Otworzyłem drzwi, hola, hola, ucałowaliśmy sobie powietrze przy uszach i zaprosiłem go do środka. Położył na podłodze torebkę z popękanej czarnej skóry, zdjął szare zakurzone Crocsy i rozsiadł się na łóżku.
– Chcesz zapalić? – spytałem. To był mój sposób na uniknięcie niezręczności. – Ale tylko jednego bucha, bo już paliłem na Huerto – powiedział.
Nie musiał mi nawet tego mówić. Doskonale pasował do tego miejsca. Huerto de Carlos było najbardziej hipisowskim placem w Granadzie. O ile najczęściej widziało się tam żonglerów, muzyków i biegające luzem psy wielkości kucyków, to na Huerto spotykałem też Senegalczyków, dilerów i zestresowanych tym wszystkim turystów robiących zdjęcia Alhambry.
– Mogę dodać liści malin do jointa, chcesz? – spytałem, krusząc lepkie zioło palcami. – Sí – powiedział. – Mogę się rozebrać?
Raz – bo tak się nazywał – miał ciało pokryte tatuażami: na plecach cienkie splątane arabeski, na dłoniach liczby i litery jak na tabliczce Ouija, na brzuchu słowo BASURA (śmieć) i mnóstwo mniejszych symboli na szyi, piersi i nogach. Był ubrany w ciemny, krótki top i zszyte ze sobą nogawki dwóch par futrzanych spodni.
Z zapalonym jointem dołączyłem do Raza na łóżku. Nakładał na usta fioletową pomadkę i mogłem mu się teraz bliżej przyjrzeć. Miał ostre rysy twarzy, duży orli nos i obrysowane ciemną kreską, senne oczy, które przymykał, zaciągając się dymem. Pod rzadkim zarostem miał więcej tatuaży, tak samo na skroni i na środku czoła. Studiowałem linię jego żuchwy, szyję, lekko umięśnione ramiona, chudy, opalony tors i delikatne dłonie o długich palcach.
Mówił mieszaniną angielskiego i hiszpańskiego z bliskowschodnim akcentem, który zawsze mi się podobał. Opowiadał o tym, jak znalazł się w Granadzie. Jego rodzice byli Albańczykami, a on sam urodził się w Holandii w obozie dla uchodźców. Żył po kilka lat w różnych krajach Europy, w tym w Albanii. Teraz starał się o azyl humanitarny w Hiszpanii i mieszkał na squacie, gdzie zajmował się robieniem tatuaży, fotografią i braniem psychodelików.
Mrużył oczy w słońcu i pytał o moje życie. Był jedną z tych osób, którym imponował absolutny brak planu, korzeni i stałego adresu. Lubiłem czarować takich chłopców, mówiłem więc o pisanej przeze mnie książce (której, jak się okazało, do dziś nie ukończyłem) i o sufizmie (którego, jak się okazało, do dziś nie rozumiem). On mówił o albańskim podziemiu queerowym, swoich tripach na meskalinie i o tym, jak bardzo miał dość bycia traktowanym jak dziecko przez swoich mężczyzn.
Jego jeden buch zmienił się w trzy, dym zmieszał się ze słońcem. Raz położył się na mnie i po raz pierwszy w życiu pocałowałem usta pomalowane szminką.
Tego wieczora napisałem w pamiętniku: “Ciekawe, czy jeszcze Raz mnie kiedyś odwiedzi?”. Nie był to jednak tylko kulawy słowny wyczyn, z którego byłem w tym momencie nieznośnie dumny. Granada była mekką ulotnych chłopców i zapisywanie ich numerów rzadko kiedy miało sens. Z mojego doświadczenia mało który odzywał się ponownie. Raz mnie jednak zaskoczył, pisząc do mnie kilka dni później. Rozmawialiśmy o kolejnym spotkaniu, ale po granadzku – luźno i bez konkretów.
Minęło parę miesięcy. Na nowych zdjęciach na Instagramie prezentował się coraz bardziej kobieco, coraz bardziej trashy queer i anarchistycznie. Napisałem do niego z pytaniem, jak mam go teraz nazywać. Odpowiedź: Wciąż Raz, ale w rodzaju żeńskim.
Napisałem, że rodzaj w polskich czasownikach istnieje tylko w czasie przeszłym i że kiedy polski tłumacz chce uniknąć określania płci w tekście, zmienia czas na teraźniejszy, co ma w sobie pewną ładną poetykę. Potem zarzuciłem jeszcze faktem, że Dukaj w swojej Perfekcyjnej niedoskonałości pisał w rodzaju „postludzkim”, tworząc takie formy jak „poszłu”, „znału” i „powiedziałuś”. Raz była tym bardzo zainteresowana, ale jako że tutaj kończyła się moja wiedza na temat genderu w polszczyźnie, spytałem, czy będę mógł bawić się jej kutasem, kiedy się znowu zobaczymy. Odpowiedziała, że będę, ale woli słowo „cipka”.
W końcu, latem, spotkaliśmy się znowu. Mieszkałem wtedy na Albaicinie – stromej, bardzo starej i nieco szemranej dzielnicy Granady. Miał się ku końcowi bardzo upalny dzień. Choć byłem poirytowany godzinnym spóźnieniem Raz, nie mogłem wyjść z podziwu, że była w stanie wdrapać się tam w szpilkach z przezroczystego plastiku i sznurowanych pod kolano. Oprócz nich miała na sobie krótkie, kwieciste legginsy i stanik. Jej włosy były teraz nieco dłuższe, ale wciąż unosiły się czarną, kędzierzawą czupryną. Rozejrzałem się dyskretnie, czy nikt na nas nie patrzy, a potem skarciłem się za to w myślach. A potem rozejrzałem się znowu.
Raz miała na sobie więcej tatuaży, niż ostatnio. Pokazała mi te, które sama zrobiła sobie hand-pokiem. Były całkiem ładne, o ostrych krawędziach i nie za grube. Piliśmy piwo w kuchni. Rozmawiając ze mną, Raz kilkakrotnie rozsznurowywała buty i sznurowała je z powrotem. Była to czynność, która wyraźnie sprawiała jej przyjemność. Spytałem, ile by chciała za mały tatuaż, odpowiedziała anarchistycznie, że jakiś symboliczny gest, bo już kupiła tusz i wiele jednorazowych igieł. Zaproponowałem – anarchicznie – że zrobię obiad i upiekę chleb. Zgodziła się.
Poszliśmy do łóżka i to tam zobaczyłem, że skóra na jej piersiach zgrubiała, a tyłek był nieco większy i miększy. Kiedy o tym wspomniałem, jej twarz rozjaśniła się. Byłem zaskoczony, że udało się jej zdobyć hormony nie mając prawa pobytu w kraju. Powiedziała, że pomogła jej organizacja dla uchodźców w Granadzie.
Raz zaproponowała, żebym pojechał odwiedzić ją i jej przyjaciół w domu, który okupowali na wsi. Mieli dużo przestrzeni, ogród, basen i kilka psów. Powiedziałem szczerze, że brzmi to wspaniale, ale niepokoi mnie perspektywa jechania transportem publicznym.
Odparła, że to nic strasznego: jedziesz sześć przystanków (siedem, jeśli ktoś będzie chciał wysiąść przy obwodnicy), musisz też powiedzieć kierowcy, żeby zatrzymał się za starą cegielnią (będzie wiedział o co chodzi), tam dalej jest słabo widoczna ścieżka i ona prowadzi do domu.
Mimo iż atak paniki był teraz praktycznie gwarantowany, próbowałem być nonszalancki i czynić pozory bywałego, młodego Europejczyka, który jeździł już niejednym autobusem. Raz powiedziała, że może przyjechać do Granady i wracając zabrać mnie ze sobą. Przez chwilę to rozważałem, a potem strach wrócił ze zdwojoną mocą, gdy wyobraziłem sobie, jak idę pod rękę z najwyższą, najskąpiej ubraną i najbardziej brodatą dziewczyną w mieście, która ma na brzuchu wytatuowane słowo ŚMIEĆ.
Zobaczyła stary keyboard pożyczony przez sąsiada i spytała, czy gram. Kiedy powiedziałem, że trochę, to poprosiła, żebym coś zagrał. Zgodziłem się z ochotą – muzyka była sposobem na nierozmawianie, poza tym nigdy nie przepuszczam okazji na potencjalny komplement, a tego dnia jechałem na prawie pustym baku.
Zioło dawało o sobie znać, bo zaczęły plątać mi się palce, ale i łatwiej się improwizowało. Raz skuliła się pod kocem na kanapie i słuchała. Potem poprosiła o kolejną piosenkę i kolejną. Później ubrała się i wyszła.
Minęły kolejne dwa miesiące. Umówiliśmy się. Nie byłem pewien, czy chciałem iść z nią do łóżka, ale pomyślałem, że ludzie spotykają się czasem też platonicznie, prawda? Było bardzo gorąco. Raz przyszła tym razem z dwugodzinnym opóźnieniem. Poza butami i udrapowaną dookoła ud prześwitującą apaszką miała na sobie tylko majtki. Jej włosy były teraz nażelowane i ulizane à la lata dwudzieste. Jej ciało zdobiło kilka nowych tatuaży – marchewka, młotek i Betty Boop.
Rozebrała się i usiadła na chłodnej podłodze, podczas gdy ja mieszałem przyprawy z olejem i musztardą.
Spytałem co u niej nowego: powiedziała, że wszystko dobrze, że zajmuje się psami, robi tatuaże, czasem pieli coś w ogrodzie. W ten weekend pracowała.
– O, a nad czym? – spytałem, smarując kurczaka marynatą.
– Jako escort.
– Aha – powiedziałem obojętnie, tonem silącym się na sugestię: „no no, sam pracowałem jako escort na studiach, to były czasy”.
Powiedziała, że to było w Maladze i że spoko, ale praca to praca, a teraz cieszy się, że mnie widzi, bo od samego początku czuła szczególną więź ze mną.
Paliłem jointa, dostarczając paliwa własnej paranoi. Widziałem Raz z igłą i tuszem, mój mózg zapełniał jej dłonie niezliczonymi bakteriami i wirusami. Próbowałem się uspokoić, wyzywać od transfobów. W pewnym momencie, smażąc cebulę, pogodziłem się z myślą, że przeżyję dalszą część życia jako człowiek, który dał sobie zrobić permanentną zmianę na ciele, bo bał się powiedzieć komuś „nie”.
Spytała, co chcę mieć wytatuowane. Pokazałem jej mój rysunek, tłumacząc i plącząc się, że trochę się obawiam. Zaproponowała, że skopiuje wzór na moją skórę, żebym zobaczył go sobie w lustrze i zdecydował. Zgodziłem się.
– I jak? – spytała, przerysowując ostatnią linię jednorazowym długopisem na moje udo. Ze skrytą niechęcią przyznałem, że wyglądało to dokładnie tak, jak sobie wyobrażałem. W przeciwnym razie decyzja byłaby o wiele łatwiejsza.
– Zjedzmy – powiedziałem, choć kurczak mógłby spędzić na patelni jeszcze z dziesięć minut.
Kiedy usiedliśmy do stołu, zastanawiałem się, jak bardzo było po mnie widać kompletne roztrzęsienie. Raz jadła jak szlachcianka, odgryzała mały kęs mięsa z udka, a potem kładła je na talerzyku na kości (nie wiem, czemu to zapamiętałem, wiem, czemu to zapamiętałem – przez urażoną dumę, bo to był bardzo dobry kurczak).
Wytarła palce w papier toaletowy, który służył za serwetkę i spytała:
– To jak, robimy to?
Zamarłem z chrząstką w ustach.
– To znaczy… Nie wiem.
– Dlaczego?
– Boję się igieł – skłamałem, nie wiem dlaczego, wiem dlaczego, bo boję się nawet najmniejszego prawdopodobieństwa, że zranię czyjeś uczucia. Ale ona zareagowała łagodnie. Nie śmiała się ani nie zbagatelizowała mojej reakcji.
– Chcesz zobaczyć igłę? – spytała.
Przystałem na to. Wstała od stołu i poszła po swoją czarną kopertówkę ze sztucznej skóry. Wyjęła z niej jednorazowe narzędzie w opakowaniu i podała mi je. Wyglądało jak szydełko z bardzo cienką igłą na końcu. Ale nie patrzyłem teraz na przedmiot mojej rzekomej fobii, tylko na dziurę w opakowaniu, dziurę przez którą narzędzie było najwyraźniej wyjmowane i wkładane wiele razy.
Popatrzyłem znowu na czubek igły i potrząsnąłem głową.
– Nie. Boję się, przepraszam.
Powiedziała, że nie ma problemu i schowała narzędzie do torebki. Ułożyła się na kanapie i zapaliła papierosa. Usiadłem na poduszce na ziemi.
– Chcesz położyć się obok mnie? – spytała.
– Nie – powiedziałem. Po pierwszej odmowie kolejne przychodziły łatwiej. Paliła przez chwilę w milczeniu.
– Czy jest jakiś powód?
Pomyślałem: tak, podobają mi się tylko mężczyźni.
– To chyba zioło. Nie czuję się najlepiej.
Znowu pauza.
– Chcesz zostać sam?
Pokiwałem głową. Kiedy Raz się ubierała, zawinąłem chleb w gazetę. Podałem go jej. Pożegnaliśmy się, ucałowaliśmy sobie powietrze przy uszach, adiós, adiós i poszła.
Kommentare