teatr Pantomimy, Centrum Sztuk Performatywnych Piekarnia we Wrocławiu
Premiera: 6 XII 2024
M.Kocur, Piosenki dla dziadka, STADO. W środku jesteśmy baśnią, reż. Martyna Majewska, Wrocławski Teatr Pantomimy im. Henryka Tomaszewskiego, teatralny.pl , 2024 [dostęp online - https://www.teatralny.pl/artykuly/piosenki-dla-dziadka-3973]