top of page

Ewa Kohmann - Uśmiech księdza proboszcza


Malwina Jankowska, Na naszym podwórku



Anielski orszak ruszył, a nam łzy stanęły w gardłach. Wszyscyśmy za nią płakali: Maciek, Ruby, szefowa "strzyżenia damsko-męskiego", gdzie pracowała, sąsiadka spod piątki, a nawet czerstwo-siwy ksiądz proboszcz, co ją w tę ostatnią drogę wyprawiał. Najgłośniej rzecz jasna ryczał Sebicze, wiadomo, kto by za matką łzy nie uronił - z tym, że u niego była to raczej Niagara niż byle strumyk zabłąkany wśród Gocławia, gdzie w deszczowy czwartek za anielskim orszakiem poszła Grażyna w sosnowej jesionce. Miętosił w rękach cienki wiecheć jej ulubionych herbacianych astrów aż połowa kwiatów mu od tego uschła. Drugą połowę skutecznie oskubał. A i szlochał jakby nie on. Pewnikiem dlatego, że tylko ją jedną miał na świecie - rodzeństwa mu nie dała, tak jak i on jej - synowej czy choćby pokątnych wnucząt. Kulali się więc razem przez życie, raz lepiej, dwa razy gorzej, bo gdy zabrakło babki i jej milicyjnej emerytury krucho u nich było o każdego kartofla. Chyba z tej biedy właśnie Grażka zaczęła opowiadać różne niestworzone historie, głównie o jego ojcu. Nie żeby co złego, wręcz przeciwnie. Kolory, w jakie go ubierała w swoich opowieściach były tak jaskrawe aż oczy bolały. Pławiła się w ich neonowym blasku, powtarzając raz za razem, że mało brakowało, a zostałaby argentyńską księżniczką; Sebicze natomiast grałaby w nogę z samym Maradoną, a nie z Rubym, Maćkiem i ze mną. Gdyby tylko Polska Ludowa w osobie urzędnika biura wizowego nie kazała ojcu Sebastiana - jej peruwiańskiemu księciu na bialej alpace - wracać skąd przyszedł dzień po egzaminie inżynierskim. Gdyby tylko.


Od tego jej gadania małemu Sebiczemu pokręciło się w głowie. Co zobaczył po szkole ulicznych grajków, całych we frędzlach i kolorowych paciorkach, ciągnął nas i kazał słuchać.

– A wiecie, że oryginalne charango robili z pancerników? – pytał nie bez wyższości. – Ze zwierząt takich, rozumiecie. A te piszczałki to zampoña, wiecie? Przez takie eń, tylko z falą na górze zamiast kreski, wiecie? A ceviche próbowaliście? Moja mama robi najlepsze ceviche na świecie. Nie śmiejcie się. Serio.

Paplał tak bez przerwy na oddech dopóty, dopóki reszcie chłopaków nie znudziło się gapić na grajków i bez ostrzeżenia nie ruszyli dalej. Wtedy biegł za nami pokrzykując, żebyśmy poczekali, bo oni przecież nie skończyli grać.

– Ty, Sebicze, mówiłeś, że twój stary przyjechał z Argentyny, co nie? – rzucał Ruby, który miał najtwardsze serce z nas wszystkich. Najpewniej dlatego, że jako jedyny nie musiał sobie starego wyobrażać – widywał go codziennie, w dawkach, które, wbrew naszej zazdrości, uważał za toksyczne. Niewykluczone, że naprawdę tak było. - Ci tutaj są z Peru. Idziemy chłopaki.

Widocznie Ruby z wyobraźnią miał trochę na bakier, bo kiedy Seba w odpowiedzi patrzył na niego tym swoim bezdennym wzrokiem, aż Maćka i mnie ściskało w dołku, na nim nie robiło to najmniejszego wrażenia.

W końcu jednak Seba przywykł do przezwiska i z czasem sam zaczął się nim przedstawiać. "Sebicze", tak samo jak bajki o egzotycznym ojcu, zostało z nim na zawsze. Musiało wgryźć się naprawdę głęboko w sebiczową duszę, bo nawet po śmierci matki, napisał zawiadomienie na jakiś adres z falami nad en, który znalazł w jej notatkach. Nikt, kto mógłby tam mieszkać, nie odpisał. Ani tym bardziej nie pojawił się na cmentarzu.


Dzień po pogrzebie siedzieliśmy u nich w mieszkaniu. Maciek przyglądał się samochodom zaparkowanym na podwórku pod oknem z taką intensywnością, jakby zamierzał później odtworzyć je z pamięci zachowując najdrobniejsze szczegóły. Ruby wśród różnokolorowych kratek na kuchennej ceracie szukał nieprzerwanej drogi pomiędzy swoją kawą a moją Nokią, która co trochę wydawała z siebie charakterystyczny dźwięk - klienci nie odpuszczali, auta psuły się świątek, piątek czy urlop.

Sebicze natomiast siedział przy stole w absolutnej ciszy i gapił się przed siebie. Raz na kilka minut ściekający po policzku strumyk kończył bieg w ciepłej, odgazowanej coli. Było coś obezwładniającego w tym widoku. Coś, co kazało nam odwracać wzrok od jego niemal dwumetrowego, zwalistego ciała, podpartego na marnym zydelku naprzeciwko meblościanki w kolorze ciemnotrumiennym.

I wtedy Sebicze się zaśmiał. Nie że się uśmiechnął albo rozchmurzył. Wybuchnął najprawdziwszym śmiechem. Popatrywaliśmy to na niego, to na siebie nawzajem, niepewni, co ten śmiech miałby oznaczać.

– Wiecie, że mnie o niego poprosił? – jego głos brzmiał jak w transie, głowa skinęła na meblościankę. – Za każdym razem, kiedy do nas przychodził, chrystusik znikał. Przez całe dzieciństwo myślałem, że to on go zabiera. Wyobrażałem sobie jak się nad nim lituje i próbuje zdjąć z tego okropnego krzyża, ale mu się nie udaje, więc odnosi z powrotem do meblościennego tabernakulum. Dopiero jak przyszedł z ostatnim namaszczeniem, wyprowadził mnie z błędu. Czterdzieści jeden lat nie wiedziałem, że to matka chowała go, żeby na nich nie patrzył. Taka była religijna, o!

Pusty śmiech Sebiczego obijał się między olejowaną na zielono ścianą po stronie kuchni a meblościanką w salonie. Właściwie było to jedno i to samo pomieszczenie, ale, jak z wieloma sprawami w jego życiu, nazwy miały się do rzeczywistości wprost nieproporcjonalnie. Przyznam, że nie zawsze potrafiłem się w tym połapać.

– O co ci, kurwa, chodzi? – Ruby bezceremonialnie przerwał ciszę, jak to on.

– O wujka wikarego. - Zarechotał Sebicze. - O wujka, bo tak kazał się do siebie zwracać. O jego pielgrzymki do matczynego ołtarzyka. O znikającego chrystusika. O życie no, kurwa.

Słuchaliśmy w milczeniu. Żaden nie odważył się powiedzieć tego na głos, ale wydawało się, że Sebicze cały czas wiedział – jego matka, jak niejeden, miała trupa w szafie i choć nie był to wcale zaśniedziały chrystusik w meblościennym tabernakulum, to nie pozostawał on bez związku. Po co więc była Sebiczemu cała ta szopka? Ci grajkowie za dzieciaka, a potem solarium i włosy czarne jak pasta do butów? Po co, skoro wiedział, że to bujda?

Nagle ktoś zapukał do drzwi.

– To on. – rzucił Sebicze jakby leniwie i dalej gapił się przed siebie.

W ciszy słyszeliśmy niecierpliwe kroki plączące się po korytarzu. Kolejne pukanie. Westchnienie. Pukanie. I w reszcie stukot obcasów na schodach.

Tyle lat żaden z nas nie miał odwagi powiedzieć Sebiczemu, że ma uśmiech księdza proboszcza. A jednak, widać chłopak potrafił korzystać z lustra.


bottom of page