top of page

Maria Krzywda - Moja miłość 




Podobno świat jest dobry. Nie wierzyłem w to do czasu pojawienia się w moim życiu gwoździ. Budowlane, tapicerskie, walcowane; o różnych długościach, przekrojach trzpienia, typach łbów. O określonym początku i końcu, który jest obietnicą nieskończoności, gwoździe są łagodne i piękne. Nigdy mnie nie zranią. Nieważne, jak bardzo są ostre, moje dłonie pozostaną gładkie.

Kupuję je na kilogramy. Gołymi rękami upycham do papierowych torebek. Zachłannie. Łapczywie. Nieopanowanie. Kiedy pcham do kasy wózek sklepowy przypominający jeżozwierza o skórze w kolorze papieru pakowego, czuję podniecenie. Poganiam wzrokiem kasjerkę, przestępuję z nogi na nogę. Mam ochotę wykrzyczeć jej w twarz, żeby obchodziła się z nimi delikatnie. Prawie rzucam pieniądze na ladę. Nie mogę się doczekać, kiedy wreszcie zostanę z nimi sam.

W domu sortuję je i oglądam, każdy ważę w dłoni. Idealnie ukształtowane gwoździe oddzielam od tych kalekich, z połamanymi łebkami czy źle wykształconym ostrzem. Nie mam serca się ich pozbyć, więc je połykam. Mają smak niezrealizowanego potencjału. 

Ze zdrowych gwoździ usypuję stosy, które z daleka wyglądają jak uchwycone na kliszy mrowiska albo żeremia — niczym nieporuszone metalowe konstrukcje. Zimne, nieme i wieczne. 

Gwoździe nie mają emocji. Nie czują, dlatego jak nic innego nadają się do wypełniania pustki. Pozwalają na swobodny obieg powietrza i myśli, które wędrują gwoździstymi korytarzami, niosąc ze sobą ulotny zapach żelaza.

Moje mieszkanie to przedziwna forteca. Mury obronne kupione za grosze w markecie budowlanym. Listonosz przestał przynosić mi listy. Poranił palce, wkładając awizo do skrzynki. Ale to przecież nie moja wina. Nakleiłem na klapce „Uwaga, gwoździe!” Pewnie się spieszył i nie przeczytał.

Gdy wieczorem za oknem robi się ciemno, zapalam świecie. Ich blask wydobywa z gwoździ pokłady piękna, których nie widać za dnia. Gwoździe migoczą jak gwiazdy. Mój prywatny kosmos. Gwoździste niebo źródłem wewnętrznego spokoju to hasło, które mógłbym mieć na wycieraczce. 

Żyjemy w błogiej symbiozie. Obiecałem sobie, że nigdy ich nie skrzywdzę, nie uderzę. Wyrzuciłem młotek, tłuczek i wałek do ciasta. Pozbyłem się encyklopedii i drewnianych desek do krojenia. Nie posiadam niczego, co mogłoby posłużyć do wbijania gwoździ. Nie można być za ostrożnym. Bezpieczeństwo ponad wszystko. 

Gwoździe porządkują chaos w mojej głowie, są jak drogowskaz przypominający, żeby zawsze iść naprzód. Nadają życiu kierunek. Koją ból. 

Stają się mną. Staję się nimi. Krew w moich żyłach zamieniła się w gwoździe. Kiedy ktoś chce mnie skrzywdzić, wychodzą porami skóry. Moja zbroja przeciwko światu. 

bottom of page