...padającego ukosem na rzekę, przy jednoczesnej nadziei karła, który nie chciał już być kotłowym.
Dodałam ałunu, ale rana nie chciała się zasklepić, świat w jednym oku wciąż wyglądał jak rozpikselowany obraz w niskiej rozdzielczości. Oko, oko, moje oko.
Rzeką przypłynął statek, żadna tam motorówka – stary parowiec z kołem, takim jak w młynach, tylko odpowiedniej wielkości, nie wiem, jak się to nazywa. Na brzeg wysiedli spowolnieni ludzie rozglądający się niepewnie, postali chwilę patrząc na mój dom i ruszyli pod górę w stronę dżungli pokrzykując jeden na drugiego; buty mieli przemoczone.
Jeden z nich, o czarnej twarzy wciąż się oglądał i jestem pewna, że mnie widział, mimo to nie zareagował, tylko szedł ociągając się.
Chyba tylko on się bał.
Wychyliłam się, bo chciałam sprawdzić, co zrobią przybysze. Teoretycznie powinni byli wiedzieć... Ale poszli wydeptaną ścieżką, tą, którą wybierała większość; nieśli nieprzytomnego, kłócąc się czyja kolej na dźwiganie ciężaru.
Myślę, że miejscowi ich zabiją.
Tak będzie lepiej.
Gdy zniknęli w zaroślach, nad drzewami poniósł się skrzek papug; czyniły niemożliwy rwetes, wzruszyłam ramionami i zeszłam na dół, żeby pooglądać telewizor jednym okiem.
Nie spodziewałam się już dzisiaj niczego, jednak przeszkadzał mi stukot łopatek parowca, który pływał w koło, zaczepiony kotwicą o dno rzeki; słyszałam to wyraźnie przez otwarty taras. Po pokładzie uwijał się karzeł, patrzyłam chwilę jak biega i przenosi na łopacie grudy węgla z hałdy na lewej burcie na hałdę na prawej burcie. Z komina statku dobywał się śmierdzący, żółty dym.
Jednak nic więcej się nie zmieniło ani w powietrzu, ani na rzece.
W końcu rzuciłam się na tapczan, sprężyny jęknęły z pretensją, cicho mi tu, powiedziałam i pośliniłam palce, żeby poślinić ranę, pstryk, pstryk pilotem. Obrazy przeciągały się jeden w drugi, zaczęłam zasypiać.
Zbudził mnie obcy głos.
– Dlaczego oglądasz telewizor bez dźwięku? – slajd wyostrzył się nagle, trzysta depei, jak nic, high resolution.
Przede mną stał karzeł. Popatrzył na czerwony pasek wiadomości i sięgnął po pilota.
– Zostaw, ten obraz mnie dystansuje – zaprotestowałam – Ładnie to tak wchodzić do nie swojego domu bez zaproszenia?
Zawahał się chwilę z pilotem w ręku, odłożył go na miejsce.
– Przepraszam. Jestem Roger.
Aha, mruknęłam i wstałam, spojrzałam przez okno; parowiec stał zakotwiczony przy pomoście.
– Nie poszedłeś z nimi.
– Nie doczytali instrukcji – odparł i uśmiechnął się chytrze, a jego brzydka twarz podjechała w górę odsłaniając dziąsła.
Zapadło milczenie, słychać było tylko ptaki. Wskazałam ręką fotel. Usiadł.
Czekałam.
– Ja zawsze czytam do końca – odezwał się znowu, rozejrzał się i sięgnął po książkę leżącą grzbietem do góry, zaczął przeglądać strony, w końcu powiedział:
– Co to za pierdoły? Jakaś jęcząca ballada miłości. Widać, że osoba autorska lubi wąchać własne pierdy – zamilkł – Przeprowadzisz mnie? – odrzucił książkę.
– Ładnie to tak krytykować nie swoje książki w nieswoim domu?
Złożyłam książkę i schowałam na półkę. Wyjęłam czarne papierosy, wysunęłam w jego stronę paczkę, nie chciał.
Brakowało jednego szczegółu, nie wiedziałam, czy wie, ale nie mogłam mu podpowiedzieć. Call my name.
Call my name.
Dmuchnęłam dymem. Karzeł stał przy półce i wodził palcami po księgozbiorze przekręcał głowę, żeby odczytać tytuły. Sięgał tylko do tych przy podłodze. Po chwili, nie odwracając się powiedział:
– Ty jesteś Beatrice. Przewodniczka.
A więc jednak.
Z daleka rozległ się kolejno ryk pantery, pomruk lwicy i wycie wilczycy. Zaszumiało nad lasem, papugi odezwały się głośniej i wszystkie nagle zamilkły.
Roger powtórzył:
– Przeprowadzisz mnie?
– Nie mam wyboru. Znasz moje imię.
Na twarzy karła pojawiło się coś na kształt ulgi, ale nie byłam pewna czy dobrze to wyczytałam w nadmiarowych bruzdach.
– Weźmiemy twój statek – oświadczyłam.
Popatrzył zaskoczony.
– Nie chcę już być kotłowym.
Skinęłam głową. Dotknęłam oka, osocze utworzyło na powiece twardą skorupkę.
– Co z twoim okiem? – zapytał.
– Papugi – odparłam – Zaczekaj tu.
Mój strój bitewny trzymałam na górze, założyłam liliową koszulę i pancerz, złoty szyszak schwyciłam pod pachę. Włosy rozsypały się w nieładzie i uniosły w górę.
Skłamałam o papugach.
Wtedy, gdy straciłam oko schodziłam do Acherontu wiedząc, że zastanę na brzegu Dantego. Poznał mnie, choć nie byłam już podobna do siebie.
Najpierw mówiłam: uciekaj, uciekaj stąd i odpychałam go wiosłem. Ty jesteś Beatrice, powtarzał z uporem, moja Beatrice, Przewodniczka, więc nic nie pomogło. Nawet on nie wiedział, że za Acherontem jest jeszcze osiem rzek i żadna z nich nie wiedzie do raju. Wznosił ręce uszczęśliwiony, więc zdzieliłam go wiosłem, urwałam kawałek jego serca i połknęłam i choć rzygałam potem sto lat nie wyrzygałam miłości; utknęła i zaczęła się jątrzyć przez oko.
Zeszłam po schodach chrzęszcząc zbroją i świecąc. Na mój widok Roger uśmiechnął się szeroko. Skinęłam ręką.
Wyszliśmy z domu, rozejrzałam się; nad dżunglą stała łuna pożaru. To płonęło wzgórze Udręki, a więc doszło do bitwy z miejscowymi. Czasem tak jest, choć zwykle przybysze się nie bronią. Pierwsze liszaje popiołów już docierały nad wodę, lewitując w ukośnych promieniach słońca. Poczułam się bardzo zmęczona.
Na brzegu rzeki kucał człowiek o czarnej twarzy. Dłonie miał splecione jak do modlitwy, białka oczu błyskały przerażeniem. Gdy się zbliżyłam padł na kolana i zaczął mamrotać w niezrozumiałym języku, mieląc w ustach słowa, które bulgotały nie mogąc wydostać się na zewnątrz.
Roger stanął przed nim i klepnął go w głowę.
Słowa zgasły.
Jednocześnie z lasu pełznąc i potykając się wyszło kilku mężczyzn. Byli pobici, zakrwawieni, Roger ruszył w ich stronę i zaczął odganiać krzykiem.
– Zostaw – powiedziałam – Niech wsiądą.
Inaczej musiałabym ich pozabijać.
Na pokładzie karzeł wskazał ręką węgiel i człowiek o czarnej twarzy poszedł za tym gestem. Schwycił łopatę, a Roger powiedział mu, co ma robić; węgiel szurał po pokładzie, mniejsze grudki lądowały w ustach człowieka, który gryzł je i połykał. Stanęłam na dziobie i fale rozpoczęły śpiew. Dym z komina kołysał się za nami jak welon, znaczył naszą drogę.
A więc znów byłam na rzece. Kierowałam statek ku śmierci; ani liliowa koszula ani złoty szyszak nie będą pomocne w ocaleniu pasażerów. Wiedziałam, że nie uratuję nikogo, mimo to podjęłam próbę: jestem Beatrice Przewodniczka.
Rana zapiekła, wbiłam zdrowe oko w nurt.
Przed nami dziewięć rzek. Moi pasażerowie rozpoczęli lament.
Rana rozkrwawiła się na dobre. Roger nie zbliżał się do mnie a ja stałam na dziobie w milczeniu unosząc pięść w bezsensownym geście przeciwko temu, który zabiera wszystko; przemieszczaliśmy się dalej i dalej, tam, gdzie było gęsto od zwisających macek śmierci.
Płynęliśmy wiele dni. Dopiero gdzieś na trzeciej rzece ludzie zrozumieli swój błąd i nadzieje pokładane we mnie potopiły się jak kocięta. Odczuwali głód i pragnienie, rzeczna woda była brudna, nie pozwalałam jej pić, jednak pragnienie było silniejsze, zaczęli chorować. Wycieńczeni, głodni, ze wzdętymi brzuchami i białymi twarzami pokrytymi sączącymi się ranami od ugryzień komarów.
Na siódmej rzece umarł Roger, a na ósmej czarny kotłowy, inni moi pasażerowie powpadali wcześniej do trzeciej, czwartej, piątej i szóstej rzeki. Zostałam sama klęcząc przy sterze, powalona na kolana, w koszuli, którą ostatecznie mi zabrano, nawet nie wiem kto, ani gdzie.
– Sami się pchają, idioci a my mamy ich ratować – powiedział lekarz zanim wbił mi igłę w zagłębienie łokcia; słyszałam łopot helikoptera. Ocalenie - jak zwykle – za późno.
– Zostaw – wyrwałam się resztką sił – Muszę dalej...
– Co ty gadasz? Leż! Trzymaj ją, bo spadnie z noszy.
Zbroję utopili w rzece, nikt nie dbał o złoty szyszak.
Unoszona do helikoptera na noszach widziałam jak kłębek kobaltu rodzi się z fioletu i przesącza z głębi szybko i intensywnie. Bezsilnie patrzyłam w oczy Bogu.
Zemści się boleśnie.
Doleciał mnie skrzek papug i zapach spalenizny, telewizor migał rozpikselowanym obrazem bez głosu, bolało mnie oko. Usłyszałam jak do pomostu przybija motorówka.