Drzwi otwarte. Można wejść, trup jest. Nie ma co się bać. Nie żyje. Z daleka trumna wygląda na lśniącą, śliską. Można podejść, minąć idealnie ustawione krzesła w odległościach, jak to się mówi, linijką odmierzonych. Gdyby wziąć pod uwagę statystyki, statystyczny rozkład ciał jeszcze żywych, kto ile jest w stanie zająć miejsca, to krzesła musiałyby stać właśnie tak.
Podobne cuda w naszym zakładzie. Wszystko jest dopięte na ostatni guzik.
Nazywam się John, chowam w ziemi.
Zaczęli się zjeżdżać. Mieli auta. Parkowali na placyku za kaplicą. Nawet się starali dobrze zająć miejsca. Z bagażników brali wieńce podobne do siebie, zamówione w jednej kwiaciarni. Chyba. To jest małe miasto, kwiaciarnie są dwie. Sypało im się – igły, gałązki tożsame, a jednak różne, każda inna – po betonie, który, cóż, taka jest prawda, zużyty jest, stary. Stara kobieta pouczała starego męża, żeby uważał, żeby trzymał tak, aby najwięcej udało się donieść. Niósł wolno, bladł. Może to brat, w ich wieku to nieistotne. Z powodu gorąca mężczyźni luzowali krawaty, kobiety w ogóle nie. Dzieci stały ciche. Nierozhuśtane.
Bały się?
Jeden z żałobników podszedł do mnie i zapytał, czy trumna jest otwarta. Powiedziałem, że tak, rutynowo otwieramy, w przygotowaniu ciała trzymamy się najwyższych standardów, proszę zajrzeć. Kiwnął głową, minął mnie i wszedł do środka. Obserwowałem go. Miał pewny krok. Zbliżając się do zmarłego, wyciągnął chusteczkę z kieszeni. Łkał? Po nim byli inni, podobnie pochyleni, powtarzali się.
Pisano o nas w gazetach. Lokalnych. Że w małych miastach źle się chowa, niedbale, i jak piękny jest nasz zakład. Na tym tle. Duży. Inny od wszystkich. Wystarczy umrzeć w naszym mieście i jest niespodzianka. Największa kultura od pierwszego słowa, tuż po otwarciu drzwi, dźwięku dzwonka tego samego prawie, co w Żabce, elektrycznego, choć smutnego nieco bardziej, molowego, przydługiego, głośnego. Wchodzi pierwszy żałobnik do naszej bazy, do biura. Za nim drugi, czasem trzeci się znajdzie. Siadają. Zaproszeni na przykład moim gestem, kiedy to ja mam siedzącą zmianę, kiedy myślę – ok, dziś grób wykopie ktoś inny. Wygrzebie. Chusteczki ścielą się dla żałobników na biurku.
Bywają też tacy, co od progu są zadowoleni. Ci zachowują się, jakby śmierć przyszła w sam raz, w idealnym momencie. Że życie ma koniec – to ich cieszy. Jednych i drugich traktuję tak samo. Jestem spokojny, okna są otwarte, przewiew hula po przestrzeni urządzonej dobrze, zgrabnie, drogo. Mogą podziwiać. Onieśmielam.
Umarł mi.. – zaczynają. Ja od razu przerywam – dobra, dobra, nie lepiej powiedzieć, że nie ma? Chyba że trafiają w punkt. Mówią – odszedł. Albo jeszcze lepiej – zniknął. Wtedy ja, symulując troskę, szepczę – tak, tak. I to jest lepsza zgoda, warunek początku. Dalszych rozmów.
Przechodzenia do rzeczy.
Zakopię, spokojnie, ale musicie mi coś dać. Mamy hajs, jęczą. Wiem, że macie, dajcie mi historię. Kogo? Trupa? Proste, odpowiadam. Ale jak? Normalnie, jak wam się uda. Dziwią się, lecz tkają. Łamią się, toną w złych zdaniach. Nieudolnie, tego się można było spodziewać. I mnie, muszę przyznać, o to chodzi. Żeby pokazać ludzkie oblicze. Trupa, ich, moje. Opowieść żywych i umarłych.
Nazywam się John. Grzebię.
Gdy już se idą, to trochę myślę, coś jem. Zakasuję rękaw, bo mi się tu nie chce siedzieć. Uciekam na cmentarz, zbliżam się do ziemi. Sprawdzam górę i ok, drzewa rzucają cień. Dobry. Dotykam szpadel, ktoś mógłby rzec – facet go dziwnie masuje. I don’t care szakale, gadajcie se. Obracam szpadel do ziemi. Wtedy się zaczyna. Kopię sprawnie. Robię przerwy na popijanie, przecieranie się. Po wykopaniu wchodzę do środka, sprawdzam, jak jest. Wychodzę i zwracam twarz w kierunku domu.
Drzwi otwarte, można wejść. Zapraszam do środka. Żona jest, siedzi przy stole. Obiad gotowy. Dużo jem, zwłaszcza po pracy spożywam tyle, że później ze snu, drzemki, trudno mnie zbudzić. Jakbym pogrążył się, dociążył. Pogrzebał – z żoną stroimy sobie żarty. Ona do mnie – nie grzeb się. Ja do niej – ty weź lepiej zostań w sieni. Tyle zwykle udaje mi się powiedzieć, nim padnę. W naszym małym mieście szybko zasypiamy.
W śnie zjeżdżają zewsząd, mają auta. Ciężko im się skręca na śliskich powierzchniach snu. Po śliskich powierzchniach łatwo im się zsuwa. Mnie też, gdy prowadzę ich samochody. Mnożymy się. Kręcimy w kółko, logikę marzeń dzielimy na dwa. Jest ten, co kopie, i ten kopany. Wykopywany dół w ziemi. Wskoczyć, zostać łopatą i dziurą w ziemi. Pomiędzy pustką i metalem nakryć się kołdrą, przewrócić na brzuch. Psst.
W kwestii pobudki, trzeba przyznać, pozostaję niedokładny.
Jestem John, dawkuję sen.
Senny był dzień w zakładzie, pogrzeb nienormalny. Jeden. Ludzie, zamiast odejść, znowu chcieli więcej. Jacyś przyjezdni, nowi. Denerwowałem się, co jest dla mnie czymś nienaturalnym. Zwykle mam spokój z głowy. Spokój z głowy, powtarzam, żeby zobaczyć to z obu stron. Wcześniej wspomnianych. Zakopany, wykopany, zaczynam myśleć o sobie, brudny jakiś, złożony przy drzewie. Powstał, przewrócił się i znów, poprzez korzeń, obok żywopłotu ruszył naprzód. Do lata, do domu, cele wracają nachalne. Te same. Obiad, było, ciepła żona. Taras, pokój. Byleby na chwilę dać się schować.