top of page

Jacques de Côté - Thomas Bernhard - Nowy Romantyk


grafika, Łukasz Szmaja



Przeglądając stare wywiady i wspomnienia austriackiego pisarza, Thomas Bernharda, tropimy ślady jego ogromnego i niezaprzeczalnego wpływu na muzykę pop drugiej połowy XX. wieku.


Oto wywiad z Bernhardem dla „New Musical Express", którego udzielił Nickowi Kentowi w 1989 roku, tuż przed śmiercią.


W 1975 roku udałem się na Wyspy Brytyjskie, aby wśród anglosaskich wieśniaków promować swoje najnowsze książki, „Das Kalkwerk" [pol. tyt. „Kalkwerk"], „Die Ursache. Eine Andeutung" [pol. tyt. „Autobiografie"] oraz „Korrektur" [pol. tyt. „Korekta"]. Znów znalazłem się w otoczeniu hipokrytów, lizusów i konserwatywnych kłamców z wyższych sfer. Mimo, iż wybrałem najbardziej soczyste fragmenty z mych dzieł, które traktowały o Austrii i austriackim społeczeństwie, wyraźnie dawałem do zrozumienia, że tyczy się to wszystkich elit – również angielskich. Niestety, zachowujący się jakby im wsadzono kije od szczotek w tylne części ciała przedstawiciele wyższych sfer artystycznych, rozpływali się nad formą moich tekstów, cmokając nad „krytycznym spojrzeniem na świat". Muszę dodać, że „Kalkwerk" ukazał się już wtedy w Anglii, a pozostałe książki istniały jedynie w maszynopisach tłumaczy.


Oczywiście, swoim stałym zwyczajem, po sowitym bankiecie udałem się na polowanie pośród rynsztoków tego brudnego, brzydkiego i śmierdzącego miasta, będącego – podobno – wielką dumą Albionu.


Odwiedziłem ponure Soho, ze swoimi burdelami i sex shopami, gdzie zakupiłem masę porno magazynów i filmów. Pojechałem też na Brixton, które wówczas było wyłącznie czarną dzielnicą. Lokalsi patrzyli na mnie jako białasa podejrzliwie, ale szybko zbratałem się z lokalnym oddziałem brytyjskich Czarnych Panter. Zdobyłem ich sympatię tym, że swoim łamanym angielskim próbowałem przekonać ich, że „czarno widzę przyszłość europejskiej kultury". Trafiłem również do dzielnicy modnych butików, Chelsea, gdzie chciałem zaobserwować jak żyje londyńska klasa średnia. Ku memu zdziwieniu, zauważyłem tam sklepik o nazwie SEX. Gdy wszedłem do środka powitał mnie jakiś dzieciak ze sterczącymi do góry rudymi włosami, któremu brzydko śmierdziało z ust. Przedstawił się jako Zgniły Jasiu i zaśpiewał mi swoją najnowszą chanson, która składała się z jednej tylko linijki:


...and I doooon't caaaaaare...!


Zignorowałem go, bo zainteresowały mnie pejcze, gumowe maski, skórzane stroje, łańcuchy i całe to latexowo-ćwiekowane badziewie. Czegoś takiego nigdy nie kupiłbym we Wiedniu! Kazałem więc załadować całą torbę różnymi dziwnymi gadżetami, aby po powrocie zainteresować nimi znudzoną wiedeńską burżuazję.


Właściciel tego butiku, niejaki Malcolm [Bernhardowi chodzi tutaj oczywiście o Malcolma McLarena, menadżera The Sex Pistols – przyp. aut.] zaintrygowany moim twardym niemieckim akcentem, zaprowadził mnie do piwnicy, gdzie znajdowała się sala tortur upstrzona swastykami, czarnymi austriackimi orłami, repliką krzesła elektrycznego i tak dalej. Wzbudził tym moją wielką sympatię, gdyż myślałem, że wszyscy angielscy wieśniacy są sztywni i pozbawieni cech seksualnych. W ramach wdzięczności podarowałem Malcolmowi swoje książki, również angielskie tłumaczenia w maszynopisach. Miesiąc później dostałem od Malcolma list, który zachwycony hejtem wylewającym się ze stronic moich książek, postanowił inkorporować moje poglądy do świata muzyki pop.


Pewnego razu anglosascy wieśniacy z Classix Nouveaux stawili się osobiście u drzwi mego pięknego mieszkania w wystawnej wiedeńskiej kamienicy. Kazałem cieciowi poszczuć ich psami, ale oni nieugięcie stali po drugiej stronie ulicy, klękali, modlili się i wołali: AVE THOMAS! KOMM HIER! Poszedłem więc do pewnej obskurnej knajpy, gdzie w tym samym czasie poznałem Falco, o czym później… Postanowiłem, że utrę nosa tym anglosaskim knurom i zaproponuję karierę w znienawidzonej przeze mnie katolickiej Polsce. Znacie ten kraik? To stamtąd pochodzi ten chłopski papież, takie nic, taka zakuta pała. Był nikim, bo to super bigot, jak na karpackich wsiach tępi chłopi małorolni, oni tak myślą. Classix Nouveaux odnaleźliby się tam idealnie. No i cóż, zostali tam oczywiście wielkimi gwiazdami, a Sal Solo nawet przeszedł na katolicyzm i do dziś śpiewa kolędy z moherami w Częstochowie.


Podobnie było z tymi angielskimi wsiurami udającymi lordów, którzy wysłali mi czarterowy samolot. Nazywali się Spandau Ballet, więc ich agent poprosił mnie o napisanie kilku utworów. Ponieważ mieli w nazwie Spandau, myślałem że są z Berlina Zachodniego. Przewrotnie użyłem więc kilku fragmentów melodii z nazistowskich marszy oraz przewertowałem dzienniki Goebbelsa w poszukiwaniu odpowiednich fraz. Jakież było moje zdziwienie, gdy zobaczyłem ich rok później w austriackiej TV. Okazało się, że to nie enerdowcy z Brandenburgii, ale anglosascy wieśniacy!!!


Kilka lat później Thomas Bernhard znudzony swoją karierą literacką ponownie zwrócił się w stronę ówczesnej popkultury i mało kto wie, ale to właśnie on pisał teksty i skomponował niektóre znane hity wykonawców New Romantic, które zdobywały pierwsze miejsca list przebojów w latach 80.

Oto co kontrowersyjny pisarz powiedział w wywiadzie, który nie został włączony do ostatecznej wersji książki „Spotkanie. Rozmowy z Kristą Fleischmann”:


Ówczesna literatura i sztuka austriacka ucieleśniała wszystko, czego nienawidzę: była konserwatywna, zamknięta na otaczający świat, ciasna umysłowo, choć na zewnątrz pozornie lewacka i liberalna w swoim rdzeniu jednak głęboko katolicka, obskurancka, uwsteczniona i ultrareakcyjna.


Pewnego wiosennego wieczoru, po spektaklu w Wiener Staatsoper i po wystawnym bankiecie zorganizowanym przez jednego z wielu bywalców wiedeńskich wyższych sfer, udałem się – swoim stałym zwyczajem – do plugawych knajp i syfiastych burdeli w pewnej podłej dzielnicy miasta. Robiłem tak zazwyczaj by odreagować kołtuństwo, prymitywizm i ignorancję klasy średniej, na której łasce i niełasce żyłem. Był rok 1982, a ja wciąż słuchałem tego szczura Mozarta, tkwiłem mentalnie w dziadostwie Haydna i zachwycałem się zwapniałym budynkiem Wiener Secessionsgebäude.


Wychodząc pijany z pewnego żałosnego i smętnego burdelu, wstąpiłem po drodze do jednej z wielu upiornych knajp, gdzie pyszniłem się przed lokalnymi menelami tym, że stać mnie na kupno najdroższej butelki alkoholu w tym barze. Okazało się, że była to flaszka jakiegoś obrzydliwego, rynsztokowego burbona, która dla siedzących tam pijaków i tak była niedosięgłym napojem bogów.


Nachylił się ku mnie śmierdzący barman i rzekł szeptem:

– Tego burbona reklamuje nawet sam Sean Connery!


Nie wiedziałem kim był ten jakiś Konery, zapewne typowym szkockim lub irlandzkim wieśniakiem, który zdobył sławę dzięki filmom porno, bo czegóż można było się spodziewać po dzisiejszej tzw. kulturze? Sączyłem jednak tego obrzydliwego szczocha, co chwilę wylewając trochę pod bar, ku wściekłości i rozpaczy miejscowych żuli, którzy – gdy tylko oddalałem się do toalety – próbowali podwędzić mi butelkę tego paskudnego napoju.


Nagle barman zmienił muzykę płynącą z głośników i z obrzydliwego rocka świat zmienił się w przesyconą delikatnością i powabem, kunsztem i maestrią przestrzeń pełną dźwięków syntezatorów, elektrycznych pianin i fal wykreowanych przez komputerowe instrumenty. Poznałem, że wokalista śpiewa w języku anglosaskich kułaków.

– To Ultravox – poinformował mnie cuchnący tanimi papierosami i polską wódką barman – ale to ten nowy, z Midge Ure, nie ten z Johnem Foxxem. Wcześniej grali w pytę, a teraz to komercha i szpan. Może zmienić płytę? – Raczy pan nie zmieniać, ale poproszę o nastawienie owego utworu po raz kolejny.


Język polskiego barmana urągał wszelkim normom, a nic mi też nie mówiły nazwiska owych angielskich kmiotków, jednak ich muzyka przemówiła do mej płytkiej antywiedeńskiej, antyaustriackiej duszy. Zacząłem, nieco pijany, kiwać się na stołku barowym w rytm muzyki, nie podejmując już rozmowy z nalewaczem piwa do kufli, śpiewając sam do siebie coraz głośniej:

This means nothing to meee…

This means nothing to meee…

Ooooooooh, Viennaaaaaaaaaaa…


Nagle podszedł do mnie młody człowiek w skórzanej kurtce, owinięty łańcuchami i ze sterczącymi jak u koguta czerwonymi włosami.

– Cześć. Jestem Hans – poinformowało mnie dziwadło – Dla przyjaciół: Falco.

Nie wiedział, biedak, że spotkanie ze mną zmieni na zawsze jego życie.


Oczywiście upiliśmy się jak – przepraszam za to drobnomieszczańskie salzburskie wyrażenie – jak Schmidty. Falco był przemiłym młodym człowiekiem, uwielbiał Ultravox i podobnie jak angielscy wieśniacy chciał być gwiazdą list przebojów dla młodzieży, mieć dużo dziewczyn, pić szampana, chodzić w ruskich futrach, jeździć cadillakiem i mieszkać na Dominikanie. Większość z tych marzeń się spełniła. Niestety.


Falco miał jeden feler: nie umiał komponować i nie miał słuchu. Zasiedliśmy w jego norze, na jednym z wiedeńskich ogródków działkowych dla emerytów, gdzie Falco wcisnął mi do ręki kubek parującego samogonu i menażkę surowego mielonego mięsa, wykradzionego ze śmietników pobliskich zakładów mięsnych. On, na starej gitarze, próbował zagrać mi swoje „hity”, a ja nie muszę tu chyba wytaczać żadnych inwektyw na określenie jego „twórczości”. Jednak Falco miał niezaprzeczalną charyzmę.


Już na drugi dzień zadzwoniłem do kilku ważnych osobistości z wyższej klasy średniej i środowiska artystycznego przez wielkie A. W ciągu tygodnia mieliśmy załatwione najlepsze studio nagraniowe w Wiedniu oraz muzyków z Wiener Philharmoniker. Zadzwoniłem również do Paryża, do mojego drogiego przyjaciela, Oliviera [Messiaena – przyp. aut.], który pociągiem relacji Paryż–Wiedeń przysłał mi kilku swoich asystentów. Wykonałem również do RFN natychmiastowy fax do tego ześwirowanego wsiura z Mödrath, Karlheinza [Stockhausena – przyp. aut.], który ze Studio für Elektronische Musik des Westdeutschen Rundfunks w Kolonii przysłał czarterowym samolotem syntezatory i różne elektroniczne generatory dźwięku. Wszystko oczywiście odbywało się za pieniądze wiedeńskiej burżuazji, którą przekonałem, że Falco jest nowym Mozartem pop music, a styl New Romantic ważniejszy niż wiedeńska klasyka.


Cóż mogę powiedzieć więcej? Te burżuazyjne pierniki łyknęły to w całości.


I Mozart…! Ach, Mozart…! Jakżebym mógł zapomnieć…! Nocami pisałem i komponowałem na moim Bösendorferze z 1926 roku utwory dla Falco, za dnia nagrywaliśmy w studiu. Nagraliśmy najpierw „Ganz Wien”, jednak utwór dotarł ledwo do 72. miejsca na ogólnokrajowej liście przebojów. Potroiliśmy nasze wysiłki i już w grudniu 1981 ukazał się singiel „Der Komissar” – moja zakamuflowana fascynacja stworzeniem współczesnego Golema, który łączyłby w sobie cechy osobowości Freuda i Hitlera. Utwór okazał się międzynarodowym hitem, zdobył złotą i platynową płytę. Nagrana w tym czasie i wydana na wiosnę 1982 roku płyta Falco „Einzelhaft” również była wielkim przebojem. Ponieważ nie chciałem, by łączono moje prawdziwe nazwisko z nagraniami Falco, posługiwałem się różnymi pseudonimami typu „Robert Ponger” czy „Rob Bolland”. Pracowałem na trzy zmiany, prawie nie sypiając. Z zagranicy zgłaszali się do mnie anglosascy wieśniacy z prośbą napisania hitu. Skomponowałem więc „In the Army Now” dla Bolland & Bolland, który kupili Status Quo, „Brothers in Arms” dla Dire Straits, „Save a Prayer” i „Rio” dla Duran Duran, „If I Was" dla Midge Ure, „Wouldn't It Be Good” dla Nika Kershawa, „Dancing with Tears in My Eyes” dla Ultravox i wiele wiele innych, o których myślicie, że napisali sami wykonawcy, ale które napisałem JA…! Również Niemcy z RFN nie omieszkali wykorzystać moich usług. Hiciory Modern Talking, C.C. Catch czy Bad Boys Blue to jedynie ułamek tego, co skomponowałem. Odrzuciłem jedynie propozycję tych arystokratycznych dupków z Pet Shop Boys, ale jak historia pokazała – poradzili sobie sami.


Nie muszę chyba mówić, że to JA napisałem największy hit Falco, „Rock Me Amadeus”, a ten zarozumiały dupek, beztalencie i narcyz odwrócił się ode mnie, próbował pozbawić mnie tantiemów, wykreślić. Ale oczywiście nie ze mną te numery, Hans. Kontrakt był wciąż ważny, a kariera Falco pikowała w dół. I w końcu zamieszkał na tej swojej Dominikanie…


Tyle Bernhard. Falco zaś po rozstaniu z Bernhardem odcinał kupony od wspólnej sławy, ale nigdy już nie wrócił na listy przebojów. Zginął w wypadku samochodowym na Dominikanie w roku 1988. Thomas Bernhard zmarł na zawał serca w 1989 roku w swoim domu w Gmunden, Górna Austria.

bottom of page