ilustracja, Maria Michalska
Kiedy to wszystko legnie,
ale tak naprawdę nie jak w filmie. Zabiorę cię na wiśnie.
Tam rozgniotę czerwone kule po horyzont, po torcik wielowarstwowy.
Stworzymy jakiś odłam. Jeszcze nie wiem, jak się będziemy nosić,
albo za co będzie wejściówka. Nie za miłość i może trochę pokory,
a potem popatrzymy sobie w piasek, kamienie, dzikie zwierzęta.
I weźmiemy się za taniec drzew, mowę koniczyn, pleśń ssaków, kolory
szkieł. Tafle wody zabiorą nas na winorośl. Będziemy się pleść, przeplatać,
kłócić. W końcu dotrzemy do miejsca, w którym to nie ma znaczenia.
Naszym ruchem będą koty, spadniemy z tego drzewa na cztery czwarte,
bo to proste i chwytliwe.
Każdy potrafi osiągnąć to ciche porozumienie, a jak nie to pokłócimy się znowu,
no i wiesz, zaopiekujemy się sobą nawet jak będzie susza. Na każdą mżawkę
przygotujemy tysiąc wiader, będziemy się śmiać
i nastanie noc. Wskoczymy wszyscy do kołder. Odpłyniemy
przy naturalnym świetle, ale wrócimy przed świtem, żeby nie zapomnieć,
że istniejemy. Mamy ciała, drobnoustroje, krwinki, osocze.
Podskoczymy najwyżej jak się da, a przynajmniej spróbujemy zachłysnąć się tlenem.
Policzki będą pękate a jak ktoś je nam naciśnie, wymienimy się powietrzem,
rośliny odpoczną. I kiedy już zaczniemy z nimi rozmawiać,
okaże się, że to nie musi być takie ostateczne,
trudne. Nawet pająki przestaną się wstydzić.
Rzeki wytrysnął z ukrycia. Pojawi się głos, jakby z dołu. Załamiemy to oddzielenie.
Wpadniemy do środka i już się stamtąd
ruszymy.
Poruszam nogami aż wywołują trzęsienie
Żył kiedyś człowiek co uprawiał nasturcje.
Wydawał mi się skowytem, a jego bohomaz
przemawiał niespokojną czułością, więc zabrałem go do środka.
Opowiedział mi niebieskie motyle. Ważki
nad jego domem kochały się subtelnie, gdy w środku gotował gardło.
Nie używał żadnych przypraw.
Przychodził czasem na naszą wieś i liczył czas.
Potem mu powiedzieliśmy, że to bez sensu, ale był uparty i gdy znalazł ten wzór,
opadł. Mięso na rosę. Zmarzł szczęśliwy, że mu skóra
robi takie niesamowite przygody.
Wzorował się na swoim psie.
Dopadał do wodopoju zdyszany i szukał w korycie rzeki
powolnej uciechy, niejednokrotnie. Myśli zabierały go
do nowych filmów na festiwalach i pozostawał tam szczęśliwy.
Podobały mu się te historie i te rzeki, a ja stałem obok.
Grałem wtedy jakiegoś przystojnego myśliciela,
co by mu powiedział coś mądrego.
Kończyło się to tym, że wylatywaliśmy z chlupotem. W następnej wsi,
gdzie ludzie mieli młyn, choć już dawno z niego nie korzystali. Mieli
za to sieci, do których łowili sny, a psy goniły.
Powodzie otwierały paszcze i ze zdziwieniem
szczekały to przecież my.
Pierwszy raz będą spał sam
W schronisku. Co ono schroni? Co ile łania łapie oddech? Za ile?
Ta cisza nocna. Od czego? Zabiera pewnie od wspomnień.
A właśnie sobie zrealizowałem balot. Lot na słom some guy alone.
Czy obudzę się przy sobie czy rozpamiętując wszystkie drzwi
mijane podczas dni hałasu. Tyle, ile mi naprawy śni klin lasu, szwy, aparat, styk.
Mam jeszcze dziesięć chwil. Dziesięć min.
Nie przybłąkałem się. Usłyszę twój głos z innego świata
jak latam po gromadach. Ssaki, płazy, gady, paprotniki.
Robisz te same ryki co ja.
Co cztery księżyce planety Family. O rechot się nie martw.
Wiosną koncert spraw. Jesienią krokiet mas.
Dopuszczam się uwag. Mam kieszenie pełne miast.
Mam jeszcze dziesięć minut. Zamykają schron.
Wolno mi policzyć źdźbła traw na odpraw bass.
Ten mały grzyb to o nas.
Ten mały pielgrzym, czas. Na las. Good enough.
Mam jeszcze dziesięć stopni
tajemniczenia i powiem to od razu.
Masz usta kruche jak rzeżucha, co znam ją z dzieciństwa.
Z tych głupich, tak jak siebie. Z tych głupich, tak jak ciebie.
Odurzam mowę zaczątkiem psa.
Ryję rymem pieszczotliwe
słupy pięcia na szron polika.
Poklikam zimę, bo nie wypada spać. Mam dziesięć słoików.
Zabieram cię od środka.
Wekuję parno.
Dziczeję w gardło.
Rozbieram puls.
Znowu mózg, mus prócz słów ma lato.
Rośle wyobcowany. Cynamo
nowe przecieki nie prędkiej
bestii, the great turning
Joanny Macy. Wyjmuję spod spadu przepięknej piosenki.
Mam dziesięć sekund,
na naukę hymnu polski.
Masz masz dobrowolni. Masz masz dobrowolni, miseczkę aronii,
skowyt żuka, pierś indyczą, róż
jeziora.
Miałem do ciebie zadzwonić
jak zejdę na ziemię.
Pokrzywizny
Szukam kolorów na Ziemi wyławiając
osę ze zmielonej mirabelki. Widzę
jak twoje stopy kurzą ją,
błonki najdrobniejszych śpiewów.
Łyczek więcej to ewolucja,
a mam też część co się troszczy.
W ogóle to gadałem dzisiaj
z bordo, wy myśl asz.
Z tych stóp drugi język
zapłonie grzybnią.
Jabłka są dziś wyjątkowo.
Dzień jest dziś
wyją.
Wilki ludzkich miszmaszy.
Msze w kościele, takie czasy.
Opróżniam nocleg dłońmi ssaka.
Muskam pola.
Mieszkam w walącym
nocniku. Rozkładam.
Myślę na pyszne kiście.
Dawno nie jeździłem na rowerze,
chociaż kocham wiatr.
Nadciąga muzyka pięknych ludów.
Jestem neuroprzekaźnikiem musów.
W jelicie czai się przyjaciel snów.
Obgryzam nów znów.
Ubierasz się w piżamę, której nie ma.
Ładujesz błoto na moją mordę.
Odlatujesz, zagrożonym gatunkiem papużki
na świąteczny deser wiolonczeli.
Te obrazy malujesz podczas suszy,
gdzie tur dyszy, tłoczy, dusz, tusz, tuczy, mózg, mus
zagubionej bransolety. Wziąłem ją
jak wygłodniały zwierz pamięci.
Teraz w lesie jest wilgotno.
Mam spuściznę biedy.
Duchowego pustostanu.
Krew mi jęczy.
Komar dręczy,
a to tylko trochę przyjemności.
Trąbka jazzczłowieka mówi wciąż to samo:
samo się nie zrobi synu. Potrzebujesz
mięsa i kości,
perki, której udręka to rytm serca
zawiniętego w sreberko, w pajęczynkę puszczy.
Recykling duszy to jedno. Krzesło pośród śliw.
Ślij prędko jak jesień liść. Licz na tętno, drzwi
siedź albo bieg.
Dziś wieszam pokrzywy.