Już jako dziecko wiedziałam, że swoją przyszłość mogłabym związać z umieraniem. Po wieczorynce, leżąc w ulubionej piżamie w sarenki, wyobrażałam sobie pogrzeby kolegów z piaskownicy. W myślach zbierałam do pudełek po butach ich drobne ciała i pielęgnowałam do czasu pochówku. Pocieszałam strapione matki i organizowałam dla małoletnich gości stypy kartki na słodycze, o które w tamtym czasie było niezwykle trudno. Jak nikt inny znałam topografię cmentarza i terenów go okalających. Wiedziałam, które stragany pod murem oferowały najlepsze towary w najkorzystniejszych cenach. Umiałam odróżnić nie tylko miękką pańską skórkę od tej, która wyłamywała zęby, ale też wybrać chryzantemy, które nawet bez podlewania, stały długo i sprężyście.
Pomimo skromnego doświadczenia w zakresie śmierci, potrafiłam wykazać się zadziwiającym jak na wiek wyczuciem taktu, gdy trzeba kogoś ładnie pożegnać. Mój talent jako pierwsze wypatrzyły okutane czarnymi chustami wiejskie baby, zbite w posępną grudę nad umierającym dziadkiem. Musiały przystawić mi taborek, bym dosięgła jego ucha, a gdy na niego weszłam, widziałam tylko szeroko rozwarte błękitne oczy, które czepiały się wszystkiego, co jeszcze żywe. W tych ostatnich wypowiedzianych do dziadka słowach odbarczyłam jego sumienie, zapewniając, że zajmę się pomidorami za domem - choć o ogrodnictwie nie miałam pojęcia - na co baby zareagowały niemym potakiwaniem, które znaczyło więcej niż słowo amen. Tamta sytuacja nauczyła mnie, że rzeczywistość potrzebuje fikcji jak umierający szklanki wody. A ja potrzebowałam zdarzeń i historii, w których czułabym się potrzebna. Dlatego dekorowałam obce groby nieodpłatnie, w ramach wolontariatu.
Groby, przy których spędzałam czas, tylko pozornie były przypadkowe. A wybór kwater był przeogromny. Od sieci filigranowych mogiłek z epidemii grypy z tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego drugiego roku, przez ciąg szeregowców z lastryko, aż do niewielkiego osiedla cygańskich grobów. Nieprzyzwoitych, rozpasanych, cygańskich grobów, których widok tak oburzał spacerujące po cmentarzu staruszki, że aż rozhuśtywał ich wiotkie policzki i podgardla. Niesmak wywoływały pozłacane barokowe kolumienki, fikuśne portyki, historia posiadanych aut i pierwsze telefony komórkowe misternie wykute w czarnym marmurze, czyli wszystkie charakterystyczne cechy cygańskiego stylu i pewnej epoki na moim cmentarzu.
Mix gównideł, bo tak zwykły nazywać ten styl babcie z drugiego bieguna cmentarza, przyciągał mnie swoją bezwstydnością. W czasach, w których pokazywanie na zdjęciu zębów wciąż było oznaką braku dojrzałości i przejawem niepoważnego podejścia do życia, cygańskie groby ekscytowały, bo jaśniały tęczową łuną lunaparku na tle burej scenerii.
Najbardziej lubiłam przy nich siadać w okolicach Święta Zmarłych. Groby spływały wtedy wódką, a na marmurach i granitach pieniło się piwo. Pod mosiężne baldachimy wjeżdżały tacki z grillowaną kiełbasą i chlebem. Dla dzieci Ptyś i Ptasie Mleczko. Kiedy oni jedli i radośnie świętowali, ja też jadłam. A kiedy oni kończyli, ja płakałam i jadłam dalej.
Choć od mojego bloku do zachodniej bramy cmentarza dzieliły mnie zaledwie dwa przystanki, to dojeżdżałam pod nią tramwajem. Nie mogłam sobie tego odmówić, bo kochałam je, te tramwaje znaczy, za to, że w przeciwieństwie do ludzi nie mogą w dowolnej chwili zmienić kierunku. Nie zrobią nagle wolty na Mokotów, tylko dadzą się pokornie prowadzić jedyną słuszną trasą do bezpiecznej przystani. Ale było w nich coś, co niepokoiło, co wprawiało w drżenie bardziej niż łuna niebieskiego światła na zapleczu zamkniętego kiosku ruchu. Drzwi. Te hydrauliczne drzwi, harmonijkowe, łamane. Bo skoro przy otwieraniu rozrywało je na boki z taką brutalnością i hukiem, to z podobną musiało kruszyć wszystko to, co znajdowało się między nimi w trakcie zatrzaskiwania: dziecięce wózki, kości piszczelowe, laski niewidomych, tornistry, kosze z warzywami i ciążowe brzuchy też kruszyć musiało. Jestem pewna, że w zawiasach i gumowej izolacji tkwiły powyrywane włosy, krew i inne organiczne resztki tych wszystkich, którym zabrakło refleksu i życiowego sprytu przy wysiadaniu z tramwaju. W hydraulicznym uścisku ginęli ludzie, którzy w Paleolicie nie zdążyliby uciec przed drapieżnikiem, a wśród nich dzieci, starcy, no i ci przegrywający z uzależnieniem i chorobami cywilizacyjnymi, jak skolioza na przykład. Na sam koniec, po akcie śmierci, ich wiotkie ciała trafiały prosto do zbiorowych mogił na największym cmentarzu w Europie. Moim cmentarzu. Tak to wtedy widziałam.
Bohaterami mojego dzieciństwa byli ci, którzy podróżowali nonszalancko oparci o tramwajowe drzwi i na każdym przystanku wyskakiwali na chodnik tylko po to, by na dźwięk rozgorączkowanego dzwonka, w ostatnim możliwym momencie, wskoczyć do wagonu. Potem wracali do nas na murek, a my ich witaliśmy jak herosów, ktoś donosił chłodną oranżadę, ktoś inny ustępował miejsca i słuchaliśmy, słuchaliśmy, jak opowiadali, że nie ma bardziej przyjemnego uczucia niż to, które pojawia się po przetrwaniu śmiertelnego zagrożenia.
– Nawet kichnięcie?
– Nawet – odpowiadali, po czym gasili o murek papierosy i biegli do mamy, która nawoływała z okna na dobranockę.
Nawet kichnięcie. Pewnie dlatego po wyskoczeniu z tramwaju było mi tak dobrze. Lęk przed żarłocznymi drzwiami ustępował i dzięki temu do domu wracałam z poczuciem ulgi. Chowałam ją pod swetrem jak pulsujące zawiniątko, jak ciepłego chomiczka znalezionego na podwórku, którego trzeba w tajemnicy przed rodzicami przemycić do pokoju. Karmiłam nas sielskimi widokami z balkonu, z którego starodrzew za cmentarnym murem wyglądał jak z obrazów Canaletta i powtarzałam na głos, że wszystkie rzeczy, chomiczku, nawet te złe, mają swój kres, ale tylko te dobre kończą na największym cmentarzu w Europie. Moim cmentarzu. Ja też mogłam marzyć o tym, że znajdę na nim swoją pętlę tramwajową. A ta wizja, w której nie muszę się już niczego bać, była jak ciepła miękka dłoń gładząca czoło przed zaśnięciem.
Jedz chomiczku, jedz. Rośnij duży okrąglutki.