Natalia Dobroń - BANANA INFERNO
- zakladmagazyn
- 4 lip
- 4 minut(y) czytania

Dziadek nie zagłosował, bo wtedy już nie żył, ale i tak dostał banana.
Przywieźli całe kartony z hurtowni owoców, bo na ziemniaki się nie załapali. Ci od
ziemniaków przyjechali wcześniej. Zabrali lepszy termin i worki po trzydzieści kilo, jeszcze z
ziemią. U nas były banany. Żółte, dojrzałe, z certyfikatem.
Przyszli z partii. Nikt nie wiedział dokładnie, z której. Towarzyszyło im skrzypienie wózka
cateringowego, który raz w tygodniu służył do przewożenia pampersów albo pomarańczy z darów.
W dokumentach wpisali „komitet społeczny”, a na plakacie w świetlicy widniało tylko jakieś
nieznane nazwisko i hasło: „Z troską o człowieka”. Bez koloru, bez logo. Białe tło, granatowe
litery, trochę jak recepta. Ktoś wspomniał, że podobni ludzie byli też przed poprzednimi wyborami,
tylko wtedy mieli zielone apaszki i broszki z serduszkiem. Albo może z jabłkiem. Trudno było
powiedzieć, bo światło w świetlicy mrugało, a nikt nie zapytał.
Wjechali tuż przed śniadaniem. Dwa auta, biały stół rozkładany z kliknięciem, plastikowy
roll-up oparty o kaloryfer i chłopak z kamerą, który cofał się ostrożnie między balkonikami. Jedna
z osób miała na sobie marynarkę w kolorze kanarkowożółtym, tak jaskrawym, że korytarz na
chwilę się rozjaśnił.
Pan Bolesław leżał spokojnie, z kartką przypiętą do piżamy na wysokości mostka: Nie
podawać bananów, ma cukrzycę. Kiedy rozdawano owoce, wolontariuszka z plastikową koroną
na głowie zawahała się przy jego łóżku. Nie powiedziała nic, tylko przeszła dalej. Kosz z owocami
zapachniał jeszcze przez chwilę. Kartka lekko falowała.
Jedna z pań odmówiła, twierdząc, że jest na diecie przed śmiercią.
Mówili, że przyszłość była wspólna. Brzmiało jak toast, tylko bez kieliszka. Cóż szkodziło
obiecać. Słowa dobrze się niosły, odbijając się od ścian świetlicy. W najgorszym razie nikt ich nie
usłyszał. Przyjechali, pogłaskali, pojechali.
Na koniec wręczyli długopisy i ulotki. Pani Zosia schowała swoją pod poduszkę.
Powiedziała, że podaruje ją wnukowi, gdy wpadnie. Nie wpadał od marca.
Popołudnie zgasło powoli, jak telewizor zostawiony bez dźwięku w pokoju wspólnym.
Banany szybko się rozeszły. Jeden został przy dziadku na nocnym stoliku, między
zgniecionym opakowaniem po lekach a słoikiem z wodą święconą, którą kiedyś poświęcił kapłan
z delegacji. Kiedy pielęgniarka zmieniała pościel, odsunęła go niedbale na bok. Potem ktoś
przyszedł z mopem i przestawił go jeszcze raz. Pod koniec dnia był już przyklejony do lampki
nocnej, jakby chciał się schować.
Ale nikt go nie zjadł.
Przed kolacją ktoś zbierał drobne z kanapy, odkładał je do słoika po majonezie. Mówił, że
to na ławkę w parku. Podatki to kradzież, ale nie wypadało siadać za darmo. Za trzy sezony
dorzucania reszty po zakupach będzie go stać na czterdzieści minut w cieniu topoli. Bez wyrzutów
sumienia.
Tego dnia nie podano deseru. Kucharka tłumaczyła później, że banany się nie liczyły jako
owoc, bo były za darmo, a to robiło różnicę.
Poza tym nie można ludzi przyzwyczajać, bo potem pytaliby, czy jutro też coś dostaną, a
niczego przecież nie obiecywano.
Zostawały tylko naklejki.
Poprzyklejane na szafki, na łóżka, czasem na czoło, jeśli ktoś miał drzemkę i nie zauważył.
Jedna utknęła na plastikowej zasłonce w toalecie, dwie na szybie windy, a inna na krzyżu w kaplicy,
w miejscu, gdzie ramiona przecinały się z pionową belką. Podobno przez przypadek. Ktoś się
potknął, tak mówiły pielęgniarki. Ale nikt nie próbował jej odkleić. Może z przesądu, a może z
przekory. Wieczorem świeciła w półmroku jak stygmat z supermarketu.
Nie pamiętali, kto pierwszy wpadł na ten pomysł z bananami. Jakby zawsze tam były.
Zawsze rozdawane. Zawsze ze złotą nalepką GŁOSUJ.
Naklejki odklejały się łatwo. Zostawiały suchy ślad na skórce i leciutki opór na opuszku
palca. Skóra pod nimi pulsowała.
Wszyscy wiedzieli, że wkłada się je pod język. Jak nitroglicerynę. Jak obietnicę. Siedzieli
cicho, ręce na kolanach, wzrok wbity gdzieś na wysokość lampy. Jedna z pań powiedziała kiedyś,
że to pomaga utrzymać pion.
Mięśnie pamięci odmawiały posłuszeństwa, ale ciało coś jeszcze pamiętało. Rytm.
Rozkrok. Jak się rękę wyciąga po nieistniejące biodro partnerki. Jak się głowę przechyla w stronę
nie swojej szyi. Pląs.
Najpierw ruszyły palce u stóp. Potem kolana, z opóźnieniem, jakby chciały się upewnić,
czy warto. Jedna z pań wstała z krzesła, nie dlatego, że chciała, tylko ktoś już stał przed nią. Ktoś
inny stuknął laseczką o posadzkę. Szum z wentylacji zlał się z szuraniem kapci.
Nie wiadomo, kto pierwszy zrobił krok. Może nikt. Może wszystko stało się naraz. Jedna
ruszyła przodem, inna bokiem, ktoś obracał się w miejscu. Ramiona unosiły się powoli, ktoś
przypomniał sobie taniec z komunii, z wesela, prywatki.
Rytm wibrował w powietrzu.
Nie było muzyki, ale porządek ustalili.
Kto nie tańczy, ten wypierdala.
A że dziadek nie żył? To tylko szczegół techniczny. Wyrwany z kontekstu.
Ostatni wpis w dokumentacji: stan stabilny, apetyt słaby, kontakt utrudniony.
Rano już leżał cicho, przykryty przytulnie plakatem wyborczym, bo akurat nie było
czystych prześcieradeł, a ten miał miłą fakturę i tło, które ładnie komponowało się z kolorem
linoleum.
Minęło kilka godzin, zanim ktoś się zorientował. Plakat zsunął się z ramienia i odsłonił
twarz. Poprawiono go odruchowo, bez pośpiechu.
Nie wszyscy zauważyli, że to już.
Tylko banan na szafce zbrązowiał z jednej strony. Naklejka GŁOSUJ wciąż połyskiwała
złotem.
Następnego dnia przywieźli jabłka.




