Zaczęło się od zębów.
Szczęka niby za ciasna, jakby miejsca mało na wszystkie siekacze, kły i trzonowce. Uporczywy ucisk nie wiadomo skąd, zupełnie nie do zlokalizowania. Takie coś, że dwa sąsiadujące zęby trą o siebie przy najmniejszym ruchu szczęką. Drętwienie w żuchwie. Zupełnie nie jak przy wypadaniu mleczaków. Całkowicie inaczej, no, po prostu miejsca za mało. I też nie, że ósemki wychodzą. Za ciasno. Nieskoordynowany język meandruje, szukając źródła dyskomfortu, zupełnie bez sensu, bo mózg już od kilkunastu minut przetwarza prostą informację: moja szczęka jest za ciasna. Kiedy sobie to uświadamiam, tylna ściana podświadomości zaczyna porastać mchem.
Bark.
Osobliwe napięcie, pulsowanie między kośćmi. Bez bólu, po prostu strzyk przeskakujących chrząstek. Żadnych kontuzji, żadnych urazów. Każdy ruch, nawet najmniejszy skurcz – jak zimny ogień, syczące iskry kąsające bez opamiętania. Bez bólu, bez opuchlizny. Najróżniejsze ćwiczenia, rozciąganie, gimnastyka – nic. Strzelanie w barku. Przy gwałtownych ruchach jakby cichsze. Czasem w nocy, niby obcy organizm, wywołuje huk, budząc mnie raptownie.
Wydaje mi się, że moje palce są za krótkie.
Wymyk czasu, mała przerwa między sekundą a sekundą, gdy patrzę na wskazujący, środkowy, serdeczny... Próbuję okręcić nadgarstek drugiej ręki wokół palców, jakby były bransoletką. Zmierzyć odległości. Nadać im kształt. Kładę otwartą dłoń na drugiej dłoni, przykładam je do oka. Za krótkie. Skurczone może, zbyt często myte, moczone w detergentach od naczyń, od tłuszczu, od kamienia. Nie moje może to już palce, tylko – ot, po prostu palce.
Zawsze coś, za każdym rzutem oka. Poczucie ciasnoty, to nie moje wszystko, to czyjeś. Ja tu jestem intruzem, nieproszonym gościem. Mam ciało. I wbrew licznym zapewnieniom religii, nauki oraz filozofii – nie jest ono moim sprzymierzeńcem. I tak wywołany lęk, jak pieniążek wrzucony do miedzianego naczynia, pobrzękuje przy każdym wstrząsie. Nieodparte przekonanie wyjałowionego rozumu: nic, co masz, co posiadasz, co z ciebie wyrasta, nie jest twoje.
I jakby na potwierdzenie moich wieloletnich przypuszczeń, ojciec zachorował.
Odkąd pamiętam, ojciec wiecznie się drapał. Orał paznokciami skórę, zostawiając ciemnoczerwone ślady. Matka powtarzała, że w końcu dodrapie się do kości, będzie wyglądał jak narrator z serialu Opowieści z krypty. A mnie się wydawało, że on podświadomie próbuje się wygrzebać z przyciasnego kombinezonu. Te pozornie nieskoordynowane ruchy zdradzały desperacką potrzebę wyswobodzenia się z poczwarki, a nuż po drugiej stronie czeka lepsza forma. Mniej krępująca. Ja to rozumiałem. Czasami nawet sam drapałem go w trudno dostępnych miejscach. Między łopatkami, synku, powtarzał, a ja wciskałem mu paznokcie w plecy. Zawsze zaczynało się od jednego miejsca, no już niech będzie, że między tymi łopatkami, w centralnym miejscu, a potem kończyło się gdzieś w okolicach krzyża. Ojciec nie mógł dokładnie określić miejsca swędzenia, jakby jakiś złośliwy wirus wysyłał fałszywe sygnały, dezorientując go. Nie raz, nie dwa śrupałem go po nogach, rękach, po głowie czasem. Potem spod paznokci wydłubywałem zrolowany naskórek, biały nalot pomieszany z łojem czy innym łupieżem. Wpatrywałem się w te szczątki, kawałki ojca spod paznokci.
Drapanie zaczęło się nasilać. Ojciec stoi przed lustrem, stroi miny, przygląda się ciału, przesuwa dłonią po czole, policzkach, szyi, obojczykach, klatce piersiowej, brzuchu. Odwraca się, próbuje zobaczyć plecy. Patrzy na fałdki tłuszczu zbiegające się gdzieś pod pachami. Zerka z ukosa na siwiejące włosy wystające z ramion, obficie porastające okolice nerek, groteskowo wystające spod majtek. Wtedy zauważa niepokojące płaty schodzące z nieprzyjemnym dźwiękiem rwanej tkaniny. Ojciec podnosi fragment samego siebie na wysokość oczu. Roluje go w palcach i kładzie na komodzie. Zaraz robi dokładnie to samo z innym płatem – zrywa nieśpiesznie, roluje, odkłada. Po kilkunastu sekundach obok siebie znajduje się osiem mlecznobiałych kulek. W tych miejscach na ciele wykwitają czerwone placki. Tak wygląda skóra człowieka zbyt długo przebywającego na słońcu. Najpierw schodzi wierzchnia warstwa, a następnie przychodzi czerwień, która – jeśli ma się dobrą genetykę – stopniowo brązowieje.
Ojciec odchodzi od lustra, znika w trzewiach salonu, a ja skradam się w kierunku komody. Oparłszy na niej ciężar ciała, zbliżam twarz do zrolowanych płatów. Patrzę na nie w makroskali.
Moja skóra nie chce schodzić z podobną łatwością. Drapię naprawdę mocno, nawet zapuściłem paznokcie, żeby móc wbić je jeszcze głębiej. Wszystko na nic. Może to przychodzi z wiekiem?
Raz kiedyś ojciec krzykiem w środku nocy całą rodzinę budzi. Wbiegamy do niego z bratem, zapalamy światło. Matka obok ojca na skraju łóżka z dłonią na ustach, ojciec z garścią włosów między palcami i przerzedzoną fryzurą. Upuszcza pukle na podłogę, przeczesuje to, co zostało dłonią, energicznie, w panice, a im bardziej pociera, im bardziej pazurami orze po skroniach, tym odrywają się większe płaty naskórka. Boże, Piotr, na pogotowie, po karetkę. Matka jak zawsze czmycha w kabotyńską panikę, ojciec natomiast – głaz. Zostaw, do łazienki muszę. I my tak z bratem stoimy jak te słupy soli wpatrzeni w scenę rodzajową. Chryste Panie, co to się dzieje, zawodzi matka. Oby nie rak. Wstaje, krąży, próbując rozchodzić skrajne emocje. W końcu jednak daje za wygraną – opuszcza pokój, a za nią, uprzednio machnąwszy ręką, wychodzi i brat. Zostaję sam w salonie. Rozglądam się, Bóg jeden raczy wiedzieć, czego szukając. Kładę się na dywanie i pełznę w kierunku rozkładanej kanapy, na której śpią rodzice. Słyszę trzeszczenie barku. Zbliżam się do poskręcanych strąków wyrwanych włosów. Kiedy mam je już bezpośrednio przed twarzą, dmucham. Szybki wystrzał powietrza wznosi każdy włosek. Obserwuję, jak swobodnie opadają z powrotem na dywan.
Starość, mówi ojciec, prawa swoje ma. Młodość nie wieczność. Kupi się kaszkiet jaki i po problemie. Żartując, próbuje zakamuflować swoje zaniepokojenie. A bo widać po nim, że drapie się jakby mniej, czesze – ostrożniej. Rak, tam, nie rak. Lekarz to ci zaraz coś wynajdzie, garść pastylek zapisze, maścią smarować każe, a włosów jak nie ma, tak nie będzie. Wyszły i nie wrócą. Od czasu nocnego incydentu, atmosfera w domu jest pełna niepokoju, podobna do tej, którą odczuwają marynarze przed burzą. Cisza pręży się jak kot po drzemce, nie pozostawiając złudzeń, że każdy usiłuje zadomowić się w tym niepokoju. Matka odzywa się tylko po to, aby uczulić wszystkich na kruchość zdrowia, przypomina ojcu o konieczności pozostawania w ciągłym kontakcie z lekarzami. Brat zdaje się całkowicie nie brać udziału w tej sytuacji, jego metodą jest emocjonalny chłód, chociaż widać, że martwi się stanem ojca. Sam zainteresowany żartuje pod nosem, bagatelizuje na wyrost wypadanie włosów i schodzącą skórę. Chodzi ociężale, jakby ważąc każdy krok. Tylko ja patrzę na niego z nadzieją, z niewypowiedzianą potrzebą.
O wizycie u lekarza przesądziły brwi – a w zasadzie ich brak. Razem z brwiami ojciec stracił resztę włosów, nie tylko z głowy, ale i z rąk, pleców, torsu oraz nóg. W tym momencie doszło do niego, że może być naprawdę źle. Matka popadła w czarną rozpacz, już diagnozowała u niego najgorsze schorzenia, ten ją jednak uspokajał, pytając przekornie, kiedy to zrobiła magistra z medycyny, że tak pewnie rzuca nazwami chorób.
Ponieważ ojciec zarzekał się, że nie ma żadnych alergii, lekarz wykluczył tę przyczynę. Niestety, nie był w stanie podać jednoznacznego kierunku diagnozy, o leczeniu nie wspominając. Założył dwa scenariusze – poważne zaburzenia hormonalne na czele z rozregulowaną tarczycą albo szeroko rozumiane problemy skórne. Zalecił badania krwi, aby sprawdzić poziom hormonów, obecność infekcji, niedobory witamin i minerałów czy nawet ewentualne choroby autoimmunologiczne. W skierowaniu było również wyszczególnione zlecenie na badania TSH, fT3, fT4, anty-TPO i jeszcze kilka obco brzmiących skrótów. Zasugerował również biopsję skóry w celu przeprowadzenia badania histopatologicznego. Brzmiało to poważnie i groźnie, więc w momencie, w którym ojciec relacjonuje nam przebieg wizyty, matka próbuje powstrzymać wzbierające łkanie, a brat niepostrzeżenie wraca do nawyku z dzieciństwa – obgryzania paznokci. Myślę o ojcu jako o jego ciele. Ciele przechodzącym zmianę, ciele w toku przepoczwarzania, przeobrażania w coś… innego. Ale czy nie jest tak, że wszystko, co dzieje się z ojcem, zostanie ojcem już na zawsze? Przecież jego skóra może się zetrzeć, włosy – wypaść, ale ojcowość mojego ojca jest przede wszystkim w naszej relacji. Ze skrywanym entuzjazmem obserwuję rozkład tej powłoki, oczekując na nową formę jak na zbawienie.
Pukanie do drzwi wyprowadza mnie z równowagi. Nikt nigdy nie pukał. Proszę, mówię. Ojciec wchodzi mozolnie do pokoju, kolebie się z prawa do lewa. Zalega w końcu na moim łóżku, wpatruje się na mnie swoimi głęboko osadzonymi w czaszce oczyma. Zerkam z ukosa – pytająco. Ojciec patrzy po moim pokoju, po ścianach, suficie. W końcu – wbija wzrok we mnie. No co jest, pytam. Kiwa głową, że o nic nie chodzi, po prostu wszedł. Mam wrażenie, że szklą mu się oczy. Jest u progu płaczu. Wstaje ociężale. Wychodzi, zamykając za sobą delikatnie drzwi.
Czerwone placki zaczynają pokrywać coraz większą część skóry. Odcień w niczym nie kojarzy się już z opalenizną. Na tym etapie nikt nie podaje w wątpliwość choroby ojca. Oczywiście mnie to nie dziwi, rozumiem, że transformacja wymaga obumarcia starego ciała, aby nowe miało się na czym osadzić. Swędzenie wciąż doskwiera ojcu, zwłaszcza na plecach, gdzie trudno dojść samemu, dlatego prosi wszystkich członków rodziny, aby mogli mu ulżyć. Kiedy akurat jego wybór pada na mnie, zwracam uwagę na kilka twardszych miejsc między krzyżem a łopatkami. Pochyl się bardziej, proszę go. Naciskam stwardnienia. Pytam, czy czuje, zaprzecza. Naciskam mocniej, niemalże wbijam cały paznokieć. Nic, zero reakcji. Drapię na coraz większym obszarze, licząc, że coś w końcu zobaczę. Ej, ej, cholera jasna, ała! Przestań! To boli. Jak oparzony zabieram ręce. Przepraszam. Oszalałeś? Chcesz mnie zadrapać na śmierć?
Z każdą mijającą nocą działo się coś nowego. Przypominająca czerwone płótno skóra zaczęła twardnieć. Z początku sprawiała wrażenie wyschniętej gliny, pękającej i łuszczącej się pod dotykiem. Razem z matką i bratem, pogrążeni w niespodziewanym letargu, przesuwaliśmy dłonie po ojcowskim ciele. Wyobrażam sobie, mówi brat, że ci Brytyjczycy, jak byli w tych piramidach, to pewnie tak obmacywali te ściany z hieroglifami. Następnego dnia pod palcami czuliśmy coś jakby drewno. Odcień zmieniał się z czerwieni, gasł, aby przybrać oliwkowy kolor, aż w końcu zamienił się w barwę ciemnego, podmokłego jeziora.
Ojciec przestał wychodzić z domu, nikt już nawet nie myśli o zaleceniach lekarza sprzed dwóch tygodni. Chodzi zgarbiony między pokojami, wypijając kilka butelek wody dziennie, utyskując na zaschnięte gardło, spierzchnięte usta. Gdy światło pada na niego od góry, nie widać jego oczu, tak dalece utknęły w czaszce. Cofnięte i zmniejszone uszy wychwytują coraz mniej dźwięków, ojciec powtarza co i co, niechętnie uczestniczy w rozmowach. Zapytany, czy coś mu przynieść, może czegoś potrzebuje, powoli kiwa głową, że nie. Dajcie mi spokój, mówi, zostawcie mnie, po czym ciężkim krokiem idzie w kierunku salonu, gdzie zalega na kanapie. Matka biega między pomieszczeniami w domu, szuka dla siebie miejsca, próbując ulżyć mężowi. Brat już prawie zamieszkał w pokoju, wychodząc niechętnie, chyba że na oględziny zmian na ojcowskiej skórze.
Zamykam za sobą drzwi. On drzemie na kanapie. Wygląda jak niedokończona rzeźba surrealisty. Wyciągam z kieszeni nożyk do tapet. Ostrze wysuwa się z charakterystycznym terkotem. Podchodzę do ojca i kucam. Przekręcam go na brzuch i zaczynam rozbierać. Widzę, że na mnie patrzy, zastygły w bezruchu. Przykładam przykrótki palec wskazujący do ust, ćśśś. Kiedy leży już zupełnie nagi pewnym chwytem łapię nóż, wbijam go zdecydowanym pchnięciem w plecy. Rzeczywiście, jakbym wbijał w drzewo z elastyczną korą. Momentalnie widzę ból w ojcowskich oczach, ale ze spękanych ust nie wycieka żaden jęk, żadne słowo. Przeciągam ostrze wzdłuż kręgosłupa – a przynajmniej, gdzie kiedyś był kręgosłup. Z otwartej rany sączy się brunatna ciecz, znacznie gęstsza niż krew, znacznie ciemniejsza. Tnę skórę aż do pośladków. Odkładam zabrudzony nożyk na stole, wsuwam dłonie pod skórę i rozszerzam cięcie. Słyszę pęknięcia, bruzdy na ciele powiększają się, nieregularności trą o siebie jak zęby w mojej przyciasnej szczęce. Pod warstwą sztywnej skóry znajduje się niewielka kopuła. Pukam w nią delikatnie, jest znacznie twardsza, niż mogłoby się wydawać. Składa się z przypominających heksagony niewysokich stożków. Skorupa umazana jest w ciemnoczerwonej mazi. Ponownie chwytam nóż, ale tym razem tnę nogi. Ojciec nie daje znaku życia, w jego martwych oczach nie odbija się nawet światło, wyglądają na matowe, całkowicie wyłączone. Rozcinam też ręce. W końcu trzymam ostrze nad łysą, pokrytą wybroczynami i pajęczyną żyłek głową. Jedną ręką łapię za kark, drugą – trzymającą ostrze – z impetem wbijam w środek pajęczynki. Nóż wygina się, jeden segment odpada. Wysuwam kolejny. Tym razem wbijam śmielej, mocniej. Narzędzie wchodzi w czaszkę, z rany wprost na mnie tryska ciemna, cuchnąca breja. Wyciągam nóż, usiłuję delikatnie naciąć opinającą skórę. Odcinam płat po płacie, starannie, aby nie naruszyć miejsc, w których transformacja już zaczęła swoje dzieło. Nacinam ojca przy karku, wykrawam brunatne miejsca, które wciąż usiłują zachować swoją człowieczą formę. Ściągam pomału pocięty naskórek, powyginany jak silikonowy kostium. Przewracam ojca na bok, kontynuuję cięci: pod pachą, wzdłuż ciała, w kierunku nóg, gdzie precyzyjnie omijam wykwity nowego „ja”. Słyszę chrzęst barku, ze wszelkich sił omijam wzrokiem przykrótkie palce. Zorientowany na jasno wyobrażony cel nie przerywam operacji. W końcu odrzucam ostatni wykrojony płat. Salon przypomina makabryczną masarnię – ciemnoczerwony syrop spływa po ścianach, wsiąka w kanapę, wgryza się w blat stolika kawowego. Powyginane ostrze nikomu już nie posłuży do cięcia tapet. Ja sam śmierdzę wydzieliną ojcowskiej transformacji, potem i niezdrową ekscytacją. Kortyzol wymieszany z adrenaliną wypływający przez gruczoły potowe.
Na kanapie leży osobliwa istota, stworzenie przypominające żółwia jednak rozmiarami zdradzające ludzką genezę. To było kiedyś człowiekiem, ale zrzuciło swoją dojmujacą powłokę, przepoczwarzyło się. Podchodzę do ojca, pocieram dłonią powierzchnie skorupy, gładzę ją delikatnie. Zbliżam do niej twarz, wciągam błotnisty zapach. W napięciu czekam, aż pojawi się jakieś drgnięcie, spazm, skurcz. Istota leży jednak w całkowitym bezruchu, matowe oczy beznamiętnie wpatrują się w przestrzeń. Mam w sobie nieodpartą potrzebę wejść do ojcowskiej skorupy, ukryć się w niej przed własnym cielskiem, przed swoim byciem w tu i teraz. Chcę przyspieszyć proces własnego przepoczwarzenia, opuścić poczwarkę i narodzić się na nowo.
Ojciec tkwi w jednym miejscu – ni to na boku, ni na brzuchu. Po skorupie, rękach, nogach spływa brunatna maź. Lepi się pod palcami, wydziela nieprzyjemną woń. Gdy dociera do mnie, że ojciec nie żyje, zapadam się. Płaszczyzna, na której kucam, kruszeje, a ja lecę w otchłań. Wpadam do ciasnego, membranowego kanału, który swoimi perystaltycznymi skurczami przepycha mnie ku dołowi. Trawi mnie. Rozbiera na czynniki pierwsze, na najdrobniejsze przejawy bycia. Wypluwa w końcu i zostawia w mroku. Leżę tak przez wieki, skurczony, skarlały, ociekający lepkim płynem.
Waham się, czy nie podejść, nie powiedzieć paru słów, nie wyrazić czegoś, co powinien wyrazić syn. Mówi się, że nietaktem są mowy pogrzebowe wygłaszane przez członków najbliższej rodziny, że to powinien być przyjaciel, wspólnik, nie wiem, współpracownik. Ktoś, kto nie zna zmarłego na tyle, aby powiedzieć o nim prawdę. Kapituluję, rezygnuję z jakichkolwiek zamiarów.
Po skończonej ceremonii, kiedy ludzie powoli zaczynają opuszczać cmentarz, zapłakana matka zostaje zaanektowana przez swoje kuzynostwo. Brata już nie ma, poszedł gdzieś, pewnie pali za cmentarzem, nie odzywa się do nikogo. W końcu zostaję sam naprzeciw świeżego grobu, tak ciasno osadzonego w sąsiedztwie innych mogił. Ledwie się mieści, nie wiem, jak my tu pomnik postawimy. Groby ustawione w rzędach, blisko siebie, mało co nie zahaczające jeden o drugi. Jak zęby w za małej szczęce.