top of page

Jakub Sęczyk - Akademia

  • zakladmagazyn
  • 20 mar
  • 5 minut(y) czytania

fotografia, Szymon Bira
fotografia, Szymon Bira

Jaśniała w górze, ponad miastem, oświetlając przeguby rusztowań złotawym, późnoletnim światłem. Stąd, gdzie promienie załamujące się przez sita kolejnych warstw platform docierały w konsystencji żelu, wydawała się napuchłą słońcem cukrową watą. Ze zsypów węglowych poniżej podnosiły się już mgły i z tłustych korytarzy wchodzili w nie spragnieni chłopcy. Wyschły na wiór kopiec, drążony u podstaw posuwistymi ruchami naszych bioder.


Przychodzą, żeby zdrapki wymienić na zdrapki, a czworak pustych butelek wypełnić pełnymi butelkami. Patrzeć na ich żałobne paznokcie i nerwowe dłonie, to jak brać pod szkiełko mrówkę albo pszczołę. Rozgrzane przydymione szkła, trzepoczące przerzedzone brwi. Za plecami mam papierosy, drogie i konieczne, ale bezmarżowe, słodycze, do których wyciągają się przez ladę lepkie rączki, dalej wieloowocowe małpki, połówki, siódemki. Sam lepię się do ekranów – lottomatu, komputera, potem terminala płatniczego. Kwaśny zapach potu i piwa tymczasem opuszcza ich falami, a z przegrzanej lodówki przemysłowej czuć technicznym smarem, pleśnią i piwnicą. Nie wiedzą jeszcze, że tuż pod palcami, owinięte w papier z elegancik nadrukiem, przykryte sreberkiem, wykluwa się właśnie bezwiednie kurczące się, rozkurczające życie. Bez słowa przekazują sobie ostrzeżenie przed ajentem dzielnicowych sklepów i lombardu – jego sprawiedliwych pięściach, prędkiej pałce, burych plamach krwi, słomkowych osocza, nieznacznie poszarzałej bieli ścian w miejscach, gdzie zasycha ślina. 


Mielimy się tak, płyny, pokarmy i pieniądze, byle przetrwać do późnych godzin wieczornych, kiedy brzęczenie wzbiera po drugiej stronie ulicy, w monopolowym czynnym całą dobę. Wtedy przychodzi dziewczyna z papugą na ramieniu, na zewnątrz wyprowadza mnie za rękę. Którędy dziś wracamy, pyta.

A ulice to opadają, to wznoszą się, ciasno, miarowo zaciskając popręg wokół spiętrzonego ciała. Można by na coś zaczekać, można by się z czegoś pośmiać, spróbować opowiedzieć co, jak czy kto tym razem. Neony jednak, sygnalizatory drogowe, wysokoprężne latarnie sodowe – nieliczne – lampy ledowe – liczne – splatają osnowę, w której ląduje się tak miękko, miękko. Przez miasto idziemy więc jak w dym – w gości czy niosąc posłanie wojny. Dudki, cierniówki, wilgi, piegże – ich dudnienie, ćwierkanie, gwizdanie – nawraca, zbliża się, oddala, od dawna nie mogąc wyrwać się poza jasną, ciepłą konstelację. 


Papuga zesrała się na twoją czarną sukienkę, która dlatego właśnie, myślę, tak kwaśno pachnie. Jakże piękny wieczór, gdy wychodzą z domów chłopcy, mówisz, pamiętasz? Nie, niewiele pamiętam, mówię, sycylijska pomarańcza, kalabryjska bergamotka, orientalny jaśmin, myślę, białe piżmo poniżej, pod piersiami. Całe miasto jest w remoncie, toteż tam, skąd dobiega muzyka, wchodzimy nielegalnie, rozchylając budowalną siatkę, wzwyż między przęsłami, w końcu piętro po piętrze, jedno za drugim pnąc się po drabince, wzdłuż elewacji. Po desce, w rozbujane gwarne wnętrze, po linie, w ogłuszający, niebieskawy wieczór. 


Jaśniała w górze, ponad miastem, gwiazda mechatroników, fotoników, spedytorów, gwiazda pulmunolożek, fumolożek, botaniczek i florystek, ledwo widoczna w cieniu kontenerów morskich, osypująca zielonkawy puder po obu brzegach niespławnej rzeki. Nieszczęśliwi pokurwieńcy segregujący plastik, makulaturę, palety czterowejściowe otwarte, zamknięte blokowe, dwuwejściowe. Sprzątać tak dokładnie, jakbyś oddzielał rybę od ości, powiedział i odszedł, zniknął między piętrami nawarstwionych big bagów. O, melancholijni sezonowcy porobieni syntetycznym zielskiem, ociekający lepką spadzią, przedzierający się przez żywiczne, cuchnące popołudnia. O, rozczarowani chłopcy przysypiający w rozlewni lewych perfum, efemeryczni i wulgarni. O, ogołocona głowo, o, szachrajskie serce. 


Kolejny dzień taplamy się w tej gęstej zupie, w krupniczku, bajorku, tężejącej grochówie. Co raz zatrzymując się, krzepniejąc, zastygamy pod wieczór, przyszpileni do kanap bólem lędźwiowym, wreszcie nieruchomi jak okaz w szklanej gablocie. Na podorędziu zawsze – miękkie, ciągliwe i chrupiące – zapieksy – sierści pełne, podpuszczkowe. Wszystkim nam wytrwale rosną w nocy – paznokcie, włosy.


Źrenice rozjebane masz, jakbyś mógł za nie kupić co najmniej dwa browce, tak ci czasami mówią – dobranoc, spierdalaj, ziomek. Częściej powieki same, od wewnątrz chropawe, prześwietlone migotem, zsuwają się zmęczone w głąb szelfem, piaskowym stokiem. Posucha, kapeć i pustynia. Nerwowe zwijanie białka, gwałtowne fałdowanie alpejskie, szybka orogeneza haledońska. Serek, mastka, smegma, resztki moczu i nasienia. 


Sprzątać tak dokładnie, jakbyś mięso starannie oddzielała od kości, mówi, choć nie widać go jeszcze między wąwozami big bagów. Na ten znak zgodnie budzimy się, jakby w podniebienia wżynał się, podrywany żyłką, złoty haczyk. To zmiana warty, wieczorna zmiana wtłaczana w tryby, w prasy. Wtedy też przychodzi po mnie chłopiec, na zewnątrz prowadzi z nożem w ręku. W powoje pójść, oczęta, w powojowate, usta, w convolvulus, powtarzaj. Kielisznik, rząd psiankowce, kanianek, powtarzaj. Kłącza tęgie, łodyga pnąca, bez wąsów. Skrętoległe ulistnienie, powtarzaj, sercowata nasada. Skupione główkowato, czasem pojedyncze lub w gronach, promieniste, obupłciowe, pięciokrotne, powtarzaj, czterokrotne, powtarzaj, powtarzaj, działki kielicha są wolne, zrośnięte płatki korony, są wolne. Wyraźny pasek biegnący wzdłuż środka płatka. Pojedynczy słupek. U niektórych gatunków zaś owoc drewnieje, jest orzechopodobny, powtórz, jest mączysta, powtórz lub soczysta, potwórz, o, jagodo. Są wolne, są wolne, są wolne. 


To w górę, to w dół, w to miasto idziemy jak w dym, niosąc posłanie wojny czy w gości. Takie wieczory, jak abażurem, nakrywa się gasidłem, żałobnym kielichem, myślę, taką konwalią, i pytam cię, kim chciałbyś być, nie dzisiaj, nie jutro, ale tak na życie. A co to za życie, pytasz się, ciekawy jednak życia, myślę, wytrawny entomolog, całkiem uważny ornitolog, bystry, mówię, jak, hi hi hi, ichtiolog. Wspaniałe to i upierzone, rozedrgane życie.


Coście ze mną, dwie nicości, uczyniły. Popatrz tylko, oto sterylizujący pulsar, zakazany mentol, ociężały plemnik, kijaneczko, coś ty ze mną. Piąć się tak, wyginać, tak przeginać, tak wychylać przez grań noża, moje górskie mamidełko, kiedy każdy dzwon nam wali na pożogę, kiedy każdy, coraz głębszy oddech, brzmi jak larum podnoszone wobec obcych wojsk. Jakby wobec kul zamieszkać w myśliwskiej ambonie, a do snu nakrywać się kopułą, podmywać się w chrzcielnicy. Jakby o zmierzchu przychodził do nas piękny ciastkarz, chef de patisserie, lukrowany chłopiec, i każdemu skrajał udział – słodki kanciarz – ukrawał kawał. 

Jaśniejąc w górze, dojrzewa nam, czasznica workowata, kurzawka, purchawa olbrzymia fiolowata, calvatia, potężna purchawa gruszkowata, brunatna, chropowata. Pod cycem tym białawym, żółtawym, brązowawym, uwijam się w ukropie, koniugując, sum, esse, fui, erimus, eritis, erunt, este!, este!, fuimus, fuistis, fuerunt, sunto!, sunto!. Nadobna łacinniczko, purchawo gromowładna, kwaśno piczo, dysseminacjo. „Którzy się w Aspledonie, w Orchomenie rodzą, / Idą pod Askalafa i Jalmena wodzą [...] Ci trzydzieści w porządku naw przyprowadzili”. O, purchaweczko, gatunku kosmopolityczny, o, glebo, kolumello, hymenialna warstwo. Baccalarius, powtarzaj, baccalaureatus, baccalaureus. O, bazydiasporo, plektynchymowy ryzomorfie. 


Kierunku rosnący linii melodycznej mowy, malejący, wznoszący i opadający, wskaż na nas, wzbierz i wypełnij nas, ale nie świeć nad nami. Między lewym a prawym półdupkiem ojczystej mowy, gdzie z dupy do ust co dzień bierzemy, utul nas i znajdź właściwe upodleniu słowo. Podawany z rąk do rąk produkcie krajowy brutto, który wysiadujemy, znosimy, niesiemy, wznosimy. Kanapko sprzedażowa, czule wsuwana do ust po drugiej stronie eteru, kosmiczny jajowodzie. Utul nas i popieść, matczyna ręko, gdy podnosimy gdakające dzióbki. Śrutę rzepakową sypnij pod grzędę, śrutą sojową modyfikowaną genetycznie, cystyną, metioniną, lizyną paś nas, fosfor i wapń, ześlij nam, ekwiwalencję fitazy. O, ekonomio stylu, słowniku przekroczeń. O, dryfująco anaforo, która nie widzisz już początku, ani przewidujesz końca.


Na końcu przychodzisz zawsze ty, na zewnątrz prowadzisz mnie pod rękę, i w miasto idziemy znów jak w dym. W ten dym idziemy w gości czy na wojnę? 


ZAKŁAD
magazyn społeczno-poetycki

Redaktor naczelny:
Kamil Kawalec

Redakcja: 
Agnieszka Wolny-Hamkało
Jakub Skurtys
Malwina Hajduk-Kawalec
Andrzej Graul
Piotr Brencz
Kinga Borto

Projekt animacji i strony internetowej:
Kinga Bartniak

Kontakt:
zaklad.magazyn@gmail.com

  • Instagram
  • Facebook
  • YouTube

Wydawca:
Towarzystwo Aktywnej Komunikacji
Adres: ul. Hermanowska 6A, 54-314 Wrocław
KRS: 0000045825 NIP: 894-25-67-840 REGON: 931998437

ISSN: 2956-7173

logo-tak.png
logo WIK.png

Partner Wydawniczy w ramach Wrocławskiego Programu Wydawniczego: Wrocławski Instytut Kultury

PL_02.png
bottom of page