
ilu. Krzysztof Gawronkiewicz
Salon z głową dzika K o m u n a, rzekł ze zgrozą Jasek, kiedy rozprawiane było o „Napisie”. Potem, półśpiąc, pojąłem, że ówcześni opozycjoniści musieli być zachwyceni pejczami,
lochami, które SB miało do dyspozycji. Dolary, podpisy, bieszczadzkie dacze ze skrzypiącego drewna... Dzisiaj,
u władzy, częstują nas tym samym, czego posmakowali w posępnej wiośnie lat osiemdziesiątych.
Znają się zawsze tylko sąsiednie pokłady historii, tępią się lub jeden odbija się w drugim, jak las w jeziorze, do góry nogami. Na stole mamy chipsy, gin i
telefony. Rozjarzają się i gasną. Perła ma krawat,
Kęder jest rozsądny. Parę pędzli musiało zastąpić wiertło w większości historii.
Kartka dla X z Wyspą miłości Waliszewskiego Iks zmartwił się, że już w życiu nie zazna miłości Miłość to nie jest potrawa dla każdego z gości
Niektórym duchom z talerzem nie jest po prostu do twarzy Dla niektórych zastawa tutejsza ciut za wiele waży
Niektórych wyobrazić sobie nawet śmiesznie Jak z salater pochłaniają ranny pokarm spiesznie
Niektórym, drogi Iksie, widać jest sądzonym Karmić się tym, że jest się wciąż nienajedzonym
Trzeba, by ktoś chadzał wśród traw i półmisków Lepiej, żeby to był Goethe niż by to był biskup
Słowa jednych spod drzew ktoś musi nieść innym Ktoś w kieliszki lać, by nie zwietrzał, winien Zeitgeist płynny
Bulion żeby parował, chleb padał, wędliny kruszały Zebrani by się czuli ludem wśród-traw a nie wśród-skały
Wrzawa życia by jak szampan niosła się serdeczna Nicość by w niej latała lekko jak gazu banieczka
I ty piłeś przecież kiedyś, Iksie, miłości cne wina Picie ich się pamięta lecz smak zapomina
Rozwiewa się bez śladu w symfoniach pamięci Możliwe, że kto go utracił, zobaczy w nim więcej
Młodzieńcze plateaux czasu, fontanny, nisze aromatu Rzeczy, które dały nam kiedyś, by tak rzec, „do wiwatu”
To wszystko, co kamienieje pod niebem wspomnienia To, co robi się mądrzejsze, gdy nie rzuca już cienia
To, co rodzi delikatne kwiaty, które Iksie zrywasz To, czego nie możesz mieć, choć możesz zatrzymać
Późna jesień na Cejlonie Każdy, z kim się głaskałem, został zagryziony
Na moich ukochanych mostkach wyrosły poligony jeżyn, TO KONIEC
To koniec, to koniec, tamtędy się już nie będzie chodziło, pada ciężki, jednostajny deszcz, w telewizorze Muhammad Ali i Anton Webern dziobią adidaskami ścieżki i ich stulecie wybiera to co oni
Chciałem dotrzeć tylko do tamtej kępy
Piekłbym ziemniaki
Odbudowywał szkołę sprzed wojny, wycierał plansze ze Strengiem i Semaforami
Byłoby rano, byłaby pryszczata wiosna, byłoby sobie chłodno
Czasu bezbrzeżnie dużo, cała istotność świata przesączałaby się radiem, gazetą z teczki w kiosku, czy w jakiś inny przyziemny sposób, byłby orzech na blacie i ten orzech spijałby wszystko spod obozów chmur
Dzień za dniem, dzień za dniem, zwykła wieś wokół tej ruiny, kościół, giees, skwer, restauracja ze ścianami w mozaice
Markiewicz tu był, musi być przymocowany, Ważyk był, musi być rekonstruowany, Spychalski, owszem, śpiewy wielkanocne, tak, słońce w Sulejowie, tak, przybić, to byłaby moja szkoła
Byłaby, gdyby nie było się tylko tam, gdzie się było, jezu
To wyobrażenie, ten kompleks, żyliśmy ze sobą splątani i solidarnie polecimy w dół, Flip i Flap w betoniarce
Na wysokich mapach nie drgnie jedna poziomica i nikt już nie ściągnie pieluch górze, którą widywałem z okna tego czy tamtego rana