Błażej Tomaszewski - Wąskie. Ciasne.
- zakladmagazyn
- 20 mar
- 8 minut(y) czytania

Te kanapy rozkładane z funkcją spania zawsze miały w sobie nieodparty czar. Że taki mebel dwa w jednym: i sobie usiądziesz spokojnie przed telewizorem, gości zaprosisz, a potem rozłożysz, wyciągniesz pościel z tzw. skrzyni, pościelisz raz-dwa i wyśpisz się jak cesarz. Cesarz boazerii, sklejki i płyt MDF. Paździerzowy władca meblościanek na wysoki połysk.
Masywne oparcia o kolorze spranych sztruksów. Obłości kanapy i zaokrąglone kształty przypominające raczej statyczny obiekt, brutalistyczną rzeźbę lub instalację na cześć kiczu – niż mebel służący do wypoczynku. Tkanina, zazwyczaj w ciemnych, przygaszonych kolorach – brązowym, bordo, ewentualnie głęboka zieleń – gruba, ciężka i pokryta długim, sztucznym włosiem przyciągającym kurz i sierść. Pofałdowana struktura – niby mózg geniusza rozciągnięty horyzontalnie.
Nieprana, nietrzepana. Atakująca krztuszącym odorem siedliska roztoczy. Przystanek na żądanie dla much, na którym niechętnie siadały nawet domowe zwierzęta. Odkąd pamiętam, taka kanapa znajduje się w salonie. Ojciec zawsze wieczorem rozkłada ją, wyciąga pielesze ze skrzyni, kładzie podwójną warstwę koców na obiciu, następnie podziurawione prześcieradło, poduszka zrolowana w tubkę i kołdra.
Jak byłem mały, obawiałem się, że w wąskiej szczelinie rozłożonej kanapy mieszka jakiś potwór. Matka zawsze powtarzała, że potwory nie istnieją, ale demony… Synuś, demonów dopiero powinieneś się bać. Stawała nade mną, górując całkowicie nad wątłym kilkulatkiem. D e m o n y, mówiła, w i e d z ą c z e g o s i ę o b a w i a s z.
Z bratem spaliśmy na łóżku piętrowym – ja na górze, a on – na dole. Często opuszczałem głowę, tak że zwisała czołem do dołu i go straszyłem. Brat wchodził pod kołdrę i modlił się na głos. Ja charczałem jak stwory na horrorach, a on tylko aniele boży stróżu mój, ty zawsze przy mnie stój. Ja głośniej, on głośniej i szybciej. Ranowieczórwedniewnocybądźmizawszedopomocy. Chrrrrrr!
Michał ściska swojego ulubionego pluszaka, białego nosorożca. Tuli go mocno do piersi i składa usta w modlitwie, a ja zaśmiewam się w głos między charknięciami. Michał był miłośnikiem zwierząt, zwłaszcza afrykańskich. Marzył o uczestnictwie w safari, powtarzał, że chciałby zobaczyć antylopy, lwy, żyrafy, słonie, bawoły, lamparty, tygrysy… A ja mu mówię ty głupi debilu, jak będziesz w wieku, w którym pozwolą ci w ogóle wyjść z domu, już wszystkie zwierzęta wyginą. Patrzy na mnie swoimi ogromnymi oczyma, łzy zbierają się w kącikach. Wy…wyginą? Nachylam się nad nim, umrą, ich zdechłe ciała wyschną na słońcu, resztki ogryzą sępy, szakale i hieny. Jedyne, co będzie ci dane zobaczyć, to wyschnięte kości. Kości jak włócznie, wymierzone w niebo. I charczę chrrrrr. Łzy puszczają, lecą pełnym strumieniem, pucułowata twarz zamienia się w zalane Usta Prawdy.
Gdy lata później patrzę w lustro, widzę za sobą wszystkie demony, przed którymi ostrzegała mnie matka. Gromadzą się przy mnie, tłoczą, aby zmieścić w lustrze – fotografia rodzinnych patologii. Dyszą mi w kark, liżą moje uszy, gorąca ślina skapuje na ramiona. To właśnie jeden z nich w końcu siada mi na klatce i z szelmowskim uśmiechem zapowiada śmierć ostatniego białego nosorożca.
Kuca, jak mówili w Symetrii albo jak na tym obrazie, nachyla się ku mojej twarzy, czuję odór zgnilizny, a jego oczy odbijają kontur mojej matki. Umrze, mówi. Kto, pytam, chociaż domyślam się, że chodzi o matkę właśnie. Nosorożec, odpowiada. Ostatni biały nosorożec umrze.
Jest dziewiętnasty marca dwa tysiące osiemnastego roku. Budzi mnie telefon od ojca. Halo? Co? Chryste, poczekaj chwilę, wolniej. Jak to pod kanapą? Ale po co? Żartujesz… Przecież ja mam pracę… No dobrze, nie widzę, ale… Tak, rozumiem.
Czterdziestopięcioletni Sudan był ostatnim samcem swojego gatunku, więc jego śmierć oznacza symboliczne wyginięcie nosorożców białych. Gdy pozostałe dwie samice zdechną, nie będzie już żadnego, a ich odejście jest zaledwie kwestią czasu. Podczas jazdy do domu rodzinnego słucham radia. W ciągu minionej doby życia Sudan nie był w stanie stać ani się poruszać. Cierpiał z powodu rozległych ran na ciele oraz infekcji, która okazała się śmiertelna. Jego opiekun, Zacharia Mutai, towarzyszył mu do ostatniej minuty. Mimo że Sudan był pod stałą opieką weterynaryjną i miał zapewnione bezpieczeństwo przez uzbrojonych strażników, jego stan zdrowia pogarszał się z dnia na dzień.
Sudan był broniony przed kłusownikami czyhającymi na jego róg. Wedle ludowych wierzeń azjatyckich, rogi nosorożców stanowią lek na poważne choroby. Właśnie dlatego handel nimi jest znacznie bardziej opłacalnym biznesem niż dystrybucja nawet najdroższych narkotyków.
Ostatecznie, po konsultacjach z zespołem weterynaryjnym, podjęto decyzję o eutanazji. Lekarze uznali, że dalsze cierpienie Sudana nie ma sensu i że lepiej jest zakończyć jego życie w sposób humanitarny.
Gaszę silnik pod blokiem. Siedzę chwilę w ciszy. W tle słyszę głuche dzwony.
Co to znaczy, że nie chce wyjść? No, normalnie, lamentuje matka, wlazł i siedzi. Jak próbujemy coś do niego powiedzieć, to odpowiada jakimś bełkotem, nic nie rozumiem. To jakaś choroba? Może ty mu przemówisz do rozumu, przecież to niepoważne! Dorosły chłop, stary koń, a się zachowuje jak pięciolatek. Siedzi, słuchaj, mówi ojciec, pod kanapą jak kot i syczy, buczy albo charczy.
Wchodzę do salonu, cały pokój w nieładzie. Ostrożnie klęczę przy kanapie, nawołuję. Michał, co ty robisz, czemu żeś wlazł pod kanapę? To działa wszędzie, czasem bez ustanku, innym razem z przerwami. Oddycha, ogrzewa, pożera. To sra, to pierdoli. Aż siadam z wrażenia. Michał, o czym ty mówisz? Panoptykon, skurwysynu. W jego głosie jest coś obcego, jakby stal ocierała o stal. Może to właśnie spod tej kanapy dobiegał dźwięk dzwonów. Nagle bulgot, charkot, terkot rozedrganej krtani. Nad całą Europą ciąży widmo, braciszku. Jakie widmo? O czym ty do mnie mówisz? Znowu cisza.
Jakby go co opętało, myślę i zaraz matka odbiera moje fale mózgowe, bo mówi, że to demon wystąpił w Michała. Zasępiwszy się, garbi, patrzy na mnie, we mnie. Przeze mnie. To jest asztarot, on się zawsze, Michał znaczy, interesował tymi takimi wiesz, no, mów mi… Interesował się jakimiś wschodnimi wierzeniami i się otworzył na złego. A tam, słuchaj matki, on po prostu nas testuje, rozumiesz, ze złośliwości. Żeby zwrócić na siebie uwagę. Depresję ma, rozumiesz, teraz wszyscy tak, zamiast radzić sobie z problemami, stawiać czoła życiu, to się chowacie pod kanapą.
Patrzę na rodziców. Biorę się pod boki, robię przegląd wspomnień – znaleźć cokolwiek, co pozwoli mi zrozumieć brata. Nie ma nic poza tekstem! – słychać krzyk spod kanapy.
Mamo, Michał miał kiedyś taką przytulankę, takiego nosorożca białego. Patrzą oboje zdziwieni. Oni nie kojarzą, oni nie wiedzą. My to wszystko po was pochowaliśmy po kartonach. A gdzie te kartony? A to różnie, po piwnicy pochowane, po ludziach porozwożone, po śmietnikach powyrzucane. Król umiera, czyli ceremonie! Zamknij żeż się, imbecylu, krzyczy ojciec. Coś jednak w niego wstępuje. Kurważ twoja mać, ojciec pada na dywan i wkłada rękę pod kanapę. Po sam bark. Uszy zalepia mi obmierzły dźwięk naruszania struktury lepkiej mazi. Próżniowy łoskot śluzu. Taki dźwięk musi wydawać przechowywana w słoiku formalina, gdy włożyć w nią palec.
Rodzice się drą, Michał charczy, rozgrzany powiadomieniami z Teamsów telefon nieustannie wibruje. Kakofonia kończy się przeciągłym wrzaskiem. Czas gaśnie gwałtownie jak przepalona żarówka. Pokaz slajdów. Widzę następujące po sobie kadry zogniskowane na ojcowskiej dłoni. Z dwóch wyszarpanych palców wystają postrzępione kości. Serpentyna czarnej krwi owija sylwetkę ojca. Tak małe dzieci tańczą z szarfami. Tylko że on nie tańczy. Ściska kurczowo dłoń drugą ręką. Zdrowe palce wykrzywia w nieludzkie haki.
Myślę o wybuchach na słońcu. Gorąca pulpa z magnesami w środku. Gdy magnesy plączą się ze sobą, a następnie gwałtownie rozłączają, powodują spektakularny rozkład energii, wybuch nazywany rozbłyskiem słonecznym. Gdy gorąca krew sika mi na ubrania, ląduje na twarzy, gdy czuję jej ciepło na powiekach, policzkach, w nosie, na języku, gdy widzę rozdarte usta ojca, z których wypadają krzyki, myślę, że podczas takiego wybuchu Słońce uwalnia mnóstwo energii pod postacią światła, ciepła oraz niewidzialnych ludzkim okiem promieni. Jakby Bóg rzucił petardę na powierzchnię Słońca. A potem satelity się pierdolą, fotografowie polują na zorze polarne, naukowcy zapisują kartki papierów. Myślę o tym wszystkim, gdy matka usiłuje zatamować fontannę krwi ręcznikiem. Gdy bawełna pochłania kolejne uncje juchy. Gdy pierwotny oliwkowy kolor przybiera burgundowy odcień, a następnie przechodzi w zgaszony brąz.
Gdy ojciec blednie, jego twarz zamienia się w alabaster, a matka purpurowieje na swojej – widzę martwe mewy z plastikowymi uchwytami do puszek na szyi. Wiele zwierząt wodnych, w tym ptaki i ryby nie rozróżnia swojego naturalnego pokarmu od plastikowych odpadków. Naukowcy szacują, że z powodu zanieczyszczenia plastikiem rocznie ginie ich ponad milion. Martwe wieloryby wyrzucane na brzeg często mają w swoich żołądkach ogromne ilości plastiku. W jednym z przypadków, u wybrzeży Filipin znaleziono martwego wieloryba z czterdziestoma kilogramami plastikowych odpadów w żołądku.
Długotrwałe narażenie na substancje chemiczne zawarte w plastiku wpływa nie tylko na zdrowie zwierząt, ale także na ludzi. Badania wykazały, że związki chemiczne przenikają do organizmów morskich i mogą być szkodliwe dla zdrowia ludzkiego poprzez spożywanie ryb i owoców morza.
Gdy matka łapie mnie oburącz za ramiona, patrzę bezwiednie na jej sine usta. Składa je w przeróżne kształty, wysyła mi sygnały werbalne, które nie docierają do moich uszu. Jest zbryzgana krwią.
Jestem zbryzgany krwią.
Jezus Maria kurwa mać Michał ja pierdolę, lamentuje ojciec. Matka biega od ojca do mnie, próbując załagodzić sytuację. Gwarno jak w ulu, jak na dworcu, jak w komórkach. Czuję, że nie ma już ratunku dla nikogo i dla niczego. Wchodzę więc w kanał rodny. Na czworaka wciskam pod kanapę, momentalnie otwieram drogi oddechowe na zatęchły odór. Jakbym otworzył drzwi do długo zamkniętej piwnicy. Nie czuję jednak wilgoci. Im głębiej jestem, tym bardziej zacieśniają się ścianki dookoła mnie.
Ścisk, napór z każdej strony. Ściany pokrywa oleista, spływająca mozolnie ciecz. Wszystko dookoła jest szorstkie, ale sprężyste. Perystaltyczny ruch sprawia wrażenie aktywnych czynności życiowych. Organizm transportuje wszystko, co znajduje się w jego trzewiach na sam koniec, aby nic nie zalegało, aby cykl oczyszczenia trwał w nieprzerwanej pętli. Wszystko ma swój wewnętrzny, ustalony rytm. Nacisk na materię nie puszcza, nie maleje. Pulsująca błona i ruch skierowany ku ujściu. A potem już tylko rozkład na elementy pierwsze, na molekuły. Na atomy. I zostaje jedynie wyziew.
Wyjście nie zmienia niczego. Ojciec siedzi na podłodze z ręcznikiem owiniętym dookoła dłoni. Matka podbiega do mnie, mówi, że pogotowie już jedzie, że ona zadzwoniła, bo ojciec się wykrwawi. Zmęczonymi oczyma chłonę salon. Krew spływa po ścianach, wsiąka w kanapę, osiada na dywanie, na lampach, na kinkietach, na tapecie. I myślę, że tak byśmy stali, każdy z dala od siebie, jak na odwrocie okładki płyty numetalowego zespołu z lat dziewięćdziesiątych. Stalibyśmy tak, gdyby nie… Pierwsze drgania poszły po podłodze. Wgryzły się w nasze stopy, poszły wyżej i wyżej. Następnie podskoczyła kanapa. Tak podskakują działa, armaty po oddaniu strzału. Rwetes, tumult. Spod kanapy dobiega jęk, skowyt. Chrzęst i trzask.
Głowa Michała ocieka krwią. Z nasady nosa wystaje sczerniały palec. Drugi, dłuższy, znajduje się na czole. Oba palce trzymają się na zaschniętej krwi. Głowa brata wystaje czołem do dołu, zupełnie jak wtedy, kiedy straszyłem go przed snem. Role się odwróciły. Przydługie włosy szorują po ziemi, a z oczu zniknęły źrenice, zostały jedynie spękane pajęczynką żyłek białka. Z ust leje się gęsta ślina, właściwie – piana. Warkot, huk. Kanapa podskakuje. Głowa Michała wraca do naturalnej pozycji. Z owrzodzonego nosa bucha gorąca para. Brat wygina szyję w konwulsjach, spazmatycznie. Podnosi się w końcu – jest na kolanach, podtrzymuje się na rękach. Patrzymy na niego jak zaklęci, zupełnie bez możliwości ruchu.
Ruch wykonuje Michał. Niespodziewanie nabiera pędu i z kanapą na plecach wpada na matkę, przebijając jej brzuch ojcowskimi palcami. Padamy z ojcem na podłogę, uciekając bratu sprzed nosa. Udaje mi się jeszcze doczołgać do matki, aby sprawdzić, czy wszystko z nią w porządku. Gdy podnoszę jej głowę, zauważam, jak z oczu ulatuje życie. Uważaj, synku, mówi jeszcze ostatnim tchnieniem. One wiedzą, czego się obawiasz. Jej mięśnie wiotczeją. Czuję, jak robi się miękka pod moimi palcami. Zamykam jej oczy i zaraz szukam brata. Ten mocuje się z ojcem. Michał usiłuje go sforsować, ojciec trzyma go za rogi, oboje szamocą się w napięciu. Warknięcie, charknięcie. Gwałtowny ruch głową, skurcz szyi i stary momentalnie pada na podłogę. Kiedy zasłania rękami twarz, a Michał nabiera pędu, żeby go stratować, myślę o wszystkich ginących gatunkach zwierząt. Myślę o rybach pływających brzuchami do góry. O rozbitych tankowcach, z których leje się ropa do oceanu. O oczyszczalniach ścieków zrzucających zanieczyszczenia do rzek i jezior. Myślę o kominach fabryk, o elektrowniach węglowych, o regulacjach unijnych, o azjatyckich fabrykach. Myślę o siarczanach, spalinach, o metalach ciężkich. Kiedy Michał biegnie na mnie, zawieszam wzrok na skąpanych we krwi rogach i myślę o tym, że od roku 1970 liczba żyjących odmian kręgowców spadła niemal o połowę. Myślę o tym, że każdego roku za wymarłe uznaje się prawie dziesięć tysięcy gatunków zwierząt.