ja i moi przyjaciele mamy ze sobą coś wspólnego
nacieramy pstrąga imbirem
nie jesteśmy zagrożeni wyginięciem
uderzamy o asfalt tak długo
aż włączy się alarm
możliwość kontuzji
warczące psy dają wytyczne wczesną wiosną
zgrywają muzykę na usb przerastają maszty
wracają na balkon coraz wyżej
i wyżej nadając mi imię
w ramach rekompensaty
najtańsze nawozy azotowe
zapieczętowana ośla skóra
zużyta pozbawiona wątpliwości
dzieli się ciepłem wiszącym na sznurku
wymachuje gałęziami wstaje we śnie
czeka aż wymienisz ją na mąkę
mówiąc kiedyś to było
żywak chlebowiec lubi suche i ciepłe pomieszczenia
co wymaga rytmu i zalewa mostek: orkisz sypiący się aż do świtu
cykl przymusowych przesiedleń podchodzący do gardła przy włączonych silnikach
historie które spływają prosto z wulkanu nie zważając na przechodniów
pomyśl tylko:
wyszła za mąż w czasie wojny
uderzyła głową o szafkę (przeżyła)
spotkali się ponownie
proporcje solanki
potrząsa czymś co nie przechodzi przez gardło nawet w konwersacyjnym hebrajskim
czymś solidnym i trwałym (nadmiar eksploduje na wizji od samego patrzenia)
hodowco kapucynek? o nienagannym rodowodzie twarzy lśniącej jak żołądź albo nagrobek
topniejesz przez sen zastawiając pułapki niepodzielnie od dwóch dekad
w świecie ambulansów i szafek kuchennych mydlisz rany tak długo aż skończy się woda
hodowco soboli? dotykasz powierzchni pelisy na oczach widzów
w powiększeniu możesz oglądać przepływ komórek łatwo i lekko
możesz więzić niemoty w kotłowni i podziwiać ich salta
jak w kanale rodnym przelewając wodę wciąż na nowo
aż pęka wiadro pełne wiśni