wideo, Ada Słowikowska
Szklane oko raz
W latarni posążek starożytnego, ciężarnego barana rozpromienia złoto kosteczek do gry z kauczuku. Przeżuwa kądziel łopatkami, zwijając język w symbol płodności, wyryty na plecach. Już prawie nic, już prawie przesuszyła się ślina w skorupie. Niewiele odbija się w pamięci. Przecieka, przecieka. Sprężystość tracą gwiezdne otchłanie, oddając pokłon cielcowi bez sensu. Ktoś mlaskał z zewnątrz, na szczycie wielkiej sterty głazów i układał na poniższych półkach skalnych scenki z kamiennych figurek. Żywo rozmawiał z nimi, co jakiś czas porządkował dla nich ścieżki górskie i przystanie, wtedy wyrzucał przed siebie kamyki. Odłamki trafiały w ślimaczą śmierć. Naruszona zmurszała skorupa zmusiła żelazko, by zgniotło prosto obramowanie zaułka czarnej trumienki z trzema księżycami. Pestki arbuza utknęły w saszetce herbaty i proszą o zdjęcie klątwy, co noc mają koszmary z wielką śrubą w drewnianej skrzynce(!). Zielony łotr śpiewa dla ukojenia o deszczowych dzwonach, naśladujących poszczękiwania kajdan i łańcuchów. Len rozpycha się w ubraniu łagodząc świąd obojętności. W katakumbach wielka marionetka z truchła na jedwabnych obrusach rysuje obraz tego, który zakłada na głowę chustę z dodatkową parą oczu.
Szklane oko dwa
Stęchlizna rybna przykleja się do podeszw, aż ości stają w gardle. Barki zacumowane przy brzegu wściekle akcentują swój żałobny szczęk. Wydają się groźne, choć to wielkie, leniwe oranżerie, kołyszące na językach rzędy małych stolików z krzesłami. Przez brudne, słone okna, szczeliny między zębami, przeciskają się do ich wielkich gardzieli koniakowe wydechy odległych lamp z mola. Dostrzegam w pół kroku, że te ciężkie wieloryby usadowione jeden za drugim, na ślinie utrzymują ciemne, niewyraźne sylwetki, dopóki się całkowicie nie rozpuszczą. Puszczam oko zaspanym bestiom, a one otwierają przede mną swoje. Znajduję wejście, przez otłuszczoną śledzionę. Widzę teraz dokładniej, dwie postaci siedzą naprzeciwko siebie, z dłońmi na blacie, stykają się palcami serdecznymi. To bardzo niewygodna pozycja, myślę, i dostrzegam trzecią, odwróconą plecami do tamtych, ale głową skierowaną ku mnie. To bardzo niewygodne, powtarzam się i spod stołu gwiżdże na mnie jak kukułka czwarta osobistość. Podrzutek zapewne. Nawołuje mnie coraz intensywniej to drapieżnie wygłodniałe ptaszysko. Tamci nie reagują, tylko co jakiś czas drgają w takt czkawki barek. Z sufitu zwisają na cienkich nitkach, wielkie gruczoły, dzikie owoce pęczniejące od smrodu śledzi. Myślałam, że pomarańcze będą świecić z elektryczną doskonałością. Zrywam i waham się, klękam i przykładam do swojej twarzy, głaszcząc jak małe leśne zwierzę. Czwarta postać zbliża się i wyciąga po nią rękę. Upuszczam pomarańczę i ona gorzknieje.
Szklane oko trzy
W kajucie wielkiego żelazka prasującego zagniecenia fal, lampka tańczyła wirując szklaną spódnicą pod sufitem. Ona wpatrywała się w nią zabłąkanym spojrzeniem. Wplątywała palce w swoją śnieżnobiałą halkę i coś wyszeptywała. Obserwował ją, bezwładnie siedząc naprzeciwko niej. Próbował odczytać z ruchu jej warg inkantacje, przetłumaczyć je z języka oszalałego oceanu. Tkwili w żelaznym pudełku, opadając powoli na dno, zmieniając się w opiłki słów. Słowa rozpadały się w milczeniu. Pojedyncze litery. Chłodne. Ktoś puka do drzwi. Żaden z nich nie otworzy. Oboje wiedzą, że to kapitan po nich przyszedł z koszykiem pełnym czerwonych szpulek. Ona uważa, że przydałoby się jej zszyć kolana i ramię. Żeby mogła wstać i pójść. Przetarły się znaczenia i rozpruło się tu i ówdzie. Nici wpadają niestety do wody po kostki. Wystarczy ich jedynie do zszycia bakburty ze sterburtą. Nikt tego tymczasem nie zrobi. Kapitan nie ma zamiaru się niczym przejmować. Wyjmuje lilie z czapki i rozrzuca ich płatki. Białe łódeczki zakotwiczają się między przegniłymi deskami podłogi pokładu o nowy obraz. Pod podnoszącą się wodą jest właz okrętu, drabina prowadzi do pustynnego labiryntu lepianek. Konewki wiszą na haczykach, przytwierdzonych do glinianych murów. Każdy ruch śledzi figura bezzębnego ascety z rajskim ptakiem na głowie. Trzeba zakopać jeden but i podlać go krwią kwiatów, żeby wybłagać kolejną szansę, żeby zacząć jeszcze raz.
Ale drzwi żaden z nich nie otworzy.
-– odczytał.